„Wystarczy sam partner, z którym chętnie się przebywa. Wtedy chce się wspinać”
O tym, że pojedynczą ósemką wiązać się da, ale nie powinno. O tym, że wspinanie to przede wszystkim miłe spędzanie czasu. O dźwięku wypadających jedynek i o estetycznych odczuciach przy wspinaniu w Tatrach – w drugiej odsłonie cyklu „Migawki” rozmawiamy z Tomkiem Ferberem o jego wspinaczkowej biografii.
Filip Kaźmierczak: Jak zaczęła się Twoja przygoda z górami i wspinaniem?
Tomasz Ferber: Mieszkałem w Polanicy Zdroju, gdzie krajobraz trochę się fałduje, więc od najmłodszych lat latałem po tych górach i generalnie byłem nimi zafascynowany. Mój ojciec dużo też chodził po górach i zabierał mnie ze sobą. Odkryłem wtedy dla siebie skałki w Polanicy – teraz jedna z nich nazywa się Malwa. Swoją drogą, dziwne to podejście, nazywać skały od sąsiadującego z nimi pensjonatu. One mają swoje inne nazwy, ale w przewodniku jest Malwa. Dla mnie to były Garncarz… i jeszcze jedna, ale jej nazwy zapomniałem.
W okolicach Polanicy dużo łaziłem już w szkole podstawowej. Zabierałem ojcu linę z jachtu i asekurowaliśmy się z kolegą przez drzewo – asekurant stał na górze i trzymał pod pachą linę przerzuconą przez drzewo, a drugi się wspinał … Teraz są tam szóstkowe drogi… Czy wtedy już tam istniały? Nie wiem. Na pewno były już wtedy drogi na Szczytniku. To był początek lat 90.
Wziąłem też z domu należący do ojca podręcznik Macieja Popki do alpinizmu – jeden z pierwszych polskich poradników wspinaczkowych. Z niego nauczyłem się, jak się wiąże ósemkę, jak się asekuruje przez ciało. Jako uprząż służyła nam gruba lina żeglarska – o średnicy około 4 cm. Wiedziałem, że linę do uprzęży wiąże się węzłem ósemkowym, ale… nie wiedziałem lub nie doczytałem, że to musi być podwójna ósemka. Za linę mieliśmy szot z jachtu, więc zawiązałem ósemkę, przeplotłem tę pojedynczą ósemkę przez grubą linę – moją uprząż – i to mnie utrzymało.
Miałem wtedy około 13 lat.
FK:Powiedziałeś komukolwiek wcześniej, że idziesz się wspinać? Ktoś miał szansę Cię powstrzymać?
TF: Nie. Moim partnerem był mój przyjaciel z Wrocławia. Zrobiliśmy na skałkach Garncarza (Malwy) wtedy dwie drogi kominem. To było ciekawe, bo przy tym pierwszym wspinaniu czułem się jak prawdziwy odkrywca – podchodzisz, patrzysz na skałę, masz jakiś komin i idziesz w nieznane. Jak w literaturze górskiej, której dużo było u nas w domu. Ten komin ma w środku zaklinowany kamień i za nim jest mały otwór – wtedy się nim prześlizgnąłem. Jak byłem tam ostatnio, nie miałem żadnych szans przejść przez tę maciupką dziurę. A od zewnętrznej strony teren jest piątkowy.
To tyle, jeśli chodzi o skałkowe wspinanie. A parę lat później byłem z ojcem zimą w schronisku w Roztoce (w tym czasie schronisko w Morskim Oku było nieczynne z powodu remontu i wszyscy wspinacze mieszkali właśnie tam). Moja macocha Iwona się wspinała, robiła wcześniej kurs taternicki – zresztą razem ze Staszkiem Piecuchem. W tej Roztoce spotkaliśmy jej znajomych, między innymi Waldka Żmurko, naszego klubowego kolegę i instruktora. On poszedł z mniej doświadczonym kolegą na drogę Długosz-Popko na Kotle Kazalnicy, a ja podszedłem i patrzyłem, jak oni się wspinają. To był czad! Wzięli mnie też na Owczą Przełęcz, na Kozi Wierch – tak się zaczęło. Tatry znałem już wtedy dość dobrze z turystycznej strony, ale po tych doświadczeniach wiedziałem, że będę się wspinał.
Czasem może coś nie pójść i trzeba sobie wtedy jakoś radzić
FK: Od kiedy zajmujesz się wspinaczką bardziej intensywnie? Kiedy stałeś się świadomym wspinaczem?
TF: No tak. Przez jakiś czas miałem tam różne wyskoki w skałki czy turystyczne wędrówki zimą. Ale na poważnie zacząłem tak, jak to w tych czasach było prawilnie. To był 1991 rok. Jak się chciało wspinać w górach, trzeba było mieć kartę taternika. Gdzieś dowiedziałem się o kursie klubowym i z moim kolegą Maćkiem Maciejowskim – chodziliśmy razem do drugiej klasy liceum – poszliśmy na ten kurs. Przy wejściu siedzieli już starsi koledzy, czyli Dominik Pilip, Michał Karakulski i… patrzyli na nas z wyższością. Jednak dość szybko się zaprzyjaźniliśmy. Dostałem się na ten kurs klubowy. Instruktorami byli Michał Sośnicki, Andrzej Płochocki, Tadeusz Rewaj, chyba też Waldek Żmurko. Były wykłady i egzamin z historii alpinizmu.
Ja dostałem na egzaminie pytanie o to, kiedy powstał Klub Kilimandżaro. Nie pamiętam już kiedy, chyba w 1960 roku, ale wtedy wiedziałem, bo dowiedziałem się od kogoś, kto wcześniej zdawał i oblał. Znany alpinista szczeciński Tadeusz Rewaj prowadził egzamin z historii, ale był też egzamin z asekuracji, z topografii itp. W maju skończyliśmy kurs, a w lipcu z Maćkiem i z Adamem Tarnowskim już poszliśmy do Betlejemki na kurs taternicki.
Trafiliśmy wtedy na kurs taternicki do Arka Gąsienicy-Józkowego, który był wtedy świeżo po wyprawie na Kanczendzongę z Wandą Rutkiewicz – po tej, gdzie ona zaginęła. Był to topowy wspinacz alpejski, ratownik TOPR, przeszedł zimą północną ścianę Grandes Jorasses i blisko 50 poważnych zimowych dróg w Alpach… Pogoda była słaba, ale Arkowi się po prostu chciało chodzić. Większość zespołów wychodziła późno i wycofywała się na podejściu pod ścianę. My wychodziliśmy bardzo wcześnie, gdzieś w połowie drogi pogoda się psuła i kończyliśmy w śniegu albo w deszczu. No ale jako jedyny zespół mieliśmy po tych dwóch tygodniach komplet przejść, chociaż nieźle nam pogoda dała popalić.
Jest taka zasada, że w czasie kursu taternickiego trzeba zaliczyć przynajmniej jedną drogę spoza rejonu, w którym się działa – dla nas to była Hala Gąsienicowa. Tak więc pojechaliśmy do Morskiego Oka na Filar Grońskiego na ŻTM (Żabiej Turni Mięguszowieckiej). Na szczycie trochę zaczęliśmy się niepokoić, bo zauważyliśmy, jak wielki plecak niósł Arek. Okazało się, że nie wracamy do schroniska w Morskim Oku, tylko prosto granią na Halę Gąsienicową z biwakiem po drodze. Przez całą ścianę Arek niósł dla nas płachtę biwakową, maszynkę do gotowania, jedzenie. My już byliśmy wtedy ostro zmęczeni. Szczęście w nieszczęściu, zgubiliśmy drogę na trawersie MSW. Była taka mgła, że nawet Arek, który tam wielokrotnie był i wszystko znał, nie mógł się odnaleźć. Ostatecznie zeszliśmy do Hińczowych Stawów i przez Chłopka wróciliśmy do schroniska.
Z tego kursu byłem bardzo zadowolony. Bardzo dużo nauczyłem się tam o specyfice górskiego wspinania. Że czasem może coś nie pójść i trzeba sobie wtedy jakoś radzić.
W połowie lipca skończyliśmy kurs taternicki, a ja do końca sierpnia zostałem w Tatrach. Wspinaliśmy się samodzielnie z Maćkiem Maciejowskim Po zrobieniu drogi Surdela złapaliśmy biwak przy zejściu z Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego, w tym samym miejscu, gdzie się wcześniej zgubiliśmy podczas kursu z Arkiem.
FK: Z tego, co pamiętam, z wykształcenia też masz coś do czynienia z górami.
TF: Studiowałem geografię na UJ-cie, a jako że lubiłem góry, to chciałem coś z tymi górami robić. Wybrałem specjalizację geomorfologia – naukę o rzeźbie i procesach, które rzeźbę Ziemi kształtują. Zająłem się geomorfologią Tatr Wysokich – datowaniem procesów i form geomorfologicznych w Tatrach. W związku z prowadzeniem badań miałem też możliwość działania w Morskim Oku bez ograniczeń, co skwapliwie wykorzystałem, wspinając się na Grań Apostołów, na Żabi Szczyt Niżni i w podobne miejsca nieudostępnione do uprawiania taternictwa.
Studia to był dla mnie czas bardzo intensywny. Łączyłem badania ze wspinaczką. Siedziałem na przykład dwa miesiące na Taborze i wspinałem się, od czasu do czasu wychodząc na mierzenie porostów.
Jest banan, bo są piękne ruchy
FK: Od opisanych przez Ciebie początków do dziś minęło około 30 lat. Aktualnie prowadzisz swoją szkołę wspinaczkową, jesteś czynnym instruktorem sportu PZA. Wiem, że przewspinałeś harde sportowe drogi w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Powiedz mi, jakie style i rejony Cię kręciły przez cały ten okres, jakie miałeś zajawki?
TF: Rzeczywiście, najtrudniejsze drogi, które robiłem, a które trudnością nie odbiegały od tego, co robili moi koledzy – na przykład Szymon i Bartek Przybył, Darek Błoch, Radek Michniewicz, – zrobiłem na Jurze. Odpowiada mi tam specyfika wspinania – miałem stosunkowo silne palce, niską wagę, wysoki wzrost. Te płytowe drogi mi leżały. W Sokolikach, w granicie nic poważniejszego nie przeszedłem (jak mówi „Szalony” – poniżej VI.4 to turystyka).
Na Jurze spędzałem dużo czasu z racji tego, że mieszkałem w Krakowie. Wszyscy wtedy jeździli na Jurę. Także chłopaki ze Szczecina przyjeżdżali tam, właściwie co sezon jeździliśmy do Podzamcza i przywoziliśmy stamtąd rzeczywiście fajne drogi. Chyba wszyscy wtedy robiliśmy VI.5 (7c+ dla niewtajemniczonych). Jeśli zaś chodzi o sam rodzaj wspinania, to pokochałem wspinanie w piaskowcach, wróciłem trochę do moich początków. Natomiast ta etyka (zasady) wspinaczki w piaskowcach, do której mam ogromny szacunek, chyba mnie przerasta… no może nie etyka mnie przerasta, ale te drogi w Łabaku czy Adršpachu są poza moim marginesem bezpieczeństwa. Dlatego na Szczytniku jest fajnie – bo jest to dobrze obita skała piaskowcowa. Odpowiada mi specyfika wspinania w piaskowcu, bardzo techniczna. Czuję się też bardzo dobrze w Tatrach.
Jak pojadę do Leonidio czy do El Chorro, też jestem zachwycony. W tufach jest piękne, że można się powspinać w przewieszeniu po ogromnych chwytach.
Moje fizyczne uwarunkowania raczej pchają mnie w stronę długich, nieprzewieszonych dróg po małych chwytach. W takich formacjach się najlepiej czuję, ale lubię różne rodzaje.
FK: Nie wiem, czy to Twoje spaczenie instruktorskie, ale bardzo analitycznie podszedłeś do tego. Potrafisz zrozumieć swoje uwarunkowania fizyczne, słabe i mocne strony i dopasować to do swoich doświadczeń wspinaczkowych. A jakbyś miał opisać sedno tego wszystkiego – dlaczego ciągle wracasz do wspinania, wracasz w góry?
TF: Generalnie lubię miło spędzać czas. Chyba to mnie motywuje. Zarówno w górach, jak i w skałach – nie wspinałbym się z osobą, której nie lubię. Bardzo rzadko czy nawet w ogóle nie zdarza mi się wspinać z kimś, kogo nie znam.
Wiadomo, że zrobienie jakiejś drogi łechce ci ego, zrobisz VI.3, jeszcze onsajtem, to jest to przyjemne. Ale jak droga jest VI.1 i ładna, to wycena nic jej nie ujmuje. Zdarza mi się, że na drodze za VI czy V jest banan, bo są piękne ruchy. Ostatnio byliśmy na Malinowej i tam jest taka rysa na dulfra – idziesz to i cieszysz się, że to takie ładne.
W górach dochodzi do tego cała masa innych wrażeń i przeżyć. Pogoda jest fajna, są ładne widoki, droga jest estetyczna, jest fajna skała, no i fajny partner – wtedy generalnie jest miło i przyjemnie. A jak droga czy warunki są gorsze, to wystarczy sam partner, z którym chętnie się przebywa. Wtedy chce się wspinać. Dodam, że obecnie też głównie wspinam się z przyjaciółmi z którymi się znam 20 lat i więcej.
Dobrze dobierałem cele, czyli byłem bojaźliwy
FK: Czy pamiętasz jakiś moment, w którym bardzo się bałeś?
TF: Było parę sytuacji, które się mogły źle skończyć. Najczęściej był to krótki moment, gdzie coś nie wyszło. Wtedy od razu klucha w gardle przez sekundę i za chwilę kombinowanie, jak wyjść z sytuacji. Nie miałem chyba jednak sytuacji bez wyjścia. Stres odczuwam najczęściej przed wejściem w drogę. To patrzenie na podejściu, obczajanie drogi, jak to będzie. A jak już wchodzę w drogę, bardzo często wchodzę w tryb zadaniowy, bez większych rozkmin. Jest też inaczej, jak prowadzisz drogę, bo wtedy się skupiasz na wspinie. A jak część drogi asekurujesz, to patrzysz na chmurę, czy ona zaraz przyjdzie czy nie, czy nas zabije itd. Ale takich sytuacji groźnych dla życia nie miałem, mimo że też zimą się wspinałem.
A nie, przepraszam. Była jedna. Z własnej głupoty. Byliśmy na Elbrusie, nie weszliśmy na szczyt, tylko schodziliśmy z przełęczy w stronę Priuta. Wiał straszny wiatr, nie było nic widać. Zrobiliśmy trawers nad Skały Pastuchowa i pozostał ostatni fragment. I wtedy podjąłem jedyną tego dnia mądrą decyzję – ściągnąłem raki. I zacząłem dupozjazd. Czekan miałem w plecaku, kijki w rękach, i zacząłem zjeżdżać po śniegu. Momentalnie strasznie się rozpędziłem, zacząłem się obracać, kijki mi wyrwało z rąk, ja na plecach głową w dół, i tak jadę. Do Skał Pastuchowa jest z 200 metrów. Jest tam też dość stromo. I jakimś cudem wpadłem w płat świeżego śniegu i na nim się zatrzymałem. Musiałem utrzymać jakoś tę chwiejną równowagę, obrócić się nogami w dół, wyciągnąć czekan z plecaka i jakość zejść. Zjeżdżałem z taką prędkością, że poparzyło mi przez kurtkę przedramiona. Rękawy miałem lekko przetarte. Był to moment, że rzeczywiście było słabo. Nie chcę nawet myśleć, co by było, jakbym nie zdjął tych raków.
FK: A czekan był w plecaku…
TF: Cała seria błędów: czekan w plecaku, kijki w ręku, zjeżdżasz we mgle w nieznane… A druga taka rzecz – bardziej humorystyczna – przytrafiła mi się na Wieży Bismarcka. Wymyśliliśmy sobie, że będziemy haczyć. Miałem haki – jedynki od nieodżałowanego Ascety – czyli chatara z Chatki na Włosienicy, której teraz już nie ma. Tam na wieży są bloczki, które dzielą milimetrowe rysy, tyle że one są równoległe i nie mają żadnych zwężeń. I te jedynki siedziały, ja już doszedłem do gzymsu, już go łapałem… I wtedy wypadła jedna jedynka – a jak już poszła jedna, to po kolei wystrzeliwały wszystkie – peng, peng, peng… Chyba z sześć tych jedynek wyprułem, spadłem na glebę i jeszcze usiadłem na młotku – na szczęście ułożył się na płask, bo był to taki długi młotek z zaostrzoną główką, który miałem od Dominika Pilipa. Na szczęście nic mi się nie stało. Może dlatego moja szkoła wspinania nazywa się „Jedynka”.
Poza tym nie miałem żadnych groźnych sytuacji, co przy zrobieniu ponad 200 dróg w Tatrach coś oznacza. Może dobrze dobierałem cele, czyli byłem bojaźliwy.
FK: Co sądzisz o wpływie wina na zdolności wspinaczkowe?
TF: Wspinanie to jest, dla mnie, bardzo szerokie pojęcie. I to „ wspólne bytowanie” – mówiąc Bellonem – jest bardzo ważne, a alkohol jest katalizatorem różnych ciekawych przeżyć. Więc był on – i chyba dalej jest – elementem, który to bytowanie ubogaca.
Byliśmy tą ścianą wystraszeni
FK: Czy masz jakieś niespełnione górskie marzenia, coś co Ci nie wyszło? Gdzie byłeś już w drodze, ale musiałeś zawrócić?
TF: No, miałem w sumie dwa marzenia. Jedno już jest chyba nierealne, choć kto wie, a drugie mógłbym spełnić tylko przy ogromnym wysiłku. Jedno to Directe Américaine na Petit Dru, a drugie to Filar Walkera na Grandes Jorasses. Co do Directe, to byłem już pod ścianą, w zespole z Dominikiem Pilipem i Ryśkiem Warzochą. Mieliśmy dość słabą formę, ale mimo wszystko podeszliśmy pod ścianę, zabiwakowaliśmy. W nocy obserwowaliśmy warunki – najpierw była pod nami burza, a potem zaczęło walić piorunami nad nami. Kuluarem spod Flamme de Pierre wzdłuż filara Bonattiego leciały lawiny kamienne, cała ściana się iskrzyła, całą noc padało. Z rana widzieliśmy w ścianie zespoły, które się wycofywały. I myśmy też się wycofali. A później się zrobiła lampa. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że byliśmy tą ścianą wystraszeni. Pogoda się chwilowo zepsuła i uciekliśmy. Chociaż wspinaczkowo byliśmy w stanie tę drogę zrobić. Mieliśmy jedzenie i czas. Trzeba było odczekać, aż trochę przeschnie i uderzyć. W miarę wchodzenia, w miarę pokonywania wyciągów człowiek nabiera animuszu. Najwyżej byśmy zjechali z Bloku Coince, ale myślę, że do bloku spokojnie byśmy doszli. Tego do dziś żałuję.
No a drugie marzenie to „Walker” ze względu na piękno tej ściany. Ale to jeszcze większa wycieczka…
No i jeszcze raz chciałbym zrobić VI.5. Bo to już zupełnie inny poziom skupienia na drodze, zaangażowania. Teraz to się nazywa „projekt” – nie lubię tego słowa… Takie trochę zrzędzenie starego dziada.
Jeżeli jeszcze mogę pozrzędzić – irytuje mnie przeliczanie wszystkiego na skalę francuską. Niezależnie od tego, czy ktoś wspinał się w Tatrach, na naszej Jurze czy we Franken, po przyjeździe dumnie oświadcza, że zrobił np. 7a. A przecież każda skala ma swoją specyfikę, inną pojemność poszczególnych stopni, wreszcie jest zakorzeniona historycznie na danym obszarze. Walczę z tym, jak mogę, ale chyba jestem na przegranej pozycji. Algorytm stronki 8a.nu jest silniejszy.
FK: A jakie jest Twoje podejście do treningu?
TF: Ja się lubię wspinać, ale nie lubię trenować – nigdy nie trenowałem. Zawsze traktowałem to jako spotkanie towarzyskie. Chociaż patrząc z teraźniejszej perspektywy, to owszem – był kampus, była ścianka systemowa (czyli kawał przewieszonej sklejki z małymi chwytami), układało się „przystawki” – tak wtedy nazywaliśmy „baldy” i dokopywało kolegom albo samemu dostawało w tyłek. Na tym mój trening polegał. Fakt, że dużo czasu spędzaliśmy na tej ściance.
Niewielkie mieliśmy możliwości, nasza ścianka miała może z 2 m wysokości… Było to w Akademickim Klubie Wysokogórskim. Wcześniej jeszcze mieliśmy ścianę klubową w SKW, w dzisiejszym Geko. A potem się wynieśliśmy, założyliśmy AKW i w budynku Wydziału Prawa na Piastów zbudowaliśmy w piwnicy ściankę.
Ja wtedy już byłem w Krakowie i trenowałem na Koronie, jednym z najmocniejszych klubów w Polsce, ale chłopaki tu w Szczecinie byli ode mnie dużo silniejsi. Mocno trenowali siłę i te ich przystawki były bardzo trudne.
Na pewno napędzała nas też pewna rywalizacja – jak ktoś jakąś przystawkę zrobił, to chciało się to powtórzyć. Jak idziesz dziś na ścianę komercyjną, to ktoś myśli za ciebie – układa ci chwyty w jednym kolorze, a ty masz sobie radzić. Wcześniej robiło się to wszystko na ścianie, gdzie masz nakręconych masę chwytów i robisz swoje obwody albo przystawki.
A propos baldów – przystawek, bardzo podoba mi się określenie Mechaniora z Krakowa, z pokolenia „Dzieci Reni-Sportu”. On mówi na to „kłopot” – to dobra nazwa. Jest on zresztą bardzo mocnym wspinaczem, komentatorem zawodów wspinaczkowych, postacią znaną i barwną.
A poza ścianką mieliśmy drabinki Bachara, chwytotablicę, czysto wspinaczkowe trenażery – których właściwie nie używałem.
O makro, mikrocyklach miałem pojęcie, ale nie interesowało mnie to. Robiliśmy przystawki, jeździliśmy na Jurę lub wspinaliśmy się na Wieży Bismarcka. Na Wieży spędziłem całe liceum.
FK: Jaki rodzaj muzyki kojarzy ci się ze wspinaniem?
TF: Jak byłem zimą w Roztoce – wtedy, kiedy poznałem wspinanie – był w tym schronisku też facet, który miał ze sobą „Dark Side of the Moon” Floydów. To kojarzy mi się z tym czasem.
Pamiętam, że na zawodach wspinaczkowych w czasie finałów Pucharu Polski – przynajmniej na tych, które organizował nieodżałowany Darek Król (osoba bardzo dla mnie ważna, szczególnie w okresie, gdy przyjechałem do Krakowa – zabierał mnie na Jurę swoim białym dużym fiatem, motywował) – każdy zawodnik mógł dobrać sobie muzykę do swojego wspinu. Mnie to nie było dane, bo na Pucharze Polski doszedłem tylko do półfinału. Ale fantazjowałem o tym, że jeśli dojdę do finału, zażyczę sobie „Living on the Edge” Aerosmith. Ale teraz to tak banalnie brzmi… Ale jak słyszę to teraz w radiu, to przemawia do mnie ta piosenka. „There’s something wrong with the world today” …
Choć muszę szczerze powiedzieć, że muzyka, która wpływa na twoje emocje, jest do wspinania niekorzystna. Bo albo cię za bardzo pobudza, albo uspokaja. Ale trening to co innego – jak chodziło się te obwody, to było lepiej, jak coś fajnego grało.
FK: Serdecznie dziękuję za rozmowę!
Tomasz Ferber – ur. 1975 r. w Dusznikach Zdroju, z wykształcenia geograf, wspinacz, miłośnik Tatr, instruktor sportu PZA, członek SKW (aktualnie wiceprezes Klubu).
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.
Cykl publikowany jest w 70. rocznicę założenia SKW w roku 1953.
W tym sezonie szóstka naszych Klubowiczów i Klubowiczek, wspomagana przez kolegę z zaprzyjaźnionego sudeckiego KW, przeszła piękną, wysokogórską trasę w Alpach Retyckich. Przemieszczali się od schroniska do schroniska przez prawie trzytysięczne przełęcze, zjeżdżali w puchu i integrowali w schroniskach.
Zapraszamy do relacji Tomka Jaska z tego wyjazdu, uzupełnionej na koniec niesamowitym filmem Roberta Narolewskiego! > > > > > >
“Planowanie wyjazdu zaczynamy bardzo wcześnie, bo już pod koniec grudnia 2022 r., czyli z ponad 3 miesięcznym wyprzedzeniem. Powód oczywisty: schroniska w Alpach są oblegane, a my będziemy iść od schroniska do schroniska, więc potrzebujemy zgrać wszystkie noclegi. Na szczęście po rezerwacjach telefonicznych, onlinowych i zaliczkach wszystko udało się załatwić.
Nasza grupa to 7 osób, z czego podzieliliśmy się na dwa zespoły. 4-osobowy zespół: Ania, Tomek, Bartek i Mariusz oraz 3-osobowy: Kasia, Robert i Zbyszek. Sprzęt rozdzieliliśmy sprawiedliwie pomiędzy osoby i ruszyliśmy na podbój Alp 🙂
TEAM! Kasia robi zdjęcie 🙂
Dojazd mieliśmy już przetestowany z poprzedniego roku. Mariusz w swoim busie zdołał pomieścić nas wszystkich, z koniecznymi gratami. Wyruszyliśmy po 21, prowadziliśmy na zmianę i nieco ponad 10 godzin później zameldowaliśmy w Ischgl, gdzie zaczynała się nasza przygoda.
22.03, dzień pierwszy Ischgl >>> Heidelbergerhütte
Pierwszy dzień to dla nas wszystkich jazda po stokach narciarskich w austriacko-szwajcarskim, genialnym ośrodku Ischgl-Samnaum.
Rozjazd w Ischgl-Samnaumn
Wykorzystaliśmy czas po korek włącznie z piwkiem na stoku. Dopiero pod wieczór wjechaliśmy ostatnią kolejką na Val Gronde skąd po raz pierwszy mogliśmy zjechać poza trasą do schroniska Heidelbergerhütte już po stronie szwajcarskiej. Oczywiście każdy wcześniej wyłączył transmisje danych, co by mieć na raty kredytów w domu 🙂
Zaczynamy piękny zjazd poza trasy!Heidelbergerhütte
W schronisku po zakwaterowaniu (wszędzie z opcją halbpension czyli żarcie w opór) i zjedzeniu obiadokolacji siły w zespole po tak długiej podróży wyczerpały siędo zera. Sen przyszedł szybko.
Alpejska przedobiadokolacja
23.03, dzień drugi Heidelbergerhütte >>> Jamtalhütte.
Przejście do Jamtalhütte przez przełęcz Kronenjoch (2980 m n.p.m) i wejście na szczyt Breite Krone (3079 m n.p.m). Piękny, słoneczny dzień zwieńczony długim zjazdem. W schronisku bose tańce po śniegu, uzupełnienie elektrolitów oraz podziwianie ścianki z polakierowanymi chwytami.
Podejście na przełęcz w pięknej pogodzie.Na szczycie Breite Krone (3079 m n.p.m)Przełęcz KronenjochZjazdy do JamtalhütteJamtalhütte
24.03, dzień trzeci Jamtalhütte >>> Wiesbadenerhütte
Przejście do Wiesbadener Hütte (zwanego potocznie Wieśkiem) przez przełęcz Ochsenscharte (2955 m n.p.m). Podejście długie, w dobrym karkonoskim warunie 🙂
Wężykiem przykładnie idziemy!Wycieranie nart ze śniegu. Ale wyszło słońce!Przełęcz Ochsenscharte
Na przełęczy akcje pomocnicze i wyciągnicze. Tutaj pierwszy zjazd w puchu. Cóż za frajda z jazdy 🙂 Po południu zaczyna sypać, zgodnie z zapowiedzią. Wszędzie biało jak w „dobrej” kolumbijskiej wiosce 😉 Już wiemy, że te 30 cm śniegu uniemożliwi nam jutrzejsze wejście na Piz Buin. Trzeba będzie zmienić plany. Najlepiej przy elektrolitach i partyjce w tysiąca.
Z Dębowym Marianem w Wiesbadener Hütte
25.03 dzień czwarty Zjazdy w puchu 🙂
Rano postanawiamy spróbować jeszcze raz zjazdu z przełęczy. Napadało po kolana śniegu, dookoła jakoś tak lawiniasto, ale droga na przełęcz „obiektywnie” bezpieczna. Pozwalamy innym grupom przetorować drogę i sami nie śpieszymy się ze śniadaniem.
Mariusz i jego najlepsze miejsce postojowe
Wychodzimy i niestety na pierwszych metrach tracimy Anię. Wyrok to … astma. Oskrzela kurczą się na zimnie jak balon wsadzony do lodówki. Musi niestety zostać w schronisku. My z kolei napieramy na przełęcz. Podchodzimy nawet kawałek wyżej do szczeliny brzeżnej lodowca, gdzie następują pierwsze w życiu wkręcenia śrub lodowych przez Mariusza.
Potem ruszamy w dół. Po minięciu najbardziej stromego odcinka w puchu postanawiamy wdrapać się jeszcze raz. Nie można opuścić takiego zjazdu.
Radość z jazdy 🙂
Zaczyna znowu sypać. Zjeżdżamy do schroniska. Po krótkiej przerwie część grupy nie daje za wygraną i jeszcze robi zjazd poniżej schroniska, a dwójka bez sternika, czyli Mariusz i Bartek, w totalnej bieli idzie na przełęcz. Podobno musieli dzwonić do rodzin 😉
Widoczność elegancka!
26.03, dzień piąty Wiesbadenerhütte >>> Galtür
Dosypało i przykryło wszystko kołdrą. Zjeżdzamy do Galtür.
Początkowy odcinek w świetnym puchu, ale zaraz robi się przeraźliwie płasko. Trzeba przyfoczyć i kilkanaście kilometrów przejść najpierw wzdłuż jeziora, a potem nartostradą płaską jak naleśnik. Mijają nas ludzie na biegówkach, pan z pędzącym psem i dwie zakonnice.
Ostatecznie dzięki zmianie czasu mamy dobrą godzinę przy starcie do Szczecina. Zmęczeni podróżą, ale szczęśliwi, że kolejna przygoda się udała 🙂 “.
SKITUROWY TRAWERS SILVRETTY FILM ROBERTA NAROLEWSKIEGO Z WYJAZDU
Sezon skałkowy, wraz z nastaniem wiosny, rozkręca się na dobre. Zapraszamy więc serdecznie na ROZPOCZĘCIE SEZONU LETNIEGO, które planujemy wspinaczkowo obchodzić cały weekend w Sokolikach.
[ TERMIN ] 21-23.04.2023 r. (weekend)
[ DOJAZD ] We własnym zakresie, miejsca w autach na pewno się znajdą. Jeśli dysponujesz samochodem napisz w zgłoszeniu, ile masz miejsc i kiedy możesz jechać. Wyjazd ze Szczecina w piątek ok. godziny 16-17.
[ NOCLEGI ] Tabor pod Krzywą. Noclegi w chatce (10 miejsc) oraz na polu namiotowym.
[ WSPINANIE ] Rudawy Janowickie i Sokoliki. Na własnej i sportowo, można też zabrać crashpada – czyli co kto woli i lubi 🙂 Na zgrupowaniu nie będzie wspinania z instruktorem ani szkoleń.
Przedsezonowy TEAM-UP, czyli spotkanie integracyjne 27.03
Wspinacze i Wspinaczki,
przyszła wiosna, planujemy już 👉 kolejny sezon.
Startujemy z comiesięczną serią integracyjnych spotkań klubowych w siedzibie klubu. Jako społeczność klubowa spotykamy się nie tylko w górach i skałach… stawiamy też na klubową integrację w naszym mieście!
Macie pomysł na ciekawy wyjazd wspinaczkowy w kultowy rejon, którym chcecie się podzielić i znaleźć na niego partnerów?
Szukacie partnera na regularne weekendowe łojenie w Sokołach?
Być może chcecie już za parę miesięcy podziałać na Igłach Chamonix od południa albo wbić się w długie klasyki Dolomitów?
A może chcecie jeszcze wykorzystać warun i powspinać się zimowo na firnowych drogach i żlebach w Alpach?
Lipiec na Taborze w Tatrach? Szybki wypad w przedłużony weekend na wapienne wielowyciągi w Austrii?
Liczymy, że klubowe spotkania przerodzą się w niejedną akcję górską czy ciekawe przejścia skałkowe. Zapraszamy więc Was na najbliższe spotkanie integracyjne pod hasłem: „PRZEDSEZONOWY TEAM-UP”.
Dla obecnych na pierwszym spotkaniu skrzynka piwa od Zarządu dla polepszenia planowania! 😉 Atmosfera obowiązkowo luźna, spotkanie w naszej siedzibie wieczorową porą. Nie może Was zabraknąć!
️✅️KIEDY ❓ 27.03 (poniedziałek), godz. 19.00
✅️ GDZIE❓ Siedziba Klubu: ul. Mazowiecka 1, Szczecin.
NADZWYCZAJNE WALNE ZGROMADZENIE CZŁONKÓW SKW W SZCZECINIE
Zarząd Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego w Szczecinie, działając na podstawie § 23 Statutu, zawiadamia o zwołaniu Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Członków Klubu na dzień 22 maja 2023 r. o godz. 19:00 w siedzibie Klubu przy ulicy Mazowieckiej 1 w Szczecinie (kod: 70-526).
Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie Członków Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego w Szczecinie dotyczyć będzie podjęcia uchwały w sprawie: zmiany treść Statutu Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego w Szczecinie poprzez nadanie mu nowego brzmienia.
Planowany porządek obrad Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Członków Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego w Szczecinie.
1. otwarcie Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia; 2. powitanie zgromadzonych Członków; 3. wybór Przewodniczącego i Protokolanta Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia; 4. sprawdzenie przez Przewodniczącego czy Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie jest władne do podejmowania ważnych i prawnie wiążących uchwał; 5. podjęcie uchwały w sprawie zmiany Statutu Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. 6. zamknięcie obrad.
Członekzwyczajny może uczestniczyć w Nadzwyczajnym Walnym Zgromadzeniu oraz wykonywać prawo głosu osobiście lub przez pełnomocnika. W Nadzwyczajnym Walnym Zgromadzeniu mogą brać udział, z głosem doradczym, również członkowie uczestnicy.
Członków, którzy nie będą mogli osobiście wziąć udziału w Nadzwyczajnym Walnym Zgromadzeniu, prosimy o udzielenie pełnomocnictwa (zgodnie z załączonym wzorem) i odesłanie tego pełnomocnictwa na adres e-mail Klubu: info@kwszczecin.pl.
Zmiana Statutu Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego poprzez nadanie mu nowego brzmienia ma na celu:
Dostosowanie postanowień Statutu do aktualnie obowiązujących przepisów, w szczególności do przepisów ustawy z dnia 24 kwietnia 2003 r. o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie tj. z dnia 09 czerwca 2022 r. (Dz. U. z 2022 r. poz. 1327). Klub zamierza ubiegać się o nadanie statusu organizacji pożytku publicznego (OPP), co wymaga wprowadzenia regulacji odnoszących się do: 1) prowadzonej przez Klub działalności społecznie użytecznej, 2) ograniczeń w zakresie zwrotu kosztów organów z tytułu pełnienia funkcji, 3) odrębności organów, 4) ograniczeń dotyczących rozporządzania majątkiem Klubu. Posiadanie statusu organizacji pożytku publicznego niesie za sobą następujące korzyści: OPP przysługuje zwolnienie od podatku dochodowego od osób prawnych, podatku od nieruchomości, podatku od czynności cywilnoprawnych, opłaty skarbowej, opłat sądowych. Nadto Klub uzyska możliwość samodzielnego uzyskiwania środków finansowych pochodzących z 1,5 % podatku dochodowego od osób fizycznych. Przyznanie statusu OPP może również być pomocne przy pozyskiwaniu środków publicznych na realizację zadań Klubu.
Zmianę postanowień Statutu w zakresie dotyczącym nabywania członkostwa. Klub chce umożliwić nabywanie członkostwa osobom niepełnoletnim, za zgodą rodziców, co dotychczas nie było możliwe. Zmiana przyczyni się do popularyzacji sportów wspinaczkowych wśród młodszego pokolenia.
Uporządkowanie dotychczasowych zapisów Statutu dotyczących władz Klubu, w tym zwiększenie liczby członków Zarządu do 9 osób.
Przejrzyste uregulowanie zasad, na podstawie których funkcjonuje Szczeciński Klub Wysokogórski w Szczecinie.
„Jakby ten człowiek nagle pojawiał się pod ścianą, miał już buty na nogach…”
O tym, że czasem coś z własną niewiedzą robić warto – choć najlepiej nie za wiele na wykładach, raczej w praktyce. O tym, co łączy bałtyckie kutry z Jurą. O tym, jak ludzie w Szczecinie żyli bez ekspresowej „es trójki”. O tym, jak to bliżej w Kaukaz niż w Tatry. O zamiłowaniu do odległych, wysokich i białych krain – o swojej historii z górami opowiada w rozmowie Robert „Wieko” Wieczkowski.
Filip Kaźmierczak: Jak dla Ciebie wszystko się zaczęło – góry, wspinanie?
Robert Wieczkowski: Nie wiem, czy znasz starszą literaturę górską. Wspinanie często zaczynało się klasycznie, i dla mnie też tak było. Teraz jest już zupełnie inaczej. Kiedy ja zaczynałem, nie było ścianek wspinaczkowych i strasznie trudno było dostać się do klubu górskiego.
Dużą rolę w tym pierwszym impulsie, który popchnął mnie w stronę wspinaczki, odegrała książka Marka Malatyńskiego „W cieniu Kanczendzengi”. Generalnie bardzo lubiłem geografię i pochłaniałem wszystkie książki „geograficzne”. Książka ta opowiada o wejściu na Kangbaczen. To była pierwsza polska powojenna wyprawa w nepalskie Himalaje, w 1974 r. Weszli wtedy na najniższy wierzchołek Kanczendzongi, 7902 m, z tym że on był wtedy drugim czy trzecim co do wysokości niezdobytym szczytem świata. Chociaż wtedy jeszcze wierzchołki poboczne różnych ośmiotysięczników też nie miały swoich wejść, ale to nie były „samodzielne” wierzchołki. Malatyński wspaniale tę wyprawę opisał. I był jeszcze „Człowiek Everestu” Tenzinga Norgay’a.
No ale wróćmy do tego, co znaczy „klasyczny początek” zainteresowania górami. Najpierw było harcerstwo, rajdy, obozy wędrowne. Na studiach – klub turystyczny, dalej rajdy. W ten sposób przewędrowałem wszystkie polskie góry z lewa do prawa i z prawa do lewa. I w pewnym momencie wyszły też te Tatry.
Jak sobie to przypominałem, wyobraziłem sobie, że opowiem ci to tak: po zejściu w deszczu z Orlej Perci do Murowańca spotkaliśmy chłopaków z kursu taternickiego, a wśród nich był Jurek Kawiak, mój kumpel ze studiów. On mnie rozpoznał, mówi: – Wieko, siadaj. – I ja się dosiadłem. Dobrze by było, gdyby wszystko się tak wydarzyło. Byłby wtedy taki jasny impuls do tej wspinaczki. Ale to był sierpień 1988 r., a ja później sobie przypomniałem, że chwilę przed Tatrami byłem na Jurze.
Przed Jurą robiłem praktykę kutrową w Ustce. Jak się nie pływało kutrami, to siedziało się na sieciarni lub na przetwórstwie. Wiadomo, praktyka studencka, różne rzeczy się robiło. Za to cały sierpień miałem już zaplanowany. Najpierw wyjazd na Jurę Krakowsko-Częstochowską, a potem Tatry. I pomyślałem sobie wtedy, że na Jurze dobrze byłoby mieć linę. Samą wspinaczką interesowałem się już trochę wcześniej. Kiedy rozbijaliśmy obóz gdzieś na Jurze, widziałem wspinaczy i robiłem jakieś trójki, czwórki na żywca. I to mi się podobało.
A były to czasy, kiedy liny nie dało się tak łatwo kupić. Więc na tej sieciarni, korzystając ze szpuli linki do plecenia sieci, zrobiłem sobie poczwórny węzeł zakładkowy. Wyglądało to jak w szydełkowaniu. I tak z tych 2-3 mm zrobiłem sobie 12-milimetrową linę. Jakiej długości? Nie jestem w stanie powiedzieć, może 25, może 30 m, tyle ile z tej szpuli starczyło. Nie można traktować tego jako normalnej liny 12-milimetrowej, bo ona była płaska i na rwanie nie bardzo miała wytrzymałość.
Więc wziąłem tę linę na Jurę. Stoimy w jednej z malowniczych dolinek jurajskich, wyciągam linę i myślę sobie: – Cholera, przecież ja nie wiem, jak tego użyć. Gdzie to zawiązać? Do czego się przywiązać? Na górze, na dole? – I zakiełkowała mi myśl, że dobrze by coś z tą moją niewiedzą zrobić…
Nie minęły dwa tygodnie, przemoczony otwieram drzwi do Murowańca – w moro, w ciężkich ciuchach – i za stołem widzę Jurka Kawiaka. Studiowaliśmy razem, ale nigdy tych tematów górskich nie poruszaliśmy. Wiedziałem, że on jeździ konno, bo był w AKJ (Akademickim Klubie Jeździeckim). On wiedział, że jestem turystą w Labolare – naszym akademickim klubie na Akademii Rolniczej. I to wszystko. A tu nagle widzimy się w schronisku. Jurek mówi, że będzie kurs.
Kiedyś to te kursy były sążniste. W tej chwili się trochę do tego wraca, ale one nadal są trochę skrócone w porównaniu z tymi wcześniejszymi. Wtedy kurs trwał cały rok, zaczynał się w październiku, a kończył wyjazdem tatrzańskim w lecie następnego roku.
I nie można było się tak łatwo zapisać. Miejsc na kursie było 10 czy 15. Jak przyszliśmy na zapisy, było z 50 kandydatów. I trzeba było zdać egzamin teoretyczny. Pytania w stylu „kim był Jan Długosz?” czy „jaki jest najwyższy szczyt polski leżący w całości w granicach Polski?”. Wiedziałbyś?
FK: Nie zdałbym…
RW: Kozi Wierch. I mnóstwo podobnych pytań tam było. Kto wtedy ten kurs prowadził? Chyba Tadek Rewaj i Piotrek Henszke.
„Wieko, będzie warto, ja was ugoszczę”
FK: I zrobiłeś kurs.
RW: No właśnie nie… Ale egzamin zdałem. Zaczęły się zajęcia teoretyczne, jakieś gadanie o historii taternictwa i innych takich. Siedziałem tak raz na tydzień, tam gdzie teraz jest Geko. Tam był wtedy klub, ścianki nie było, tej kanciapy przeszklonej też nie było. I tak siedzieliśmy, słuchaliśmy to o tym, to o tamtym. A ja generalnie cały czas jeździłem w te góry i na rajdy. I z małym entuzjazmem siadałem do tych wykładów. Węzły to tak – to było przydatne, ale te wszystkie informacje historyczne… I tak to czas schodził. Na Sylwestra jeden z kolegów wyciągnął ulotkę o kursie turystyki zimowej prowadzonym przez przewodników górskich. W Samotni, w Karkonoszach, elementy wspinania lodowego. To jedziemy!
W ten sposób odpuściłem sobie trochę ten kurs w Szczecinie, jeszcze się nawet nie wspinaliśmy. Pojechaliśmy 2 lutego na kurs w Samotni. Dostaliśmy raki, czekany i wspinaliśmy się w Kotle Małego Stawu: Niebieska Drabina, Nitka, Supernitka. Tydzień fajnej przygody! Kurs prowadzili goprowcy, a że mam dar nawiązywania znajomości, to zacząłem się przy tym GOPR-ze jako członek-kandydat kręcić. Nawet pojechałem z nimi na wyjazd w Kaukaz.
Wtedy było o tyle fajnie w Szczecinie, że akademiki były na Chopina, 10 minut drogi piechotą od dworca Niebuszewo. Stamtąd o 21.40 wyjeżdżał pociąg do Jeleniej Góry. Dojeżdżał o szóstej rano, dosłownie dziesięć minut później był autobus. Około godziny 9 byłem już na Śnieżce czy w Samotni. I ja tam w Karkonoszach spędziłem kupę czasu. Jeździłem sam do tych moich znajomych goprowców, oni wpisywali mnie normalnie w grafik. Nie jako ratownika, ale na zasadzie: „To się ucz, młody!”.
Wyjeżdżałem zawsze w czwartek wieczorem. O 20 mieliśmy spotkanie w naszym klubie, w Labolare. O 21.30 wychodziłem na pociąg – bardzo zresztą tani, bo osobowy. Zajęcia tak sobie ułożyłem, że prawie wszystko miałem we wtorek i środę, a w czwartek miałem trochę wolnego. I od piątku byłem w górach, a w poniedziałek wracałem, czasem w niedzielę. Kiedyś sobie wyliczyłem: niczego nie zarywając, spędziłem w górach w roku 1990 w sumie 7,5 miesiąca. A cały czas studiowałem w Szczecinie.
FK: A jak trafiłeś w Himalaje? Bo jednak Karkonosze to trochę inne góry…
RW: Załapałem się na wyjazd w Kaukaz z chłopakami. Mieliśmy tam bardziej turystycznie chodzić w okolicach Bezingi. Były to długie, w miarę bezpieczne drogi. Dla chłopaków to też był wyjazd szkoleniowy. A potem robiłem po kolei wszelkie kursy, skalne i lodowe.
Po raz kolejny wyjechałem w Kaukaz z agencją turystyczną z Rzeszowa. Zadzwoniłem i odebrał chłopak z klubu wysokogórskiego. Zgadałem się z nim i pojechaliśmy całą grupką ze Szczecina. Weszliśmy na Elbrus, ja z kolegą wszedłem na Nakrę i wtedy to się dla mnie zaczęło na poważnie.
FK: Na Kaukazie byłeś kilka razy?
RW: W sumie trzy razy.
FK: A w Himalajach?
RW: W Himalajach… też trzy.
FK: A jak nocowaliście? Zawsze biwaki, namioty?
RW: W Bezingi na pewno byliśmy pod namiotami. Jedyny raz, kiedy nie mieliśmy namiotów, to był ten drugi Kaukaz z Rzeszowem. Ten wyjazd był o tyle fajny, że spaliśmy na dole w schronisku przy dolnej stacji wyciągu na Elbrus.
FK: Na pewno nie uda nam się szczegółowo omówić wszystkich Twoich wyjazdów, ale powiedz proszę, co Cię w tym wszystkim najbardziej interesowało. Co Cię kręciło?
RW: Po pierwszym wyjeździe na Sziszapangmę zbliżała się pięćdziesiąta rocznica założenia Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Z tej okazji przygotowywano serię programów do telewizji szczecińskiej. Do jednego z nich zaprosili Tadka Rewaja, do jednego także mnie. Tadek po nagraniu powiedział mi: – Wieko, ująłeś mnie. Ja dokładnie tak samo do gór podchodzę.
Dlaczego?
Może to taki trochę staroświecki czy romantyczny pogląd: ja wtedy powiedziałem, że tak naprawdę my, laicy, ludzie niezwiązani z górami, odbieramy wspinaczkę w oderwaniu od wszystkiego. Tak, jakby ten człowiek nagle pojawiał się pod ścianą, miał już buty na nogach, wchodził w drogę, schodził i koniec wyprawy. To nieprawda. Ja zaczynałem w czasach, kiedy trzeba to było wszystko przygotować. Jakbym Ci opowiedział, jak myśmy załatwiali pozwolenie na pierwszy wyjazd na Sziszapangmę… Bez komputerów, bez niczego. Ten papier, na który mieliśmy przejechać granicę nepalsko-chińską, dostaliśmy jako kompletnie nieczytelny faks. Zastanawialiśmy się, co my mamy z tym zrobić… Więc była cała ta otoczka.
Podjeżdżasz, organizujesz karawanę, chodzisz z tą karawaną. Trafiasz w miejsca, do których nigdy byś nie trafił. Dopóki jest droga, to są hotele, ale potem już nie. Kumplowanie się z ludźmi na miejscu. Raz tak trafiłem na wesele w Kazachstanie, gdzieś w Pakistanie gościła nas cała wioska. Nasz kucharz nas przekonał, żeby na powrocie z Gaszerbrumów nie wracać tą samą drogą, tylko przejść przez wysoką przełęcz na drugą stronę doliny, do jego rodzinnej wioski. Namawiał mnie na to już przez trzy tygodnie. Mówiłem mu:
– Wakar, my będziemy po półtora miesiąca łażenia, a ty nam jeszcze każesz przejść przez przełęcz na 6000 m? – A on mi na to:
– Wieko, będzie warto, ja was ugoszczę.
I rzeczywiście, cała wioska nas ugościła. Okazało się, że on był czymś w stylu sołtysa. I była też z nami para Portugalczyków i mówią:
– Wieko, od tylu lat już chodzimy na trekkingi, ale nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy.
I cała ta otoczka. Ogniska z tragarzami. Pakistan, kilka ton rzeczy do wniesienia, sporo tego jedzenia czy gazu kupujemy na miejscu. Wszystko trzeba zapakować w beczki. Kilka beczek nadaliśmy na cargo, ale wiadomo, że na miejscu też trzeba kilka tych beczek zapakować. Więc wysłaliśmy chłopaków, żeby kupili beczki na targu. Wracają po dwóch godzinach i mówią, że nie ma.
– No jak nie ma? – Pytam.
– Nie ma, nikt nie ma.
A jak o te beczki się pytali? „Barrels”. W Pakistanie się na to mówi „drums”, czyli bębny. Bo na końcu każdego etapu jedną czy dwie beczki tragarze rozpakowują, odwracają i grają na nich. Jak będziesz chciał kupić „drum” w Nepalu, dostaniesz bębenek. A w Pakistanie beczkę.
I takie rzeczy są najfajniejsze. Te karawany trwały kiedyś po kilka dni. Droga pod Gaszerbrum trwała normalnie 14 dni. Myśmy tragarzom zapłacili więcej, żeby robili po dwa odcinki w ciągu dnia.
Myśmy twierdzili, że jeśli jesteś uważny, to do szczeliny nie da się wpaść
FK: Czyli cała ta przygoda i niespodziewane wydarzenia najbardziej Cię pociągały?
RW: Dokładnie. Ja tego bakcyla złapałem dzięki temu, że jeszcze załapałem się na końcówkę tych wypraw w starym stylu, bez agencji. Dwa razy byliśmy na wyprawie sami na ośmiotysięczniku. I to nie sami na konkretnej drodze, ale na całej górze. Jak raz z Kawiakiem siedzieliśmy na siedmiu tysiącach dziesięć dni i czekaliśmy na dobrą pogodę, to wiedzieliśmy, że jeśli nam się coś stanie, to chłopaki do nas dojdą za dwa, trzy dni. Jeden dzień nas będą znosić, a potem, jak dobrze pójdzie, miną trzy dni, zanim dotrzemy do szpitala. Więc byliśmy kompletnie zdani na samych siebie. I to było wspaniałe. Czegoś takiego w tej chwili nie ma.
I w końcu przyszła wyprawa w Karakorum, gdzie wszystko się dla mnie skończyło. Jak przyjechaliśmy, działała tam już wyprawa Petera Hámora i Piotrka Morawskiego. Był to wtedy wspinacz młodego pokolenia. Mocno się z nimi zakumplowałem. Myśmy dopiero doszli do bazy, a oni już się rozłożyli i atakowali szczyt. Pierwotnie mieli zrobić trawers Gaszerbrumów, ale przez warunki weszli tylko na pierwszego i zeszli. My mieliśmy działać na innych zasadach, czekaliśmy w bazie na lepszą pogodę i przegadałem z Piotrkiem mnóstwo czasu. Obaj mieliśmy dzieci w tym samym wieku – roczek i trzy lata. Wszyscy gadali o czymś innym, a my o dzieciach. I wyszło przy tych naszych rozmowach, że on ma podobne spojrzenie na góry.
Gadaliśmy sobie luźno o naszych planach na przyszłość. Ja wymyśliłem sobie taką górę, która nazywa się Namcze Barwa. To jest bliźniaczy szczyt Nanga Parbat i ogranicza Himalaje od wschodu. Też dolina, z której wyrasta ogromna ściana – jakby odbicie lustrzane. Piotrkowi zapaliły się oczy, ale chciał jeszcze dokończyć swój jakiś projekt. Osiem miesięcy później zginął na Dhaulagiri w szczelinie. I cały dowcip polegał na tym, że myśmy twierdzili, że jeśli jesteś uważny, to do szczeliny nie da się wpaść. Nie jest to twór, który nagle z rykiem wyrasta ci pod stopami. Widzisz po ukształtowaniu terenu lub barwie śniegu, gdzie tej szczeliny się spodziewać. Patrzysz w lewo, w prawo i prowadzisz w myślach linię widocznych pęknięć. A osiem miesięcy później wpadł do szczeliny. I wtedy pomyślałem sobie, że mam dzieci w tym samym wieku – i się góry skończyły.
FK: Tak więc przeszedłeś od rajdów, turystyki, przez Karkonosze, Tatry, Kaukaz i aż do Himalajów.
RW: W moim przypadku było to też zabawne, bo jak wróciłem z pierwszej wyprawy w Kaukaz, to miałem tam więcej przejść niż w Tatrach, gdzie byłem tylko na Świnicy i Kościelcu.
FK: Spójrzmy teraz na pewne wyjątkowe chwile Twojej wspinaczkowej przygody. Przypominasz sobie jakiś moment, w którym szczególnie się bałeś?
RW: Powiem Ci, że kilka razy otarłem się o śmierć, i to mówię bez przesady. W chwili, kiedy te zdarzenia nastąpiły, brałem to na spokojnie. Kiedy je potem analizowałem, zauważałem, że nic nie mogło lepiej zadziałać. Działałem jak maszyna. Z takim chłodnym umysłem. Raz poleciałem 40 metrów, innym razem kumpel wywołał nade mną lawinę, obruszył deskę. Widząc, jak ona się powoli zsuwa, szybko zdecydowałem, że muszę się gdzieś zapaść, bo śniegu było dużo. Zacząłem biec w dół i wpadłem gdzieś w ten śnieg. Lawina po mnie przejechała i prawie mnie wyciągnęła z butów, ale przeszła i wpadła w szczelinę brzeżną. W tych momentach się nie bałem, tam zadziałał automatyzm. Z perspektywy czasu wydaje się to bardziej złowieszcze.
Pamiętam też jeden wyjazd w Pamir. Tacy Słowacy polecili nam na wyjście aklimatyzacyjne szczyt o wysokości 5960 m. Mówili: – Idźcie bez liny, świetny wierzchołek na aklimatyzację.
Pierwszego dnia podeszliśmy pod górę, na drugi dzień wyszliśmy wyżej i zabiwakowaliśmy. Tam doszliśmy po grzędzie, a w nocy weszliśmy w zmrożoną ścianę. Idziemy bez liny, każdy ma tylko raki, kijki i czekan, bo to łatwe. No i dochodzimy pod ścianę o nastromieniu rzędu 50%. Prowadzę i zaczyna się twardy lód. A my bez liny, na żywca. I tak dziabię, dziabię i gdzieś w połowie drogi ciach – czekan przechodzi mi przez lód i wbija się w firn pod spodem. Jeszcze było ciemno, wszystko przy czołówkach. Odchyliłem się trochę i oglądam to wszystko. Nagle zdaję sobie sprawę, że wszedłem na taką ogromną, zawieszoną taflę lodu. Jak będę dalej w tę taflę walił, to z nią razem zjadę. Jurek Kawiak szedł już za mną i przeraził się, jak mu to powiedziałem, chłopaki poszli bokiem. Wtedy się rzeczywiście bałem, bo każde uderzenie mogło oznaczać, że z całą taflą zjedziemy.
Więc zaczęło się czujne skrobanie. Tak weszliśmy na górę, na szczyt. I stamtąd widzimy przedwierzchołek, a na nim ślady tych Słowaków. Więc oni nie weszli na główny szczyt i może dlatego mówili, że taki łatwy. A my myśleliśmy, że jak idziemy na górę, to na górę – na szczyt. I tak patrzymy w dół i widzimy, że nie zejdziemy bez sprzętu. Nie ma szans. Więc zaczęliśmy iść trzy dni granią. Miejscami czołgaliśmy się okrakiem – z jednej strony tysiąc metrów przepaści, z drugiej tysiąc metrów, a ty się posuwasz ruchem robaczkowym po tym ostrzu. Cały czas świeciło słońce i było zero wiatru – gdyby zaczął wiać wiatr, nie przeżylibyśmy tego.
W pewnej chwili, jak tak posuwaliśmy się wzdłuż grani, odwraca się do mnie Jurek i krzyczy: – Wieko, ale prigoda, nie? – I w to nam graj!
Ale wtedy, na tej tafli, to najbardziej się bałem.
W 90% przypadków sprawdza się zasada, że jeśli ktoś dobrze znosi kaca, to poradzi sobie na wysokości. I to możesz napisać tłustymi literami!
FK: Masz jakieś niespełnione górskie marzenia?
RW: No, ta Namcze Barwa, o której mówiłem. No i druga rzecz. Zanim moja żona umarła, to był taki moment, że wydawało się, że to wszystko się ustabilizuje. Myśleliśmy wtedy z Jurkiem, że może warto byłoby wrócić. Tylko raz pojechaliśmy na górę komercyjną, pod Gaszerbrumy, gdzie była duża baza i ponad setka wspinaczy. Łącznie z taką sytuacją, że przyszli do nas Szwajcarzy i zażądali po 400 dolarów za to, że korzystamy z ich poręczówek. No były tam tłumy. Miałem wtedy tak plan, żeby zrobić trawers grani Mazeno. Jest taka książka o tej grani, zrobili ją panowie w moim wieku. Chciałem ją z Jurkiem zrobić, zrobiliśmy przecież razem jedne z moich najfajniejszych przejść. Znamy się jak łyse konie, wiemy, co każdy potrafi. No ale, niestety, trzeba to było odsunąć w czasie. Jak podrosną te młodsze dzieci, to nie wiem, czy będę do czegoś takiego zdolny, czy raczej już tylko Krupówki.
FK: A trenowałeś docelowo pod kątem wspinaczki czy chodzenia górskiego?
RW: Kiedyś ktoś mi mówił, że najlepszy trening pod góry to bieganie i tak dalej. A ja mówię, że to gówno prawda. Pokażcie mi himalaistę, który biegnie na górę. Dla mnie dawniej najlepszym treningiem był ciężki plecak – i lecisz 20 kilometrów dziennie.
A wspinanie? Wiadomo, że warto robić wspinaczkowo 6+, żeby nie zaskoczyła cię jakaś marna kupa kamieni na drodze. Tam zawsze dochodzi do tego duża wysokość i całe zmęczenie. Plastikowe buty.
FK: Do treningu miałeś zatem podejście praktyczne?
RW:
Można to tak ująć. Powiem też coś obrazoburczego, no ale na wysokość też się trzeba przygotować. Dobrym treningiem wysokościowym jest picie alkoholu – z uwagi na to, że alkohol wyciąga tlen z organizmu. Stan na kacu jest bardzo podobny do lekkich objawów choroby wysokościowej. W 90% przypadków sprawdza się zasada, że jeśli ktoś dobrze znosi kaca, to poradzi sobie na wysokości. I to możesz napisać tłustymi literami! Tylko nie traktuj tego jako zalecenia do regularnych treningów. Żeby nie było, że wchodzi żona i pyta: – A wy tu co? – My? My trenujemy pod ośmiotysięcznik!
FK: Wspominałeś, że trzeba wspinać się w okolicach 6+, żeby nie dać się zaskoczyć w górach. Wspinałeś się skałkowo w Polsce?
RW: Tak, chociaż wybitnym wspinaczem nie byłem. 6+ robiłem spokojnie, incydentalnie też jakieś 7. Kursy skałkowe robiłem, znałem sprzęt, przeszedłem jakieś klasyczne drogi w Tatrach.
FK: Żałujesz, że nie skończyłeś tego rocznego kursu w ciemnej piwnicy?
RW: Nie. Ja po moich wszystkich przejściach zostałem przyjęty do klubu. Jak złożyłem papiery. przejrzał je Zbyszek Borysewicz i powiedział, że niewielu ludzi może się takimi pochwalić. Zdobyłem ostrogi w inny sposób. Miałem też dobrych nauczycieli. Nie przechodziłem kursów klasycznych, tylko indywidualne – z dobrymi partnerami.
FK: Czy kojarzy Ci się z górami jakaś konkretna piosenka, jakiś konkretny styl muzyki?
RW: Przede wszystkim cała indyjska muzyka. Z uwagi na te wieczory na wyprawach. Jest taka piosenka „Dil Se”, którą słyszałem w Katmandu na ulicy, jest mi bliska. Jest też film „Himalaya”, i cała ta ścieżka dźwiękowa, szczególnie motyw przewodni – „Om Mani Padme Hum” – słyszysz cały czas w Katmandu. Jak to słyszę, zawsze myślę o Himalajach. A z bardziej klasycznych utworów lubię „Kashmir” Zeppelinów. Znam i śpiewam też różne piosenki turystyczne, ale ja jestem metalowcem. W latach 80., 90. jeździłem ciągle na koncerty metalowe. Tylko że metal to już nie góry.
FK: Jakimi zmysłami odbierasz świat, kiedy jesteś na wyprawie w górach?
RW: Wiesz, wydaje ci się, że odbierasz to wszystkimi zmysłami. Jesteś w górach miesiąc, półtora, na lodowcu, w skałach. Ten lodowiec to niby tylko szarość i biel, choć tak naprawdę on ma różne barwy. Od bladobłękitnego, przez zieleń po tę biel. A gdy zachodzi słońce, to jest czerwony.
Dopiero jak zejdziesz na dół, to zauważasz, że zieleń lodowca była jakaś inna, że tu jest prawdziwa zieleń, zieleń drzew. Na dole też uświadamiasz sobie, że przez miesiąc praktycznie nie czułeś zapachów. Przez to suche powietrze zapachy tracą na intensywności. Oczywiście, czujesz zapach gotowania, ale poza tym nic. Schodzisz na łąkę i wszystko zaczyna pachnieć. Zaczynają się odzywać ptaki, zaczyna ci wszystko grać. A u góry tylko odgłos pękającego lodowca, jakaś lawina czy wiatr. Więc niby odbierasz to wszystko u góry zmysłami, ale dopiero na dole uświadamiasz sobie, jakie to wszystko u góry było ograniczone. I zachwycasz się tym. Nie uświadamiałeś sobie, że tego ci brakowało. Nagle uderza cię ta cała gama barw, dźwięków i zapachów.
FK: Dziękuję za rozmowę!
Robert „Wieko” Wieczkowski – członek KW od 1996 r., chociaż kurs zaczął w 1988 r. Wspinał się m.in w Tatrach, Alpach, Kaukazie, górach Norwegii. Jako członek SzKW [SKW] uczestniczył w wyprawach w Pamir, Tien Szan, Himalaje i Karakorum, także jako kierownik. Przez kilkanaście lat członek Zarządu SzKW.
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.
Cykl publikowany jest w 70-tą rocznicę założenia SKW w roku 1953.
Relacja z wyjazdu i szkolenia skiturowego SKW 03-05.03.2023 r.
Powoli staje się tradycją, że pod koniec zimy zamawiamy wspaniałą, szturmową pogodę (haha) i jedziemy ekipą skiturową na integrację i szkolenie. To już nasz 3. klubowy wyjazd w Karkonosze!
Skiturowy Team SKW 🙂 A to jeszcze nie wszyscy!
W tym roku pojawiła się piątka nowych adeptów, a integrowała się z nimi dodatkowo szczęśliwa trzynastka jeżdżących już fanów puchu, a więc było nas NIEMAŁO. Odwiedziliśmy tym razem schronisko na Hali Szrenickiej, które jest świetną bazą wypadową na skiturowe wyrypki zarówno po polskiej jak, i po czeskiej stronie.
Halo, halo! Czy to już schronisko??Warunki jak widać 🙂 a dobrze, że coś widać!
Asia, Hania, Julek, Jacek i Paweł dzielnie działali całą sobotę pod okiem Krzyśka. Warunki były trudne: ograniczona widoczność, silny wiatr, a pod nartami lód naprzemian z nawianym śniegiem.
Ćwiczenie zakosów!KURSANCI
Niestety dzień skończył się bardzo ekstremalnie dla całej ekipy. Podczas zjazdu szlakiem w kierunku schroniska pod Łabskim Szczytem narty Pawła złapały lód, i pomimo bardzo dobrych umiejętności narciarskich, skończyło się upadkiem i wybiciem barku.
Paweł zaopiekowany.Paweł zwożony 🙂
Na szczęście wszyscy kursanci wiedzieli co robić, nikt się nie wyziębił, a Pawłem zaopiekowano się bardzo sprawnie. 💙 Zapakowano go następnie w goprowską pulkę, i zjechał bezpiecznie do Szklarskiej Poręby. Stamtąd został przetransportowany do szpitala w Jeleniej Górze gdzie nastawiono mu bark. Dziękujemy oczywiście serdecznie karkonoskiej grupie GOPR, i wszystkim którzy tak umiejętnie się Pawłem zajęli❣️
Pozostała ekipa działała tego dnia również w okolicy Szrenicy i Łabskiego Szczytu.
Były podejścia we mgle i wietrze, oraz cudowne zjazdy po puchu w okolicy schroniska pod Łabskim Szczytem.
Tomek i Tomek
Udało się zgubić tylko Janinkę (…i Bartka), na szczęście na krótko. Poza tym odnalezieni zajadali się obiadem w schronisku, więc żalu nie mieli (chyba) ;p
Wieczorem wszyscy zameldowali się na integrację, dzielili się przeżyciami i emocjami (a było ich sporo!) z długiego dnia.
Julek i Jacek na szkoleniu
Niedziela niestety nie okazała się dużo lepsza jeśli chodzi o pogodę, ale cóż to dla nas, w końcu to Klub Wysokogórski! Pochodzone i pozjeżdżane także było!
Na szlaku
Kursanci dzielnie dalej się szkolili (lawinówka!), ucząc się także jazdy w głębszym śniegu, którego dosypało w nocy.
Reszta ekipy poszła zaś do Czech na kofolę, lub szlifowała umiejętności narciarskie na Loli i Śnieżynce.
Oczywiście serdecznie zachęcamy do kolejnych wyjazdów z nami, szkoleń pod okiem fachowców i integracji!
Klubowicze, Sympatycy, jak co roku serdecznie zachęcamy Was do przekazania swojego 1,5% podatku dochodowego na Szczeciński Klub Wysokogórski.
‼️ W tym roku przekazane nam środki planujemy przeznaczyć w całości na FUNDUSZ im. STANISŁAWA TOMCZAKA‼️, a więc na: ✅️ dofinansowania kursów dla klubowej młodzieży, ✅️ zakupy do wypożyczalni.
Jeśli chcielibyście wesprzeć działalność Klubu, jest to wyjątkowo łatwe: w zeznaniu podatkowym wpisujemy numer Organizacji Pożytku Publicznego, 👉 KRS: 0000084062, a w pole Cel szczegółowy 1,5% wpisujemy: 👉 KW SZCZECIN
Dziękujemy Wam za wszystkie wpłaty❣️ Dołożymy wszelkich starań, aby jak najlepiej zagospodarować przekazane pieniądze z pożytkiem dla naszego środowiska wspinaczkowego. ❣️
W zbieraniu pieniędzy wspiera nas: Fundacja Wspierania Alpinizmu Polskiego.