MIGAWKI, czyli rozmowa
z Tomkiem Ferberem
„Wystarczy sam partner, z którym chętnie się przebywa. Wtedy chce się wspinać”
O tym, że pojedynczą ósemką wiązać się da, ale nie powinno. O tym, że wspinanie to przede wszystkim miłe spędzanie czasu. O dźwięku wypadających jedynek i o estetycznych odczuciach przy wspinaniu w Tatrach – w drugiej odsłonie cyklu „Migawki” rozmawiamy z Tomkiem Ferberem o jego wspinaczkowej biografii.
Filip Kaźmierczak: Jak zaczęła się Twoja przygoda z górami i wspinaniem?
Tomasz Ferber: Mieszkałem w Polanicy Zdroju, gdzie krajobraz trochę się fałduje, więc od najmłodszych lat latałem po tych górach i generalnie byłem nimi zafascynowany. Mój ojciec dużo też chodził po górach i zabierał mnie ze sobą. Odkryłem wtedy dla siebie skałki w Polanicy – teraz jedna z nich nazywa się Malwa. Swoją drogą, dziwne to podejście, nazywać skały od sąsiadującego z nimi pensjonatu. One mają swoje inne nazwy, ale w przewodniku jest Malwa. Dla mnie to były Garncarz… i jeszcze jedna, ale jej nazwy zapomniałem.
W okolicach Polanicy dużo łaziłem już w szkole podstawowej. Zabierałem ojcu linę z jachtu i asekurowaliśmy się z kolegą przez drzewo – asekurant stał na górze i trzymał pod pachą linę przerzuconą przez drzewo, a drugi się wspinał … Teraz są tam szóstkowe drogi… Czy wtedy już tam istniały? Nie wiem. Na pewno były już wtedy drogi na Szczytniku. To był początek lat 90.
Wziąłem też z domu należący do ojca podręcznik Macieja Popki do alpinizmu – jeden z pierwszych polskich poradników wspinaczkowych. Z niego nauczyłem się, jak się wiąże ósemkę, jak się asekuruje przez ciało. Jako uprząż służyła nam gruba lina żeglarska – o średnicy około 4 cm. Wiedziałem, że linę do uprzęży wiąże się węzłem ósemkowym, ale… nie wiedziałem lub nie doczytałem, że to musi być podwójna ósemka. Za linę mieliśmy szot z jachtu, więc zawiązałem ósemkę, przeplotłem tę pojedynczą ósemkę przez grubą linę – moją uprząż – i to mnie utrzymało.
Miałem wtedy około 13 lat.
FK: Powiedziałeś komukolwiek wcześniej, że idziesz się wspinać? Ktoś miał szansę Cię powstrzymać?
TF: Nie. Moim partnerem był mój przyjaciel z Wrocławia. Zrobiliśmy na skałkach Garncarza (Malwy) wtedy dwie drogi kominem. To było ciekawe, bo przy tym pierwszym wspinaniu czułem się jak prawdziwy odkrywca – podchodzisz, patrzysz na skałę, masz jakiś komin i idziesz w nieznane. Jak w literaturze górskiej, której dużo było u nas w domu. Ten komin ma w środku zaklinowany kamień i za nim jest mały otwór – wtedy się nim prześlizgnąłem. Jak byłem tam ostatnio, nie miałem żadnych szans przejść przez tę maciupką dziurę. A od zewnętrznej strony teren jest piątkowy.
To tyle, jeśli chodzi o skałkowe wspinanie. A parę lat później byłem z ojcem zimą w schronisku w Roztoce (w tym czasie schronisko w Morskim Oku było nieczynne z powodu remontu i wszyscy wspinacze mieszkali właśnie tam). Moja macocha Iwona się wspinała, robiła wcześniej kurs taternicki – zresztą razem ze Staszkiem Piecuchem. W tej Roztoce spotkaliśmy jej znajomych, między innymi Waldka Żmurko, naszego klubowego kolegę i instruktora. On poszedł z mniej doświadczonym kolegą na drogę Długosz-Popko na Kotle Kazalnicy, a ja podszedłem i patrzyłem, jak oni się wspinają. To był czad! Wzięli mnie też na Owczą Przełęcz, na Kozi Wierch – tak się zaczęło. Tatry znałem już wtedy dość dobrze z turystycznej strony, ale po tych doświadczeniach wiedziałem, że będę się wspinał.
Czasem może coś nie pójść i trzeba sobie wtedy jakoś radzić
FK: Od kiedy zajmujesz się wspinaczką bardziej intensywnie? Kiedy stałeś się świadomym wspinaczem?
TF: No tak. Przez jakiś czas miałem tam różne wyskoki w skałki czy turystyczne wędrówki zimą. Ale na poważnie zacząłem tak, jak to w tych czasach było prawilnie. To był 1991 rok. Jak się chciało wspinać w górach, trzeba było mieć kartę taternika. Gdzieś dowiedziałem się o kursie klubowym i z moim kolegą Maćkiem Maciejowskim – chodziliśmy razem do drugiej klasy liceum – poszliśmy na ten kurs. Przy wejściu siedzieli już starsi koledzy, czyli Dominik Pilip, Michał Karakulski i… patrzyli na nas z wyższością. Jednak dość szybko się zaprzyjaźniliśmy. Dostałem się na ten kurs klubowy. Instruktorami byli Michał Sośnicki, Andrzej Płochocki, Tadeusz Rewaj, chyba też Waldek Żmurko. Były wykłady i egzamin z historii alpinizmu.
Ja dostałem na egzaminie pytanie o to, kiedy powstał Klub Kilimandżaro. Nie pamiętam już kiedy, chyba w 1960 roku, ale wtedy wiedziałem, bo dowiedziałem się od kogoś, kto wcześniej zdawał i oblał. Znany alpinista szczeciński Tadeusz Rewaj prowadził egzamin z historii, ale był też egzamin z asekuracji, z topografii itp. W maju skończyliśmy kurs, a w lipcu z Maćkiem i z Adamem Tarnowskim już poszliśmy do Betlejemki na kurs taternicki.
Trafiliśmy wtedy na kurs taternicki do Arka Gąsienicy-Józkowego, który był wtedy świeżo po wyprawie na Kanczendzongę z Wandą Rutkiewicz – po tej, gdzie ona zaginęła. Był to topowy wspinacz alpejski, ratownik TOPR, przeszedł zimą północną ścianę Grandes Jorasses i blisko 50 poważnych zimowych dróg w Alpach… Pogoda była słaba, ale Arkowi się po prostu chciało chodzić. Większość zespołów wychodziła późno i wycofywała się na podejściu pod ścianę. My wychodziliśmy bardzo wcześnie, gdzieś w połowie drogi pogoda się psuła i kończyliśmy w śniegu albo w deszczu. No ale jako jedyny zespół mieliśmy po tych dwóch tygodniach komplet przejść, chociaż nieźle nam pogoda dała popalić.
Jest taka zasada, że w czasie kursu taternickiego trzeba zaliczyć przynajmniej jedną drogę spoza rejonu, w którym się działa – dla nas to była Hala Gąsienicowa. Tak więc pojechaliśmy do Morskiego Oka na Filar Grońskiego na ŻTM (Żabiej Turni Mięguszowieckiej). Na szczycie trochę zaczęliśmy się niepokoić, bo zauważyliśmy, jak wielki plecak niósł Arek. Okazało się, że nie wracamy do schroniska w Morskim Oku, tylko prosto granią na Halę Gąsienicową z biwakiem po drodze. Przez całą ścianę Arek niósł dla nas płachtę biwakową, maszynkę do gotowania, jedzenie. My już byliśmy wtedy ostro zmęczeni. Szczęście w nieszczęściu, zgubiliśmy drogę na trawersie MSW. Była taka mgła, że nawet Arek, który tam wielokrotnie był i wszystko znał, nie mógł się odnaleźć. Ostatecznie zeszliśmy do Hińczowych Stawów i przez Chłopka wróciliśmy do schroniska.
Z tego kursu byłem bardzo zadowolony. Bardzo dużo nauczyłem się tam o specyfice górskiego wspinania. Że czasem może coś nie pójść i trzeba sobie wtedy jakoś radzić.
W połowie lipca skończyliśmy kurs taternicki, a ja do końca sierpnia zostałem w Tatrach. Wspinaliśmy się samodzielnie z Maćkiem Maciejowskim Po zrobieniu drogi Surdela złapaliśmy biwak przy zejściu z Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego, w tym samym miejscu, gdzie się wcześniej zgubiliśmy podczas kursu z Arkiem.
FK: Z tego, co pamiętam, z wykształcenia też masz coś do czynienia z górami.
TF: Studiowałem geografię na UJ-cie, a jako że lubiłem góry, to chciałem coś z tymi górami robić. Wybrałem specjalizację geomorfologia – naukę o rzeźbie i procesach, które rzeźbę Ziemi kształtują. Zająłem się geomorfologią Tatr Wysokich – datowaniem procesów i form geomorfologicznych w Tatrach. W związku z prowadzeniem badań miałem też możliwość działania w Morskim Oku bez ograniczeń, co skwapliwie wykorzystałem, wspinając się na Grań Apostołów, na Żabi Szczyt Niżni i w podobne miejsca nieudostępnione do uprawiania taternictwa.
Studia to był dla mnie czas bardzo intensywny. Łączyłem badania ze wspinaczką. Siedziałem na przykład dwa miesiące na Taborze i wspinałem się, od czasu do czasu wychodząc na mierzenie porostów.
Jest banan, bo są piękne ruchy
FK: Od opisanych przez Ciebie początków do dziś minęło około 30 lat. Aktualnie prowadzisz swoją szkołę wspinaczkową, jesteś czynnym instruktorem sportu PZA. Wiem, że przewspinałeś harde sportowe drogi w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Powiedz mi, jakie style i rejony Cię kręciły przez cały ten okres, jakie miałeś zajawki?
TF: Rzeczywiście, najtrudniejsze drogi, które robiłem, a które trudnością nie odbiegały od tego, co robili moi koledzy – na przykład Szymon i Bartek Przybył, Darek Błoch, Radek Michniewicz, – zrobiłem na Jurze. Odpowiada mi tam specyfika wspinania – miałem stosunkowo silne palce, niską wagę, wysoki wzrost. Te płytowe drogi mi leżały. W Sokolikach, w granicie nic poważniejszego nie przeszedłem (jak mówi „Szalony” – poniżej VI.4 to turystyka).
Na Jurze spędzałem dużo czasu z racji tego, że mieszkałem w Krakowie. Wszyscy wtedy jeździli na Jurę. Także chłopaki ze Szczecina przyjeżdżali tam, właściwie co sezon jeździliśmy do Podzamcza i przywoziliśmy stamtąd rzeczywiście fajne drogi. Chyba wszyscy wtedy robiliśmy VI.5 (7c+ dla niewtajemniczonych). Jeśli zaś chodzi o sam rodzaj wspinania, to pokochałem wspinanie w piaskowcach, wróciłem trochę do moich początków. Natomiast ta etyka (zasady) wspinaczki w piaskowcach, do której mam ogromny szacunek, chyba mnie przerasta… no może nie etyka mnie przerasta, ale te drogi w Łabaku czy Adršpachu są poza moim marginesem bezpieczeństwa. Dlatego na Szczytniku jest fajnie – bo jest to dobrze obita skała piaskowcowa. Odpowiada mi specyfika wspinania w piaskowcu, bardzo techniczna. Czuję się też bardzo dobrze w Tatrach.
Jak pojadę do Leonidio czy do El Chorro, też jestem zachwycony. W tufach jest piękne, że można się powspinać w przewieszeniu po ogromnych chwytach.
Moje fizyczne uwarunkowania raczej pchają mnie w stronę długich, nieprzewieszonych dróg po małych chwytach. W takich formacjach się najlepiej czuję, ale lubię różne rodzaje.
FK: Nie wiem, czy to Twoje spaczenie instruktorskie, ale bardzo analitycznie podszedłeś do tego. Potrafisz zrozumieć swoje uwarunkowania fizyczne, słabe i mocne strony i dopasować to do swoich doświadczeń wspinaczkowych. A jakbyś miał opisać sedno tego wszystkiego – dlaczego ciągle wracasz do wspinania, wracasz w góry?
TF: Generalnie lubię miło spędzać czas. Chyba to mnie motywuje. Zarówno w górach, jak i w skałach – nie wspinałbym się z osobą, której nie lubię. Bardzo rzadko czy nawet w ogóle nie zdarza mi się wspinać z kimś, kogo nie znam.
Wiadomo, że zrobienie jakiejś drogi łechce ci ego, zrobisz VI.3, jeszcze onsajtem, to jest to przyjemne. Ale jak droga jest VI.1 i ładna, to wycena nic jej nie ujmuje. Zdarza mi się, że na drodze za VI czy V jest banan, bo są piękne ruchy. Ostatnio byliśmy na Malinowej i tam jest taka rysa na dulfra – idziesz to i cieszysz się, że to takie ładne.
W górach dochodzi do tego cała masa innych wrażeń i przeżyć. Pogoda jest fajna, są ładne widoki, droga jest estetyczna, jest fajna skała, no i fajny partner – wtedy generalnie jest miło i przyjemnie. A jak droga czy warunki są gorsze, to wystarczy sam partner, z którym chętnie się przebywa. Wtedy chce się wspinać. Dodam, że obecnie też głównie wspinam się z przyjaciółmi z którymi się znam 20 lat i więcej.
Dobrze dobierałem cele, czyli byłem bojaźliwy
FK: Czy pamiętasz jakiś moment, w którym bardzo się bałeś?
TF: Było parę sytuacji, które się mogły źle skończyć. Najczęściej był to krótki moment, gdzie coś nie wyszło. Wtedy od razu klucha w gardle przez sekundę i za chwilę kombinowanie, jak wyjść z sytuacji. Nie miałem chyba jednak sytuacji bez wyjścia. Stres odczuwam najczęściej przed wejściem w drogę. To patrzenie na podejściu, obczajanie drogi, jak to będzie. A jak już wchodzę w drogę, bardzo często wchodzę w tryb zadaniowy, bez większych rozkmin. Jest też inaczej, jak prowadzisz drogę, bo wtedy się skupiasz na wspinie. A jak część drogi asekurujesz, to patrzysz na chmurę, czy ona zaraz przyjdzie czy nie, czy nas zabije itd. Ale takich sytuacji groźnych dla życia nie miałem, mimo że też zimą się wspinałem.
A nie, przepraszam. Była jedna. Z własnej głupoty. Byliśmy na Elbrusie, nie weszliśmy na szczyt, tylko schodziliśmy z przełęczy w stronę Priuta. Wiał straszny wiatr, nie było nic widać. Zrobiliśmy trawers nad Skały Pastuchowa i pozostał ostatni fragment. I wtedy podjąłem jedyną tego dnia mądrą decyzję – ściągnąłem raki. I zacząłem dupozjazd. Czekan miałem w plecaku, kijki w rękach, i zacząłem zjeżdżać po śniegu. Momentalnie strasznie się rozpędziłem, zacząłem się obracać, kijki mi wyrwało z rąk, ja na plecach głową w dół, i tak jadę. Do Skał Pastuchowa jest z 200 metrów. Jest tam też dość stromo. I jakimś cudem wpadłem w płat świeżego śniegu i na nim się zatrzymałem. Musiałem utrzymać jakoś tę chwiejną równowagę, obrócić się nogami w dół, wyciągnąć czekan z plecaka i jakość zejść. Zjeżdżałem z taką prędkością, że poparzyło mi przez kurtkę przedramiona. Rękawy miałem lekko przetarte. Był to moment, że rzeczywiście było słabo. Nie chcę nawet myśleć, co by było, jakbym nie zdjął tych raków.
FK: A czekan był w plecaku…
TF: Cała seria błędów: czekan w plecaku, kijki w ręku, zjeżdżasz we mgle w nieznane… A druga taka rzecz – bardziej humorystyczna – przytrafiła mi się na Wieży Bismarcka. Wymyśliliśmy sobie, że będziemy haczyć. Miałem haki – jedynki od nieodżałowanego Ascety – czyli chatara z Chatki na Włosienicy, której teraz już nie ma. Tam na wieży są bloczki, które dzielą milimetrowe rysy, tyle że one są równoległe i nie mają żadnych zwężeń. I te jedynki siedziały, ja już doszedłem do gzymsu, już go łapałem… I wtedy wypadła jedna jedynka – a jak już poszła jedna, to po kolei wystrzeliwały wszystkie – peng, peng, peng… Chyba z sześć tych jedynek wyprułem, spadłem na glebę i jeszcze usiadłem na młotku – na szczęście ułożył się na płask, bo był to taki długi młotek z zaostrzoną główką, który miałem od Dominika Pilipa. Na szczęście nic mi się nie stało. Może dlatego moja szkoła wspinania nazywa się „Jedynka”.
Poza tym nie miałem żadnych groźnych sytuacji, co przy zrobieniu ponad 200 dróg w Tatrach coś oznacza. Może dobrze dobierałem cele, czyli byłem bojaźliwy.
FK: Co sądzisz o wpływie wina na zdolności wspinaczkowe?
TF: Wspinanie to jest, dla mnie, bardzo szerokie pojęcie. I to „ wspólne bytowanie” – mówiąc Bellonem – jest bardzo ważne, a alkohol jest katalizatorem różnych ciekawych przeżyć. Więc był on – i chyba dalej jest – elementem, który to bytowanie ubogaca.
Byliśmy tą ścianą wystraszeni
FK: Czy masz jakieś niespełnione górskie marzenia, coś co Ci nie wyszło? Gdzie byłeś już w drodze, ale musiałeś zawrócić?
TF: No, miałem w sumie dwa marzenia. Jedno już jest chyba nierealne, choć kto wie, a drugie mógłbym spełnić tylko przy ogromnym wysiłku. Jedno to Directe Américaine na Petit Dru, a drugie to Filar Walkera na Grandes Jorasses. Co do Directe, to byłem już pod ścianą, w zespole z Dominikiem Pilipem i Ryśkiem Warzochą. Mieliśmy dość słabą formę, ale mimo wszystko podeszliśmy pod ścianę, zabiwakowaliśmy. W nocy obserwowaliśmy warunki – najpierw była pod nami burza, a potem zaczęło walić piorunami nad nami. Kuluarem spod Flamme de Pierre wzdłuż filara Bonattiego leciały lawiny kamienne, cała ściana się iskrzyła, całą noc padało. Z rana widzieliśmy w ścianie zespoły, które się wycofywały. I myśmy też się wycofali. A później się zrobiła lampa. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że byliśmy tą ścianą wystraszeni. Pogoda się chwilowo zepsuła i uciekliśmy. Chociaż wspinaczkowo byliśmy w stanie tę drogę zrobić. Mieliśmy jedzenie i czas. Trzeba było odczekać, aż trochę przeschnie i uderzyć. W miarę wchodzenia, w miarę pokonywania wyciągów człowiek nabiera animuszu. Najwyżej byśmy zjechali z Bloku Coince, ale myślę, że do bloku spokojnie byśmy doszli. Tego do dziś żałuję.
No a drugie marzenie to „Walker” ze względu na piękno tej ściany. Ale to jeszcze większa wycieczka…
No i jeszcze raz chciałbym zrobić VI.5. Bo to już zupełnie inny poziom skupienia na drodze, zaangażowania. Teraz to się nazywa „projekt” – nie lubię tego słowa… Takie trochę zrzędzenie starego dziada.
Jeżeli jeszcze mogę pozrzędzić – irytuje mnie przeliczanie wszystkiego na skalę francuską. Niezależnie od tego, czy ktoś wspinał się w Tatrach, na naszej Jurze czy we Franken, po przyjeździe dumnie oświadcza, że zrobił np. 7a. A przecież każda skala ma swoją specyfikę, inną pojemność poszczególnych stopni, wreszcie jest zakorzeniona historycznie na danym obszarze. Walczę z tym, jak mogę, ale chyba jestem na przegranej pozycji. Algorytm stronki 8a.nu jest silniejszy.
FK: A jakie jest Twoje podejście do treningu?
TF: Ja się lubię wspinać, ale nie lubię trenować – nigdy nie trenowałem. Zawsze traktowałem to jako spotkanie towarzyskie. Chociaż patrząc z teraźniejszej perspektywy, to owszem – był kampus, była ścianka systemowa (czyli kawał przewieszonej sklejki z małymi chwytami), układało się „przystawki” – tak wtedy nazywaliśmy „baldy” i dokopywało kolegom albo samemu dostawało w tyłek. Na tym mój trening polegał. Fakt, że dużo czasu spędzaliśmy na tej ściance.
Niewielkie mieliśmy możliwości, nasza ścianka miała może z 2 m wysokości… Było to w Akademickim Klubie Wysokogórskim. Wcześniej jeszcze mieliśmy ścianę klubową w SKW, w dzisiejszym Geko. A potem się wynieśliśmy, założyliśmy AKW i w budynku Wydziału Prawa na Piastów zbudowaliśmy w piwnicy ściankę.
Ja wtedy już byłem w Krakowie i trenowałem na Koronie, jednym z najmocniejszych klubów w Polsce, ale chłopaki tu w Szczecinie byli ode mnie dużo silniejsi. Mocno trenowali siłę i te ich przystawki były bardzo trudne.
Na pewno napędzała nas też pewna rywalizacja – jak ktoś jakąś przystawkę zrobił, to chciało się to powtórzyć. Jak idziesz dziś na ścianę komercyjną, to ktoś myśli za ciebie – układa ci chwyty w jednym kolorze, a ty masz sobie radzić. Wcześniej robiło się to wszystko na ścianie, gdzie masz nakręconych masę chwytów i robisz swoje obwody albo przystawki.
A propos baldów – przystawek, bardzo podoba mi się określenie Mechaniora z Krakowa, z pokolenia „Dzieci Reni-Sportu”. On mówi na to „kłopot” – to dobra nazwa. Jest on zresztą bardzo mocnym wspinaczem, komentatorem zawodów wspinaczkowych, postacią znaną i barwną.
A poza ścianką mieliśmy drabinki Bachara, chwytotablicę, czysto wspinaczkowe trenażery – których właściwie nie używałem.
O makro, mikrocyklach miałem pojęcie, ale nie interesowało mnie to. Robiliśmy przystawki, jeździliśmy na Jurę lub wspinaliśmy się na Wieży Bismarcka. Na Wieży spędziłem całe liceum.
FK: Jaki rodzaj muzyki kojarzy ci się ze wspinaniem?
TF: Jak byłem zimą w Roztoce – wtedy, kiedy poznałem wspinanie – był w tym schronisku też facet, który miał ze sobą „Dark Side of the Moon” Floydów. To kojarzy mi się z tym czasem.
Pamiętam, że na zawodach wspinaczkowych w czasie finałów Pucharu Polski – przynajmniej na tych, które organizował nieodżałowany Darek Król (osoba bardzo dla mnie ważna, szczególnie w okresie, gdy przyjechałem do Krakowa – zabierał mnie na Jurę swoim białym dużym fiatem, motywował) – każdy zawodnik mógł dobrać sobie muzykę do swojego wspinu. Mnie to nie było dane, bo na Pucharze Polski doszedłem tylko do półfinału. Ale fantazjowałem o tym, że jeśli dojdę do finału, zażyczę sobie „Living on the Edge” Aerosmith. Ale teraz to tak banalnie brzmi… Ale jak słyszę to teraz w radiu, to przemawia do mnie ta piosenka. „There’s something wrong with the world today” …
Choć muszę szczerze powiedzieć, że muzyka, która wpływa na twoje emocje, jest do wspinania niekorzystna. Bo albo cię za bardzo pobudza, albo uspokaja. Ale trening to co innego – jak chodziło się te obwody, to było lepiej, jak coś fajnego grało.
FK: Serdecznie dziękuję za rozmowę!
Tomasz Ferber – ur. 1975 r. w Dusznikach Zdroju, z wykształcenia geograf, wspinacz, miłośnik Tatr, instruktor sportu PZA, członek SKW (aktualnie wiceprezes Klubu).
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.
Cykl publikowany jest w 70. rocznicę założenia SKW w roku 1953.