MIGAWKI.
Rozmowa z Robertem „Wieko” Wieczkowskim
„Jakby ten człowiek nagle pojawiał się pod ścianą, miał już buty na nogach…”
O tym, że czasem coś z własną niewiedzą robić warto – choć najlepiej nie za wiele na wykładach, raczej w praktyce. O tym, co łączy bałtyckie kutry z Jurą. O tym, jak ludzie w Szczecinie żyli bez ekspresowej „es trójki”. O tym, jak to bliżej w Kaukaz niż w Tatry. O zamiłowaniu do odległych, wysokich i białych krain – o swojej historii z górami opowiada w rozmowie Robert „Wieko” Wieczkowski.
Filip Kaźmierczak: Jak dla Ciebie wszystko się zaczęło – góry, wspinanie?
Robert Wieczkowski: Nie wiem, czy znasz starszą literaturę górską. Wspinanie często zaczynało się klasycznie, i dla mnie też tak było. Teraz jest już zupełnie inaczej. Kiedy ja zaczynałem, nie było ścianek wspinaczkowych i strasznie trudno było dostać się do klubu górskiego.
Dużą rolę w tym pierwszym impulsie, który popchnął mnie w stronę wspinaczki, odegrała książka Marka Malatyńskiego „W cieniu Kanczendzengi”. Generalnie bardzo lubiłem geografię i pochłaniałem wszystkie książki „geograficzne”. Książka ta opowiada o wejściu na Kangbaczen. To była pierwsza polska powojenna wyprawa w nepalskie Himalaje, w 1974 r. Weszli wtedy na najniższy wierzchołek Kanczendzongi, 7902 m, z tym że on był wtedy drugim czy trzecim co do wysokości niezdobytym szczytem świata. Chociaż wtedy jeszcze wierzchołki poboczne różnych ośmiotysięczników też nie miały swoich wejść, ale to nie były „samodzielne” wierzchołki. Malatyński wspaniale tę wyprawę opisał. I był jeszcze „Człowiek Everestu” Tenzinga Norgay’a.
No ale wróćmy do tego, co znaczy „klasyczny początek” zainteresowania górami. Najpierw było harcerstwo, rajdy, obozy wędrowne. Na studiach – klub turystyczny, dalej rajdy. W ten sposób przewędrowałem wszystkie polskie góry z lewa do prawa i z prawa do lewa. I w pewnym momencie wyszły też te Tatry.
Jak sobie to przypominałem, wyobraziłem sobie, że opowiem ci to tak: po zejściu w deszczu z Orlej Perci do Murowańca spotkaliśmy chłopaków z kursu taternickiego, a wśród nich był Jurek Kawiak, mój kumpel ze studiów. On mnie rozpoznał, mówi: – Wieko, siadaj. – I ja się dosiadłem. Dobrze by było, gdyby wszystko się tak wydarzyło. Byłby wtedy taki jasny impuls do tej wspinaczki. Ale to był sierpień 1988 r., a ja później sobie przypomniałem, że chwilę przed Tatrami byłem na Jurze.
Przed Jurą robiłem praktykę kutrową w Ustce. Jak się nie pływało kutrami, to siedziało się na sieciarni lub na przetwórstwie. Wiadomo, praktyka studencka, różne rzeczy się robiło. Za to cały sierpień miałem już zaplanowany. Najpierw wyjazd na Jurę Krakowsko-Częstochowską, a potem Tatry. I pomyślałem sobie wtedy, że na Jurze dobrze byłoby mieć linę. Samą wspinaczką interesowałem się już trochę wcześniej. Kiedy rozbijaliśmy obóz gdzieś na Jurze, widziałem wspinaczy i robiłem jakieś trójki, czwórki na żywca. I to mi się podobało.
A były to czasy, kiedy liny nie dało się tak łatwo kupić. Więc na tej sieciarni, korzystając ze szpuli linki do plecenia sieci, zrobiłem sobie poczwórny węzeł zakładkowy. Wyglądało to jak w szydełkowaniu. I tak z tych 2-3 mm zrobiłem sobie 12-milimetrową linę. Jakiej długości? Nie jestem w stanie powiedzieć, może 25, może 30 m, tyle ile z tej szpuli starczyło. Nie można traktować tego jako normalnej liny 12-milimetrowej, bo ona była płaska i na rwanie nie bardzo miała wytrzymałość.
Więc wziąłem tę linę na Jurę. Stoimy w jednej z malowniczych dolinek jurajskich, wyciągam linę i myślę sobie: – Cholera, przecież ja nie wiem, jak tego użyć. Gdzie to zawiązać? Do czego się przywiązać? Na górze, na dole? – I zakiełkowała mi myśl, że dobrze by coś z tą moją niewiedzą zrobić…
Nie minęły dwa tygodnie, przemoczony otwieram drzwi do Murowańca – w moro, w ciężkich ciuchach – i za stołem widzę Jurka Kawiaka. Studiowaliśmy razem, ale nigdy tych tematów górskich nie poruszaliśmy. Wiedziałem, że on jeździ konno, bo był w AKJ (Akademickim Klubie Jeździeckim). On wiedział, że jestem turystą w Labolare – naszym akademickim klubie na Akademii Rolniczej. I to wszystko. A tu nagle widzimy się w schronisku. Jurek mówi, że będzie kurs.
Kiedyś to te kursy były sążniste. W tej chwili się trochę do tego wraca, ale one nadal są trochę skrócone w porównaniu z tymi wcześniejszymi. Wtedy kurs trwał cały rok, zaczynał się w październiku, a kończył wyjazdem tatrzańskim w lecie następnego roku.
I nie można było się tak łatwo zapisać. Miejsc na kursie było 10 czy 15. Jak przyszliśmy na zapisy, było z 50 kandydatów. I trzeba było zdać egzamin teoretyczny. Pytania w stylu „kim był Jan Długosz?” czy „jaki jest najwyższy szczyt polski leżący w całości w granicach Polski?”. Wiedziałbyś?
FK: Nie zdałbym…
RW: Kozi Wierch. I mnóstwo podobnych pytań tam było. Kto wtedy ten kurs prowadził? Chyba Tadek Rewaj i Piotrek Henszke.
„Wieko, będzie warto, ja was ugoszczę”
FK: I zrobiłeś kurs.
RW: No właśnie nie… Ale egzamin zdałem. Zaczęły się zajęcia teoretyczne, jakieś gadanie o historii taternictwa i innych takich. Siedziałem tak raz na tydzień, tam gdzie teraz jest Geko. Tam był wtedy klub, ścianki nie było, tej kanciapy przeszklonej też nie było. I tak siedzieliśmy, słuchaliśmy to o tym, to o tamtym. A ja generalnie cały czas jeździłem w te góry i na rajdy. I z małym entuzjazmem siadałem do tych wykładów. Węzły to tak – to było przydatne, ale te wszystkie informacje historyczne… I tak to czas schodził. Na Sylwestra jeden z kolegów wyciągnął ulotkę o kursie turystyki zimowej prowadzonym przez przewodników górskich. W Samotni, w Karkonoszach, elementy wspinania lodowego. To jedziemy!
W ten sposób odpuściłem sobie trochę ten kurs w Szczecinie, jeszcze się nawet nie wspinaliśmy. Pojechaliśmy 2 lutego na kurs w Samotni. Dostaliśmy raki, czekany i wspinaliśmy się w Kotle Małego Stawu: Niebieska Drabina, Nitka, Supernitka. Tydzień fajnej przygody! Kurs prowadzili goprowcy, a że mam dar nawiązywania znajomości, to zacząłem się przy tym GOPR-ze jako członek-kandydat kręcić. Nawet pojechałem z nimi na wyjazd w Kaukaz.
Wtedy było o tyle fajnie w Szczecinie, że akademiki były na Chopina, 10 minut drogi piechotą od dworca Niebuszewo. Stamtąd o 21.40 wyjeżdżał pociąg do Jeleniej Góry. Dojeżdżał o szóstej rano, dosłownie dziesięć minut później był autobus. Około godziny 9 byłem już na Śnieżce czy w Samotni. I ja tam w Karkonoszach spędziłem kupę czasu. Jeździłem sam do tych moich znajomych goprowców, oni wpisywali mnie normalnie w grafik. Nie jako ratownika, ale na zasadzie: „To się ucz, młody!”.
Wyjeżdżałem zawsze w czwartek wieczorem. O 20 mieliśmy spotkanie w naszym klubie, w Labolare. O 21.30 wychodziłem na pociąg – bardzo zresztą tani, bo osobowy. Zajęcia tak sobie ułożyłem, że prawie wszystko miałem we wtorek i środę, a w czwartek miałem trochę wolnego. I od piątku byłem w górach, a w poniedziałek wracałem, czasem w niedzielę. Kiedyś sobie wyliczyłem: niczego nie zarywając, spędziłem w górach w roku 1990 w sumie 7,5 miesiąca. A cały czas studiowałem w Szczecinie.
FK: A jak trafiłeś w Himalaje? Bo jednak Karkonosze to trochę inne góry…
RW: Załapałem się na wyjazd w Kaukaz z chłopakami. Mieliśmy tam bardziej turystycznie chodzić w okolicach Bezingi. Były to długie, w miarę bezpieczne drogi. Dla chłopaków to też był wyjazd szkoleniowy. A potem robiłem po kolei wszelkie kursy, skalne i lodowe.
Po raz kolejny wyjechałem w Kaukaz z agencją turystyczną z Rzeszowa. Zadzwoniłem i odebrał chłopak z klubu wysokogórskiego. Zgadałem się z nim i pojechaliśmy całą grupką ze Szczecina. Weszliśmy na Elbrus, ja z kolegą wszedłem na Nakrę i wtedy to się dla mnie zaczęło na poważnie.
FK: Na Kaukazie byłeś kilka razy?
RW: W sumie trzy razy.
FK: A w Himalajach?
RW: W Himalajach… też trzy.
FK: A jak nocowaliście? Zawsze biwaki, namioty?
RW: W Bezingi na pewno byliśmy pod namiotami. Jedyny raz, kiedy nie mieliśmy namiotów, to był ten drugi Kaukaz z Rzeszowem. Ten wyjazd był o tyle fajny, że spaliśmy na dole w schronisku przy dolnej stacji wyciągu na Elbrus.
FK: Na pewno nie uda nam się szczegółowo omówić wszystkich Twoich wyjazdów, ale powiedz proszę, co Cię w tym wszystkim najbardziej interesowało. Co Cię kręciło?
RW: Po pierwszym wyjeździe na Sziszapangmę zbliżała się pięćdziesiąta rocznica założenia Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Z tej okazji przygotowywano serię programów do telewizji szczecińskiej. Do jednego z nich zaprosili Tadka Rewaja, do jednego także mnie. Tadek po nagraniu powiedział mi: – Wieko, ująłeś mnie. Ja dokładnie tak samo do gór podchodzę.
Dlaczego?
Może to taki trochę staroświecki czy romantyczny pogląd: ja wtedy powiedziałem, że tak naprawdę my, laicy, ludzie niezwiązani z górami, odbieramy wspinaczkę w oderwaniu od wszystkiego. Tak, jakby ten człowiek nagle pojawiał się pod ścianą, miał już buty na nogach, wchodził w drogę, schodził i koniec wyprawy. To nieprawda. Ja zaczynałem w czasach, kiedy trzeba to było wszystko przygotować. Jakbym Ci opowiedział, jak myśmy załatwiali pozwolenie na pierwszy wyjazd na Sziszapangmę… Bez komputerów, bez niczego. Ten papier, na który mieliśmy przejechać granicę nepalsko-chińską, dostaliśmy jako kompletnie nieczytelny faks. Zastanawialiśmy się, co my mamy z tym zrobić… Więc była cała ta otoczka.
Podjeżdżasz, organizujesz karawanę, chodzisz z tą karawaną. Trafiasz w miejsca, do których nigdy byś nie trafił. Dopóki jest droga, to są hotele, ale potem już nie. Kumplowanie się z ludźmi na miejscu. Raz tak trafiłem na wesele w Kazachstanie, gdzieś w Pakistanie gościła nas cała wioska. Nasz kucharz nas przekonał, żeby na powrocie z Gaszerbrumów nie wracać tą samą drogą, tylko przejść przez wysoką przełęcz na drugą stronę doliny, do jego rodzinnej wioski. Namawiał mnie na to już przez trzy tygodnie. Mówiłem mu:
– Wakar, my będziemy po półtora miesiąca łażenia, a ty nam jeszcze każesz przejść przez przełęcz na 6000 m? – A on mi na to:
– Wieko, będzie warto, ja was ugoszczę.
I rzeczywiście, cała wioska nas ugościła. Okazało się, że on był czymś w stylu sołtysa. I była też z nami para Portugalczyków i mówią:
– Wieko, od tylu lat już chodzimy na trekkingi, ale nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy.
I cała ta otoczka. Ogniska z tragarzami. Pakistan, kilka ton rzeczy do wniesienia, sporo tego jedzenia czy gazu kupujemy na miejscu. Wszystko trzeba zapakować w beczki. Kilka beczek nadaliśmy na cargo, ale wiadomo, że na miejscu też trzeba kilka tych beczek zapakować. Więc wysłaliśmy chłopaków, żeby kupili beczki na targu. Wracają po dwóch godzinach i mówią, że nie ma.
– No jak nie ma? – Pytam.
– Nie ma, nikt nie ma.
A jak o te beczki się pytali? „Barrels”. W Pakistanie się na to mówi „drums”, czyli bębny. Bo na końcu każdego etapu jedną czy dwie beczki tragarze rozpakowują, odwracają i grają na nich. Jak będziesz chciał kupić „drum” w Nepalu, dostaniesz bębenek. A w Pakistanie beczkę.
I takie rzeczy są najfajniejsze. Te karawany trwały kiedyś po kilka dni. Droga pod Gaszerbrum trwała normalnie 14 dni. Myśmy tragarzom zapłacili więcej, żeby robili po dwa odcinki w ciągu dnia.
Myśmy twierdzili, że jeśli jesteś uważny, to do szczeliny nie da się wpaść
FK: Czyli cała ta przygoda i niespodziewane wydarzenia najbardziej Cię pociągały?
RW: Dokładnie. Ja tego bakcyla złapałem dzięki temu, że jeszcze załapałem się na końcówkę tych wypraw w starym stylu, bez agencji. Dwa razy byliśmy na wyprawie sami na ośmiotysięczniku. I to nie sami na konkretnej drodze, ale na całej górze. Jak raz z Kawiakiem siedzieliśmy na siedmiu tysiącach dziesięć dni i czekaliśmy na dobrą pogodę, to wiedzieliśmy, że jeśli nam się coś stanie, to chłopaki do nas dojdą za dwa, trzy dni. Jeden dzień nas będą znosić, a potem, jak dobrze pójdzie, miną trzy dni, zanim dotrzemy do szpitala. Więc byliśmy kompletnie zdani na samych siebie. I to było wspaniałe. Czegoś takiego w tej chwili nie ma.
I w końcu przyszła wyprawa w Karakorum, gdzie wszystko się dla mnie skończyło. Jak przyjechaliśmy, działała tam już wyprawa Petera Hámora i Piotrka Morawskiego. Był to wtedy wspinacz młodego pokolenia. Mocno się z nimi zakumplowałem. Myśmy dopiero doszli do bazy, a oni już się rozłożyli i atakowali szczyt. Pierwotnie mieli zrobić trawers Gaszerbrumów, ale przez warunki weszli tylko na pierwszego i zeszli. My mieliśmy działać na innych zasadach, czekaliśmy w bazie na lepszą pogodę i przegadałem z Piotrkiem mnóstwo czasu. Obaj mieliśmy dzieci w tym samym wieku – roczek i trzy lata. Wszyscy gadali o czymś innym, a my o dzieciach. I wyszło przy tych naszych rozmowach, że on ma podobne spojrzenie na góry.
Gadaliśmy sobie luźno o naszych planach na przyszłość. Ja wymyśliłem sobie taką górę, która nazywa się Namcze Barwa. To jest bliźniaczy szczyt Nanga Parbat i ogranicza Himalaje od wschodu. Też dolina, z której wyrasta ogromna ściana – jakby odbicie lustrzane. Piotrkowi zapaliły się oczy, ale chciał jeszcze dokończyć swój jakiś projekt. Osiem miesięcy później zginął na Dhaulagiri w szczelinie. I cały dowcip polegał na tym, że myśmy twierdzili, że jeśli jesteś uważny, to do szczeliny nie da się wpaść. Nie jest to twór, który nagle z rykiem wyrasta ci pod stopami. Widzisz po ukształtowaniu terenu lub barwie śniegu, gdzie tej szczeliny się spodziewać. Patrzysz w lewo, w prawo i prowadzisz w myślach linię widocznych pęknięć. A osiem miesięcy później wpadł do szczeliny. I wtedy pomyślałem sobie, że mam dzieci w tym samym wieku – i się góry skończyły.
FK: Tak więc przeszedłeś od rajdów, turystyki, przez Karkonosze, Tatry, Kaukaz i aż do Himalajów.
RW: W moim przypadku było to też zabawne, bo jak wróciłem z pierwszej wyprawy w Kaukaz, to miałem tam więcej przejść niż w Tatrach, gdzie byłem tylko na Świnicy i Kościelcu.
FK: Spójrzmy teraz na pewne wyjątkowe chwile Twojej wspinaczkowej przygody. Przypominasz sobie jakiś moment, w którym szczególnie się bałeś?
RW: Powiem Ci, że kilka razy otarłem się o śmierć, i to mówię bez przesady. W chwili, kiedy te zdarzenia nastąpiły, brałem to na spokojnie. Kiedy je potem analizowałem, zauważałem, że nic nie mogło lepiej zadziałać. Działałem jak maszyna. Z takim chłodnym umysłem. Raz poleciałem 40 metrów, innym razem kumpel wywołał nade mną lawinę, obruszył deskę. Widząc, jak ona się powoli zsuwa, szybko zdecydowałem, że muszę się gdzieś zapaść, bo śniegu było dużo. Zacząłem biec w dół i wpadłem gdzieś w ten śnieg. Lawina po mnie przejechała i prawie mnie wyciągnęła z butów, ale przeszła i wpadła w szczelinę brzeżną. W tych momentach się nie bałem, tam zadziałał automatyzm. Z perspektywy czasu wydaje się to bardziej złowieszcze.
Pamiętam też jeden wyjazd w Pamir. Tacy Słowacy polecili nam na wyjście aklimatyzacyjne szczyt o wysokości 5960 m. Mówili: – Idźcie bez liny, świetny wierzchołek na aklimatyzację.
Pierwszego dnia podeszliśmy pod górę, na drugi dzień wyszliśmy wyżej i zabiwakowaliśmy. Tam doszliśmy po grzędzie, a w nocy weszliśmy w zmrożoną ścianę. Idziemy bez liny, każdy ma tylko raki, kijki i czekan, bo to łatwe. No i dochodzimy pod ścianę o nastromieniu rzędu 50%. Prowadzę i zaczyna się twardy lód. A my bez liny, na żywca. I tak dziabię, dziabię i gdzieś w połowie drogi ciach – czekan przechodzi mi przez lód i wbija się w firn pod spodem. Jeszcze było ciemno, wszystko przy czołówkach. Odchyliłem się trochę i oglądam to wszystko. Nagle zdaję sobie sprawę, że wszedłem na taką ogromną, zawieszoną taflę lodu. Jak będę dalej w tę taflę walił, to z nią razem zjadę. Jurek Kawiak szedł już za mną i przeraził się, jak mu to powiedziałem, chłopaki poszli bokiem. Wtedy się rzeczywiście bałem, bo każde uderzenie mogło oznaczać, że z całą taflą zjedziemy.
Więc zaczęło się czujne skrobanie. Tak weszliśmy na górę, na szczyt. I stamtąd widzimy przedwierzchołek, a na nim ślady tych Słowaków. Więc oni nie weszli na główny szczyt i może dlatego mówili, że taki łatwy. A my myśleliśmy, że jak idziemy na górę, to na górę – na szczyt. I tak patrzymy w dół i widzimy, że nie zejdziemy bez sprzętu. Nie ma szans. Więc zaczęliśmy iść trzy dni granią. Miejscami czołgaliśmy się okrakiem – z jednej strony tysiąc metrów przepaści, z drugiej tysiąc metrów, a ty się posuwasz ruchem robaczkowym po tym ostrzu. Cały czas świeciło słońce i było zero wiatru – gdyby zaczął wiać wiatr, nie przeżylibyśmy tego.
W pewnej chwili, jak tak posuwaliśmy się wzdłuż grani, odwraca się do mnie Jurek i krzyczy: – Wieko, ale prigoda, nie? – I w to nam graj!
Ale wtedy, na tej tafli, to najbardziej się bałem.
W 90% przypadków sprawdza się zasada, że jeśli ktoś dobrze znosi kaca, to poradzi sobie na wysokości. I to możesz napisać tłustymi literami!
FK: Masz jakieś niespełnione górskie marzenia?
RW: No, ta Namcze Barwa, o której mówiłem. No i druga rzecz. Zanim moja żona umarła, to był taki moment, że wydawało się, że to wszystko się ustabilizuje. Myśleliśmy wtedy z Jurkiem, że może warto byłoby wrócić. Tylko raz pojechaliśmy na górę komercyjną, pod Gaszerbrumy, gdzie była duża baza i ponad setka wspinaczy. Łącznie z taką sytuacją, że przyszli do nas Szwajcarzy i zażądali po 400 dolarów za to, że korzystamy z ich poręczówek. No były tam tłumy. Miałem wtedy tak plan, żeby zrobić trawers grani Mazeno. Jest taka książka o tej grani, zrobili ją panowie w moim wieku. Chciałem ją z Jurkiem zrobić, zrobiliśmy przecież razem jedne z moich najfajniejszych przejść. Znamy się jak łyse konie, wiemy, co każdy potrafi. No ale, niestety, trzeba to było odsunąć w czasie. Jak podrosną te młodsze dzieci, to nie wiem, czy będę do czegoś takiego zdolny, czy raczej już tylko Krupówki.
FK: A trenowałeś docelowo pod kątem wspinaczki czy chodzenia górskiego?
RW: Kiedyś ktoś mi mówił, że najlepszy trening pod góry to bieganie i tak dalej. A ja mówię, że to gówno prawda. Pokażcie mi himalaistę, który biegnie na górę. Dla mnie dawniej najlepszym treningiem był ciężki plecak – i lecisz 20 kilometrów dziennie.
A wspinanie? Wiadomo, że warto robić wspinaczkowo 6+, żeby nie zaskoczyła cię jakaś marna kupa kamieni na drodze. Tam zawsze dochodzi do tego duża wysokość i całe zmęczenie. Plastikowe buty.
FK: Do treningu miałeś zatem podejście praktyczne?
RW:
Można to tak ująć. Powiem też coś obrazoburczego, no ale na wysokość też się trzeba przygotować. Dobrym treningiem wysokościowym jest picie alkoholu – z uwagi na to, że alkohol wyciąga tlen z organizmu. Stan na kacu jest bardzo podobny do lekkich objawów choroby wysokościowej. W 90% przypadków sprawdza się zasada, że jeśli ktoś dobrze znosi kaca, to poradzi sobie na wysokości. I to możesz napisać tłustymi literami! Tylko nie traktuj tego jako zalecenia do regularnych treningów. Żeby nie było, że wchodzi żona i pyta:
– A wy tu co?
– My? My trenujemy pod ośmiotysięcznik!
FK: Wspominałeś, że trzeba wspinać się w okolicach 6+, żeby nie dać się zaskoczyć w górach. Wspinałeś się skałkowo w Polsce?
RW: Tak, chociaż wybitnym wspinaczem nie byłem. 6+ robiłem spokojnie, incydentalnie też jakieś 7. Kursy skałkowe robiłem, znałem sprzęt, przeszedłem jakieś klasyczne drogi w Tatrach.
FK: Żałujesz, że nie skończyłeś tego rocznego kursu w ciemnej piwnicy?
RW: Nie. Ja po moich wszystkich przejściach zostałem przyjęty do klubu. Jak złożyłem papiery. przejrzał je Zbyszek Borysewicz i powiedział, że niewielu ludzi może się takimi pochwalić. Zdobyłem ostrogi w inny sposób. Miałem też dobrych nauczycieli. Nie przechodziłem kursów klasycznych, tylko indywidualne – z dobrymi partnerami.
FK: Czy kojarzy Ci się z górami jakaś konkretna piosenka, jakiś konkretny styl muzyki?
RW: Przede wszystkim cała indyjska muzyka. Z uwagi na te wieczory na wyprawach. Jest taka piosenka „Dil Se”, którą słyszałem w Katmandu na ulicy, jest mi bliska. Jest też film „Himalaya”, i cała ta ścieżka dźwiękowa, szczególnie motyw przewodni – „Om Mani Padme Hum” – słyszysz cały czas w Katmandu. Jak to słyszę, zawsze myślę o Himalajach. A z bardziej klasycznych utworów lubię „Kashmir” Zeppelinów. Znam i śpiewam też różne piosenki turystyczne, ale ja jestem metalowcem. W latach 80., 90. jeździłem ciągle na koncerty metalowe. Tylko że metal to już nie góry.
FK: Jakimi zmysłami odbierasz świat, kiedy jesteś na wyprawie w górach?
RW: Wiesz, wydaje ci się, że odbierasz to wszystkimi zmysłami. Jesteś w górach miesiąc, półtora, na lodowcu, w skałach. Ten lodowiec to niby tylko szarość i biel, choć tak naprawdę on ma różne barwy. Od bladobłękitnego, przez zieleń po tę biel. A gdy zachodzi słońce, to jest czerwony.
Dopiero jak zejdziesz na dół, to zauważasz, że zieleń lodowca była jakaś inna, że tu jest prawdziwa zieleń, zieleń drzew. Na dole też uświadamiasz sobie, że przez miesiąc praktycznie nie czułeś zapachów. Przez to suche powietrze zapachy tracą na intensywności. Oczywiście, czujesz zapach gotowania, ale poza tym nic. Schodzisz na łąkę i wszystko zaczyna pachnieć. Zaczynają się odzywać ptaki, zaczyna ci wszystko grać. A u góry tylko odgłos pękającego lodowca, jakaś lawina czy wiatr. Więc niby odbierasz to wszystko u góry zmysłami, ale dopiero na dole uświadamiasz sobie, jakie to wszystko u góry było ograniczone. I zachwycasz się tym. Nie uświadamiałeś sobie, że tego ci brakowało. Nagle uderza cię ta cała gama barw, dźwięków i zapachów.
FK: Dziękuję za rozmowę!
Robert „Wieko” Wieczkowski – członek KW od 1996 r., chociaż kurs zaczął w 1988 r. Wspinał się m.in w Tatrach, Alpach, Kaukazie, górach Norwegii. Jako członek SzKW [SKW] uczestniczył w wyprawach w Pamir, Tien Szan, Himalaje i Karakorum, także jako kierownik. Przez kilkanaście lat członek Zarządu SzKW.
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.
Cykl publikowany jest w 70-tą rocznicę założenia SKW w roku 1953.