TRADy w Rudawach 2023 – RELACJA

TRADy w Rudawach 2023 – RELACJA

Niedawno rozpoczynaliśmy w naszym klubie sezon letni, a za nami już kolejny wspólny wyjazd na Dolny Śląsk – na TRADY w RUDAWACH. Wśród nas znaleźli się zarówno zeszłoroczni absolwenci kursów skałkowych, jak i koledzy i koleżanki, którzy mają za sobą już niejeden tradowy sezon wspinaczkowy.

Zapraszamy do relacji Michała z wyjazdu! ⤵️ ⤵️ ⤵️

Widok na Kiklop i Małą Bibliotekę w Rudawach

Wyjazd stanowił okazję do poćwiczenia technik osadzania własnej asekuracji (kości, friendy, tricamy, heksy, pętle), budowania stanowisk, wspinaczki wielowyciągowej i zjazdów na linie. Słoneczna pogoda umożliwiła dwa dni wspinania, wieczorami zaś integrowaliśmy się na polu namiotowym.

Ekpia KW Szczecin przy Ognisku

Naszych sześć dwuosobowych zespołów wspinało się na Jastrzębiej Turni, Sukiennicach, Krzywej Turni, Krowiarkach, Pieklisku i Fajce.

Kamienny Krąg i Enis

Wyjazd obrodził w tradowe życiówki!!! Były VI+/VI.1, VI+, VI, V+
– cenne doświadczenie, będące wynikiem konsekwentnej aktywności wspinaczkowej w górach i skałkach.

Tradowy zapał wzmogła rywalizacja związana z trójbojem wspinaczkowym, niektórzy wspinacze upatrują szansy na przegonienie skupiających się na „sporcie” właśnie w tradach, z których punkty liczą się podwójnie. Jaki będzie wynik tej rywalizacji? Czas pokaże, wszak sezon dopiero się zaczął, a przed nami wiele wyjazdów klubowych i koleżeńskich.

Z tego miejsca warto uczulić jeżdżących w Rudawy czy Sokoliki na trudne realia, które zapanowały w tym sezonie w pobliżu tego rejonu wspinaczkowego, mianowicie plagi kradzieży rzeczy z zaparkowanych aut. Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał o tym problemie, zasięgnijcie języka u klubowych koleżanek i kolegów.

Kacper na drodze Panika Ryska Znika

Chciałbym podziękować wszystkim uczestniczkom i uczestnikom za gładki przebieg wyjazdu i dobrą współpracę w zespołach, które wspinały się ze sobą po raz pierwszy, osobom, które podzieliły się szpejem z tymi, co jeszcze nie mają własnego zestawu tradowego, kierowcom za elastyczność przy ustalaniu transportu do celu podróży. Wspinaczy i wspinaczki, którzy spełniają warunki do udziału w wyjeździe (osoby po tradowej części kursów skałkowych lub z wykazem przejść tradowych), zapraszamy do uwzględnienia „Tradów w Rudawach” w kalendarzu wyjazdów na 2024 rok.

Połóg na Fajce
Marek na drugiego

Atmosferę wyjazdu niech, przynajmniej w części, przybliży galeria zdjęć dołączonych do relacji.

Michał,
koordynator „Tradów w Rudawach” 2023.


OGŁOSZENIE: Letni obóz sportowy TATRY // 15-22.07.2023 r.

OGŁOSZENIE
Letni obóz sportowy KW Szczecin
TATRY // 15-22.07.2023 r.

Zapraszamy członków Klubu na
sportowy letni obóz wspinaczkowy w TATRACH!

[ TERMIN ]
15-22 lipca 2023.r

[ ZAKWATEROWANIE ]
Baza tatrzańska PZA na polanie Szałasiska (przy drodze do Morskiego Oka).
Nocleg w namiotach na miejscu, dostęp do zaplecza sanitarnego, w pobliżu schronisko PTTK Morskie Oko.

[ WSPINANIE ]
Drogi wspinaczkowe w rejonie Morskiego Oka.
Wspinaczka wielowyciągowa tradycyjna i sportowa.

Wyjazd kierowany jest do osób posiadających doświadczenie w samodzielnym prowadzeniu dróg wielowyciągowych o charakterze górskim na własnej asekuracji lub (przy umiarkowanym doświadczeniu) umówią się uprzednio z doświadczonym partnerem na wspólną wspinaczkę.
Na wyjazd mogą zgłaszać się również chętni do samodzielnych wędrówek górskich.
Więcej o obozach klubowych: https://kwszczecin.pl/wspinanie/obozy-klubowe/

[ KOORDYNACJA WYJAZDU ]
Paweł Głasek.


ZAPISY
info@kwszczecin.pl


Kryteria brane pod uwagę przy kwalifikacji do obozu:
1. Doświadczenie/samodzielność we wspinaczce letniej górskiej.
2. Odbyte kursy (skałkowy, taternicki letni).
3. Samodzielność w uprawianiu kwalifikowanej turystyki górskiej.

Rozpatrywanie zgłoszeń do końca czerwca (tydz. 26).

Zachęcamy do zapisów, a niezdecydowanym polecamy zobaczyć jak było rok temu!
>>> RELACJA z obozu 2022 r.


Wielowyciągi w ARCO – RELACJA

Wielowyciągi w ARCO – RELACJA

Zapraszamy do relacji naszego klubowego kolegi, Rafała Dzianacha, z wyjazdu do ARCO na wspinanie po drogach wielowyciągowych. Opisy są bardzo szczegółowe, dowiecie się jak dojść, jak zejść i czy warto niektóre drogi odwiedzić! Serdecznie polecamy relację wszystkim, którzy szukają info jakiego w topo nie znajdą. ⬇️ ⬇️ ⬇️


Majówkę 2023 spędziliśmy, wraz z kolegą klubowym Julkiem, w Arco, z planem wspinania wielowyciągowego i dewizą, że im więcej metrów w górę tym fajniej. Poniżej krótka praktyczna relacja z wyjazdu, która może pomoże innym kolegom w wyborze dróg albo chociaż skróci czas potrzebny na ich znalezienie, jeśli wybiorą te same co my.

Posługiwaliśmy się topo „Arco Walls”, autorstwa Diega Filippiego, wydanym przez Versante Sud w 2013 r. Na podstawie tego topo podajemy parametry dróg i do wspomnianego wydawnictwa należą prawa autorskie do grafik skopiowanych w tej relacji.

Dzień pierwszy,
La Cengia Rossa,
Monte Colt, San Paolo, Parete di San Paolo

Pierwszy dzień wspinania wypadł nam w dniu dojazdu, tj. w sobotę. Ze względu na deszczową pogodę zapowiadaną na niedzielę i kilka kolejnych dni wyjechaliśmy już w piątek po pracy i przenocowaliśmy po drodze.

Na pierwszy rzut poszła droga La Cengia Rossa znajdująca się na Monte Colt, San Paolo, Parete di San Paolo. Parametry: 5c, S1 (bardzo dobre obicie sportowe), I (powaga minimalna), 180m, 7 wyciągów. Droga w topo oceniana na pięć gwiazdek.

Wystartowaliśmy z restauracji La Lanterna zgodnie z opisem w topo. Podejście banalne, zabrało nam 20 minut. Nazwa drogi jest napisana farbą na jej starcie.

Samo wspinanie przyjemne, choć niestety, przynajmniej dla mnie, trudne. Sekcje 5c miały pętle do A0-wania i wydawały się trudniejsze niż 5c. W topo nie ma oznaczeń A0, więc nie jest do końca jasne, o co chodzi. Przebieg drogi jasny, obicie gęste, skała lita. Przejście zabrało nam ok. 4 godzin.

Kończymy drogę

Po zakończeniu drogi udajemy się w stronę prawą (orograficznie w lewą). Początek zejścia, idący po czerwonym gzymsie, któremu nazwę zawdzięcza droga, eksponowany i dość efektowny, ale łatwy. Zdecydowaliśmy się na lotną asekurację.

Potem jest jeszcze kilka sekcji z poręczówkami, również łatwych.

Zejście, o ile dobrze pamiętam, było też łatwe do znalezienia.

Podsumowując, droga warta zrobienia, nadająca się dla początkujących zespołów, ale równocześnie niebanalna i efektowna. Drogę można przejść z liną sportową i zestawem ekspresów, oraz taśmami i karabinkami do stanowisk.

Widok z dołu na ścianę i czerwony, zejściowy, gzyms

Dzień drugi,
Giusy i Zo Le Man,
sektor Parete Zebrata, Sport climbing sector

W drugi dzień, czyli niedzielę, teoretycznie miało padać. Praktycznie prognozowany opad przesunął się na późne popołudnie. Chcieliśmy więc treningowo powspinać się po czymś, z czego można będzie łatwo zjechać zaskoczonym przez deszcz. Wybór padł na Sport Climbing Sector na Parete Zebrata.

Parete Zebrata znałem już z wcześniejszego wyjazdu. To wybitnie treningowy sektor, składający się w praktyce z dróg sportowych „poustawianych” jedna na drugiej w wielowyciąg. Ściana ma kształt trójkąta, więc nawet długość dróg można dobrać w sposób dowolny. Sektor ten można śmiało polecić zespołom, które dopiero uczą się wspinania wielowyciągowego, bo dosłownie nic tutaj nie może pójść źle. Zaraz pod ścianą jest kemping, dzięki któremu wyjazd nawet na przedłużony weekend może być zapełniony praktycznymi ćwiczeniami w ścianie.

Z rzeczy mniej fajnych to to, że zejście ze wszystkich dróg idzie tą samą ścieżką na górze, która to jest piarżysta. W efekcie nierzadkie są spadające kamienie.

Wygląd ściany z topo

Podejście startuje z kempingu Agricampeggio Paolino i idzie oczywistą ścieżką, najpierw na północ, potem odbija na południe i już w kierunku ściany. Na mapy.cz (polecam zainstalowanie appki) oznaczone są wręcz drogi wspinaczkowe. Zabrało nam ono 35 minut.

Rysunek początku trasy podejściowej
Widok na podejścia na mapy.cz

Biorąc pod uwagę prognozy, wybraliśmy drogę Giusy. Parametry 5b (z ruchem A0, którego, szczerze mówiąc, nie pamiętam), S1 (bardzo dobre obicie sportowe), I (powaga minimalna), 150 m, 3 wyciągi. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.

Przebieg Giusy i Zo Le Man w topo
Wyglądający na gładki i takim będący start drogi za 5b (konkretne miejsce startu to „parszek” na zdjęciu znajdujący się nad głową Julka)

Droga startuje zaraz obok, czy wręcz poniżej, drogi Gino Gianna, której początek to trawers półeczką. Widać to dobrze na diagramie w topo. Odnaleźć się można też, licząc drogi, np. od 46 Parallelo. Drogi też są podpisane na startach, choć akurat nie Giusy. Drogi nabite są dość gęsto obok siebie, ale przez gęstość obicia można wywnioskować przebieg ich linii po linii spitów. Dodatkową atrakcją tego dnia okazali się paralotniarze i base jumperzy w wingsuitach. Tych pierwszych widziałem z pięciu, tych drugich – czterech.

Końcówka drugiego wyciągu

Na ostatnim wyciągu zrobiliśmy sobie urozmaicenie. Okazało się, że prawie nie starczyło liny, a mieliśmy sześćdziesiątki. Finalnie starczyło na styk (asekurując, wypiąłem się już z przyrządu i lina była naciągnięta). Analizując sytuację po wszystkim, doszliśmy do wniosku, że droga prowadzi do górnych ringów zjazdowych, a nie do drzewka 10 m wyżej, do którego poprowadziliśmy ostatni wyciąg. Można o tym pamiętać, szczególnie jeśli ma się liny krótsze niż 60 m.

Z topu zejście jest ścieżką w lewo (orograficznie w prawo) wzdłuż ściany.

Po zejściu deszcz nadal nie spadł, więc byliśmy w punkcie wyjścia. Wstawiliśmy się zatem w kolejną drogę, Zo Le Man, bo zwyczajnie akurat nikogo na niej nie było. Parametry: 5b, S1 (obicie bardzo gęste), I (powaga znikoma). Oceniona na trzy gwiazdki.

Start Zo Le Man

Droga nie utkwiła w pamięci, więc nie ma się co o niej rozpisywać. Po skończeniu deszcz nadal nie padał, więc postanowiliśmy jeszcze poćwiczyć wspólnie zjazdy, szczególnie że razem wspinaliśmy się po raz pierwszy oraz że pod nami nie było już żadnego zespołu. Pośredni ring zjazdowy jest w linii drogi Gino Gianna (półka na środku ściany, stan widoczny w topo powyżej). Kolejny jest akurat na końcu liny 60 m, może z 10 m nad ziemią.

Obie drogi można przejść z liną sportową i zestawem ekspresów. Nie pamiętam, czy zawsze w stanowisku był łańcuch, więc sugeruję jeszcze wziąć taśmy i karabinki stanowiskowe.

Zjazdy

Po zjazdach deszcz oczywiście nadal nie spadł, co właściwie było zgodne z uaktualniającą się za dnia prognozą. Sprawdził się natomiast deszcz nocny, więc następnego dnia mieliśmy rest spędzony na zwiedzaniu. 

Dzień trzeci,
Shangai,
Cima alle Coste, L’Antiscudo

Następny dzień był też po deszczu w nocy, więc nie spieszyliśmy się z wyjściem. Wybór padł na niedługą drogę Shangai na Cima alle Coste, sektor L’Antiscudo. Parametry VI, S2 (odległe obicie, nieprzyjemne przejścia między punktami, loty do 10 m bez niebezpieczeństw), I (powaga minimalna), 120 m, 6 wyciągów. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.

Tu chyba można dodać komentarz odnośnie do opisów dróg. Teoretycznie liczby rzymskie określające trudność to droga tradowa. Tu jednak widać, że obicie jest opisane jako sportowe, co było zgodne ze stanem faktycznym. Nasza hipoteza, dlaczego tak jest, zakłada, że gdy droga była najpierw tradowa, a potem została obita, to nie zmieniano jej oryginalnej wyceny. Czy to prawda? Nie wiemy. Odnośnie do obicia S2 to nie jest ono jakieś dramatycznie straszne, ale postanowiliśmy wziąć kilka środkowych friendów i faktycznie były one kilka razy użyte. Jeżeli jakiś zespół wstawia się w S2 po raz pierwszy, polecałbym wziąć trochę tradu, żeby sprawdzić, na ile komfortowe jest dla niego takie obicie.

Schemat drogi w topo
Masyw widziany z podejścia

Podejście rozpoczyna się z parkingu przy jeziorze Bagatol, czyli trochę bliżej Arco niż Parete Zebrata. Idziemy utwardzoną ścieżką (jeśli dobrze pamiętam jest to szlak rowerowy) na południe i wypatrujemy ścieżki wchodzącej w las. Jest ona zaznaczona na mapy.cz. Jest też przy niej kamień z napisem L’Antiscudo, zgodnie z opisem w topo.

Prawidłowe podejście

My niestety, jakimś cudem, odczytaliśmy, że to nie ta ścieżka, oczywiście też przegapiając kamień, i poszliśmy dalej.

Jeśli jesteś na tych slabach na podejściu jesteś za daleko! To jest zejście!

Skończyło się podchodzeniem pod nieprzyjemne slaby, dojściem do ścieżki, analizą dystansu, wysokości i topografii ściany, by dojść do wniosku, że chyba to nie tu. Dla potwierdzenia znaleźliśmy start drogi idącej „piętro” wyżej, tj. na tym poziomie, na którym kończyła się nasza ściana i wszystkie drogi z niej. Rozpoczęliśmy zejście, decydując się na użycie widzianej wcześniej właściwej ścieżki.

Tak więc przećwiczyliśmy zejście z drogi, zanim ją zrobiliśmy, i w końcu trafiliśmy we właściwe miejsce startu.

„Podejście” zabrało sumarycznie 2 godz. zamiast przewodnikowych 30 min.

Znalezienie drogi w ścianie było już w miarę łatwe, bo drogi są opisane i obite.

Opis Shangai. Pozostałe są wyraźniejsze.

Lekko po 14.00 wystartowaliśmy drogę.

Droga okazała się mocno zarośnięta i zapiaszczona.

Drugi wyciąg oceniliśmy jednak jako dosyć ładny, a to dzięki trawersowi.

Poziom zarośnięcia drogi. Tak, na tym zdjęciu jest wspinacz.
Start trzeciego wyciągu, chyba najbardziej zarośnięty moment drogi.

Trzeci wyciąg jest mocno wymagający. Julek poszedł zgrabnie, ja niestety poleciałem, idąc na drugiego. 

Kolejne wyciągi niestety mocno kruche i mało przyjemne. Wspinanie polegało na ostukiwaniu wszystkiego stopą bądź ręką, by znaleźć cokolwiek, czego można użyć, lub kluczeniu, by ominąć piarżysko i nie zwalić lawiny kamyczków na partnera poniżej.

Warto też wspomnieć, że na drodze nie było śladów nocnego deszczu, więc gdy będziecie mieli dylemat, kiedy startować po deszczowej nocy, to celujcie wcześniej niż później.

Końcówka. W dole widać jeziorko, przy którym jest start podejścia.

W końcu, po około czterech godzinach, skończyliśmy drogę.

Zejście

Zejście w miarę ok, oznaczone kopczykami. Finalnie doszliśmy do znanego już slaba i nim zeszliśmy. Jakoś idąc od góry, wydał się sporo łatwiejszy, chyba udało się wyszukać bardziej „formacje” niż iść po gładkim. Można też pójść dalej i zejść poręczówkami, tak jak schodziliśmy po nieudanym podejściu. Zejście zabrało nam dokładnie 46 minut.

Widok masywu z zejścia. Powyżej też idą drogi, jednak nie w naszych trudnościach.

Podsumowując, drogi mocno nie polecamy. Przedzieranie się przez krzaki, niepewne „wspinanie” po ziemi, wszechobecna kruszyzna. Strach pomyśleć, co jest na drogach dwu- i jednogwiazdkowych, ja sprawdzał nie będę. Jeśli jednak ktoś się zdecyduje, sugeruję wziąć liny połówkowe (ze względu na kluczący przebieg drogi, zarośla i kruszyznę), kilka środkowych friendów, oraz, oczywiście, zestawy stanowiskowe.

Dzień czwarty,
Amazzonia,
Piccolo Dain, Parete della Centrale

Po parszanych przeżyciach dnia poprzedniego postanowiliśmy pójść coś długiego i bezproblemowego. Padło na Amazzonia na Piccolo Dain, sektor Parete della Centrale. Parametry 5c, S1 (bardzo dobre obicie), I (powaga minimalna), 250 m, 11 wyciągów. Droga w topo oceniana na pięć gwiazdek, czyli, za przewodnikiem, „wspaniała, najlepsze co dolina ma do zaoferowania, droga, której nie można ominąć”.

Schemat drogi w topo

Dzień niby zaczął się dobrze, o sensownej porze wyszliśmy z domu, niestety, zastał nas korek spowodowany zablokowaniem trasy dojazdowej przez wywróconą ciężarówkę. Bez wchodzenia w szczegóły, skończyło się szukaniem trasy alternatywnej i finalnie decyzją pieszego podejścia około 5 km pod drogę, bo niestety dojazd samochodem nie był możliwy.

Godzina podejścia pod drogę. Prawie jak w górach.

Podejście jest dość jasno opisane w topo, zamieszczam jednak mapkę. Samochód zostawiamy na parkingu zaznaczonym kółkiem, potem niestety trzeba nielegalnie przejść ruchliwą ulicę, by trafić w boczną techniczną trasę z wyłączeniem ruchu samochodowego. Na jej końcu jest start drogi.

Plan dojścia

Przez korek i spacer finalnie pod drogą byliśmy, zwyczajowo już niestety na tym wyjeździe, o 11.00.

11:00, wszyscy już są.
„Kto ostatni na Amazzonię?”

W miejscu startu rozpoczynają się trzy drogi. Tłumek wyglądał zniechęcająco, ale po pytaniach, który zespół co idzie, okazało się, że jesteśmy jedynym udającym się na Amazzonię, więc opóźnienie powstawało tylko na starcie. Postanowiliśmy zaczekać i się wstawiać: wyliczyliśmy, że bez problemu powinniśmy skończyć przez zmrokiem.

W końcu, po godzinie czekania, około 12.00 wystartowaliśmy w drogę.

Droga zaczyna się trójkową ścieżką prowadzącą trawersem do poszczególnych dróg wychodzących, pionowo już, w ścianę.

Trawers podejściowy

Ekiperzy przewidzieli zatłoczenie tego podejścia i każdy stan na nim jest podwojony albo nawet potrojony, więc zespoły nie muszą się gnieździć we wspólnym stanie. Jeśli traficie na tłok i zajęty stan, poszukajcie kolejnego trochę dalej. Stany na tym trawersie to solidne klamry z wygiętego pręta.

Ściana. Amazzonia idzie prawym skrajem górnego okapu.
Czwarty wyciąg (pierwszy po trawersie podejściowym)
Traffic

Droga okazała się maksymalnie przyjemnościowa. Obicie tak gęste, że jestem przekonany, że dla niektórych wspinaczy byłoby obrazą. Każde stanowisko to łańcuch z ringiem. Wyciągi schodziły w zastraszającym tempie.

Julek (pomarańczowe spodnie) w piątym wyciągu wraz z tłumkiem współwspinaczy

Miałem szczęście prowadzić szósty wyciąg opisany „Amazing slabs” i muszę przyznać, że jest naprawdę wyjątkowo ładny. Długie, wspinaczkowe ruchy, ale zawsze w odpowiednim miejscu stopień albo pozytywny chwyt, zupełnie jakby droga była przez kogoś nakręcona, i to tak, by dawać maksimum przyjemności. Kolejnym ciekawym aspektem jest to, że ściana jest dosłownie tłoczna. W każdej chwili widać zespoły z trzech sąsiadujących dróg, a zespołów jest kilka, bo drogi są łatwymi klasykami.

Siódmy wyciąg to już poziom okapu widzianego z dołu. Obchodzimy go przyjemnym, jak wszystko na tej drodze, terenem.

Honnolding, stan ósmego wyciągu

Na górze ósmego wyciągu byliśmy po trzech godzinach wspinaczki, więc tempo, przez wygodę, jest szalone. Sprawniejsze zespoły oczywiście przejdą to jeszcze szybciej.

Dziewiąty wyciąg opisany jest, jak zwykle bardzo trafnie, „Beautiful slabs”, i to nim znajdziemy trudność tej drogi. Nie chcąc psuć przejść OS, napiszę tylko, żeby cierpliwie poszukać trudności 5c.

Rafał kończy dziewiąty wyciąg, „Beautiful slabs”

Kolejne wyciągi to już trawers kończący. Wyciąg dziesiąty łączy się z sąsiednią drogą Orizzonti Dolomitici. Pod koniec trzeba dość czujnie wypatrywać spitów, by nie zboczyć z drogi i zostać bez asekuracji, bo opcji trójkowych jest kilka.

Końcówka dziesiątego wyciągu

Drogę kończymy, po czterech i pół godzinach, relaksującym piknikiem.

Zejście idzie ścieżką w głąb góry, czyli dokładnie na wschód. Ścieżka idąca na wprost to ścieżka zejściowa z pozostałych dróg. Potem zejście jest już jasne, prowadzi wyraźną ścieżką. Przechodzi na wschodnią ścianę Piccolo Dain i nią schodzi do podstawy.

Widoki na zejściu

Już u podstawy góry, na końcu zejścia, niestety jest zagwozdka. Ścieżka zejściowa kończy się pod charakterystycznym wałem. Droga, którą poznaliśmy i używaliśmy również następnego dnia, to ta oznaczona cyfrą 1. Niestety wymaga ona przejścia przez płot. Przejście to jest wyraźnie mocno uczęszczane. Być może ominięcie wału ścieżką numer 2, nie wymagałoby przedzierania się przez płot, ale tego nie sprawdziliśmy.

Tajemnicza końcówka zejścia
Wał pokazany na mapie. W głąb idzie ścieżka nr 2.

Zejście zabrało nam 48 minut.

Podsumowując, droga bardzo warta polecenia, radosne, wakacyjne wspinanie nastawione na przyjemność. Polecam nawet na wyjazdy sportowe, wręcz może być ciekawą formą restu, gdy np. na sport brakuje już skóry. Drogę można przejść z liną pojedynczą. Co ciekawe, obicie jest tak gęste, a wyciągi tak długie, że na niektórych zużywa się ponad 12 ekspresów. Mieliśmy, licząc z górskimi, chyba 16, i czasami pojawiała się myśl, że nie starczy. Pisząc precyzyjnie, potrzebne jest chyba 14 ekspresów, ale też przydają się górskie. Każde stanowisko posiada łańcuch, więc nie potrzeba taśm i karabinków.

Dzień piąty,
Nel Cielo di Dro,
Coste dell’ Anglone, Anglone South

Na kolejny dzień wybraliśmy ambitną Nel Cielo di Dro na Coste dell’ Anglone, sektor Anglone South. Parametry 5c (dwa ruchy A0), choć w opisie stoi, że wymaga ruchów za VI, R1 (dobrze asekurowalny trad), powaga II (wielowyciągowa powyżej 200 m, łatwe podejście i zejście), 350 m, 13 wyciągów. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.

Schemat drogi w topo
Przegląd dróg na ścianie. Nasza to osamotniona 29.

Biorąc pod uwagę powagę drogi, udało nam się wyjść trochę wcześniej, podejście rozpoczęliśmy około 9.00. Podejście jest relatywnie proste na bazie opisu w topo. Startujemy z parkingu w Ceniga, potem na rzymski most i strzałkami na agroturystykę Maso Lizzone, następnie czerwono-białym szlakiem na ferratę, a na koniec wzdłuż ściany.

Droga podejściowa
Masyw widziany z podejścia naprawdę robił wrażenie

Niestety dość szybko okazało się, że opis podejścia dotyczy wszystkich dróg poza naszą, bo nasza startuje osobno (zob. zdjęcie powyżej). Do tego miejsca dojście było jasne i zabrało nam 40 minut. Potem zaczęliśmy przedzierać się przez położony niżej busz, szukając drogi. To niestety zabrało dużo czasu i zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie szukać. Były śladowe ścieżki, ale prowadzące donikąd. 

W pewnej odległości od ściany są gaje oliwne, po przedarciu się do nich widać trochę ścianę i można topograficznie próbować się odnaleźć. W końcu, klucząc pod ścianą, wypatrzyłem jakiegoś spita z karabinkiem i uznałem, że to nasza droga. Po zaszpejeniu się była 11.00.

Start miał być za 5a. Wyglądał trudnawo, ale 5a to 5a, więc się wstawiamy. Najpierw ja. Niestety bez sukcesu, próba z jednej strony, próba z drugiej. Brak odwagi, by dojść do pierwszego spita na około 5 metrach. Poddałem się, próbuje Julek. Niestety też bez sukcesu.

Co więcej, teren powyżej pierwszego spita wygląda jeszcze trudniej. Jaśniejsze staje się też, co w spicie robi karabinek – ktoś przed nami już tu zbłądził.

Nie wiedząc za bardzo, co robić, rozszpejamy się i idziemy dalej na wschód, na zmianę przedzierając się nadal przez busz (bardziej ja) i wychodząc w dół do gaju by zobaczyć, gdzie jesteśmy względem ściany (bardziej Julek). W końcu Julkowi udało się rozpoznać, gdzie jesteśmy, po wyglądzie ściany i obstawiliśmy, że tu może być droga. Kolejne zanurzenie w krzaki tym razem zakończyło się sukcesem.

Opisana, a jakże.

Drogę znaleźliśmy dokładnie o 12.54… Lekko po 13.00 wystartowaliśmy. Niestety nastroje minorowe, plus wyczerpanie przedzieraniem się przez krzaki i, nieznośnym tego dnia, upałem. Z drogi zapamiętałem to, że nawet drugi wyciąg był tak dramatycznie kruchy, że „wspinanie” polegało na ostukiwaniu wszystkiego nogami i rękami, by znaleźć cokolwiek, co można użyć, by nie zasypać partnera lawiną. A to nawet nie były wyciągi opisane jako kruche. Powstał plan przejścia pierwszych trzech wyciągów, które kończą się na ścieżce podejściowej pod resztę dróg, i potem analiza, czy wycof czy wejście dalej z potencjalnymi zjazdami, czy brnięcie do końca. Tymczasem zdążyły nam się wyładować krótkofalówki plus na pobliskiej ścianie zaczął operować śmigłowiec ratunkowy, więc całkowicie zniknęła komunikacja. Do ścieżki docieramy o 14.50 po zrobieniu trzech wyciągów.

Dalej droga trawersuje, do tego sporo drzew, zjazdy wycofujące raczej by odpadały. Zatem decyzja o wycofie ścieżką podejściową. Po krótkim pikniku i przeszpejeniu się na lotną (ścieżka jest dość mocno eksponowana), rozpoczęliśmy zejście.

Każda droga jest opisana, co ułatwia nawigację.

Pożegnalny widoczek ze ścieżki zejściowej.

Zejście części na lotnej zabrało godzinę, pozostała część zejścia 40 minut. Na dole jesteśmy o godzinie 17.00.

Tak zakończyliśmy dzień piąty. Może i dobrze, że ze stratami tylko moralnymi.

Spojrzenie na ścianę już wiedząc, gdzie idzie droga – szarym przesmykiem między pomarańczowymi polami lekko na prawo od środka zdjęcia.

Dzień szósty,
Le Strane Voglie di Amelie,
Piccolo Dain, South-East Face

Szósty dzień był ostatnim dniem wspinania. Wybraliśmy na niego drogę, która przez swój przebieg wydawała się nam perełką. Le Strane Voglie di Amelie na południowo wschodniej ścianie znanego nam już Piccolo Dain. Parametry 5c, S1 (bardzo dobre obicie sportowe), powaga II (wielowyciągowa powyżej 200 m, łatwe podejście i zejście), 250m, 8 wyciągów. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.

Schemat drogi w topo.
Piękna, lufiasta, linia drogi dotykająca imponującej południowo wschodniej ściany.

Wyjść udało się znowu normalnie, tak że o 9.30 byliśmy na parkingu przy Bowling Center. To to samo miejsce, które opisane jest powyżej jako zejście z Amazzonii. Obieramy znajomą trasę rozpoczynającą się przejściem przez płot i biegnącą potem po oznaczeniach szlaku na ferratę.

Rozmiar góry w porównaniu do obiektów przyziemnych.
Początek charakterystycznym zacięciem u dołu zdjęcia, koniec w drzewach z prawej strony u góry

Wszystko idzie zgodnie z planem, o 10.30 praktycznie mamy drogę na dłoni, nic tylko wchodzić. No ale jeszcze trzeba znaleźć start. I tu zaczęły się schody.

Początkowa trasa podejścia

Poszliśmy trasą, jak zaznaczono na obrazku. Odejście w prawo idące bliżej skały łatwo przegapić. Jest to ledwo widoczna ścieżka zaraz za charakterystycznym piarżyskiem z poręczówką. Natomiast teraz, znając już podejście, nie polecałbym go, bo jest niewygodne. Droga wybrana przez nas jest łatwiejsza i oferuje widoki jak na zdjęciach powyżej.

Niestety, mimo że widzieliśmy charakterystyczne zacięcie startu drogi, nie wiedzieliśmy, jak się do niego dostać. Nie znaleźliśmy żadnej podejściówki i rozpoczęliśmy żmudne, i niestety czasem niebezpieczne, przeczesywanie ściany. Julek poszedł w lewo, czyli na zachód, ja w prawo, czyli na wschód. Po przejściu kawału terenu, zmęczony słońcem i jeżdżeniem po piargach, sfrustrowany ryzykiem, że przez oszczędzenie na jednym zdaniu w opisie podejścia w topo możemy w ogóle nie zdążyć wejść w drogę, już trochę zdesperowany, zaczynam szukać opisów i filmików w internecie. Znajduję, że musimy dojść do oporęczowanej podejściówki, i żeby być spójnym z opisem, cofam się do miejsca, które na pewno znam z opisu, czyli charakterystycznego skrzyżowania opisanego farbą widocznego na mapce powyżej. Opisuję to skrótowo, ale podczas tych poszukiwań podchodzę pod ścianę w innym miejscu, wchodzę na jakieś idiotycznie kruche ścianki, widząc powyżej przechodzony teren. Frustracja jest skrajna i tak naprawdę w tamtym momencie powstało postanowienie napisania tej relacji, żeby wysiłek naszych poszukiwań nie poszedł na marne i nikt nie musiał go powtarzać. W chwili, gdy jestem pod ścianą od wschodniej strony po przedarciu się przez krzaki i kruszyznę, odzywa się Julek na krótkofalówce, że znalazł poręczówkę. Tak więc zostaje mi jedynie kolejny raz podejść pół godziny, by znaleźć się tam, gdzie on.

Track z moich poszukiwań. Czas trwania 2h 16 minut.

Podsumowując ten przydługi wywód, mający głównie na celu danie upustu przeżytej tamtego dnia frustracji, poniżej właściwe miejsce startu poręczówek prowadzących do początku drogi.

Dojdź tu. Wejdź w ścianę.

Oczywiście po znalezieniu drogi wszystkie przeczytane opisy wydają się być oczywiste…

W poręczówki wchodzę o 11.40.

Poręczówki prowadzące do startu drogi.
Widok ze startu drogi.

W końcu docieramy do startu. Na dole czeka jeden polski zespół, nad nami dopiero co wystartował kolejny. Oczywiście decydujemy się iść, do zmroku jest 8 godz.

Traffic na starcie drogi.

Drogę startujemy kilka minut po 12.00.

Tu warto dodać, że droga startuje dość wysoko, dokładnie na wysokości, na której kończą się drogi ze ściany zachodniej, np. Amazzonia. Dlatego łatwo zrobić łańcuchówkę np. Amazzonia, potem fragment zejścia nią i wstawić się jeszcze w Amelie. Dzięki temu wysokiemu startowi na drodze jest sporo powietrza pod nogami. Start jest na ponad 200 m, koniec zatem między 400 a 500 m nad ziemią.

Pierwszy wyciąg ma to charakterystyczne, dość wymagające, zacięcie. Prowadzi Julek. Drugi wyciąg bez przygód.

Czwarty wyciąg idzie charakterystyczną formacją. Systemem rys wycenionych na 5c, widocznych wyraźnie nawet z dołu drogi. Rysy są dość szerokie, nieklinowalne, wspinanie jest „ściankowe”. Przyznam, że wyciąg ten jest dość ciągowy, zatrzymywałem się czasem, żeby odsapnąć. Metry idą szybko, bo poruszamy się od spita do spita, odpada w ogóle nawigacja.

Niestety nasi polscy koledzy powyżej obsypywali nas systematycznie kamieniami, więc trzeba było uważać. Z innych doznań zmysłowych pojawiła się Ora, lokalny wiatr znad Gardy, dość silny, więc mimo mocnego słońca, na stanowiskach robiło się chłodnawo.

Wyciągi do tej pory wymagały podstawowej ostrożności, by nie zrzucać kamieni i nie chwycić kruszyzny, ale nie było to uciążliwe.

Rafał prowadzący czwarty wyciąg.

Podczas gdy prowadziłem czwarty wyciąg, poniżej nas pojawił się kolejny zespół wyglądający na sprawny. Zgodziliśmy się, że damy się wyprzedzić. Okazało się, że byli to sympatyczni lokalsi, którzy przyjechali z domu rano, co zajęło im 1,5 godziny, weszli w drogę sąsiadującą do Amazzonii, teraz idą Amelię i po zejściu jadą do domu w Südtirolu. Szybka rekreacyjna jednodniówka na 20 wyciągów. Po minięciu nas pomknęli dalej drogą, dość szybko się oddalając i swą wspinaczkową klasę potwierdzając, nie zrzuciwszy na nas ani jednego kamienia.

Następny, piąty wyciąg, ma kluczowy moment w płytach za 5c i kończy się na stanie z lin na drzewku. 

Kolejny, szósty, przypada mnie. Wyciąg ten to esencja drogi. To ten moment, w którym wtrawersujemy na płytę południowo-schodniej ściany Piccolo Dain z 400 metrami powietrza pod nogami, ale z komfortem klam i stopni za 5b.

Wyciąg kończy się na drzewku i ma książkę szczytową, do której dodajemy swój wpis, zachwyceni wrażeniami. Robimy sobie też tutaj mały piknik.

Udało się wcisnąć wpis.

Siódmy wyciąg zaczyna się lekko połogą płytą za 5a i kończy pięknie lufiastym, wiszącym stanowiskiem.

Reprezentujemy, godnie mam nadzieję, SKW!
Reprezentacja.

Ósmy wyciąg to już parch wyprowadzający drogę na ścieżkę zejściową w zaroślach.

Julek kończy ósmy wyciąg.

Drogę kończymy o 16.45. Do tej pory dzień był naprawdę piękny. A potem zaczęło się zejście…

Po skończeniu drogi idziemy w lewo (orograficznie w prawo) czyli na zachód. Ścieżka jest dość dobrze oznaczona, po pierwsze przedeptana, po drugie często oznaczona czerwonymi punktami namalowanymi farbą.

Niestety w naszej ocenie jest szalenie niebezpieczna. Poniżej kilka zdjęć podejmujących próbę oddania jej charakteru.

Najgorsze miejsce zejścia. Zadanie polega na dojściu powyżej oliwki po lewej stronie bez spadania na dół.

Niestety, teren jest taki, że nie można użyć lotnej asekuracji, bo nie ma się do czego asekurować. Góra jest mocno piarżysta, co wiąże się z ciągłym strachem uślizgu nogi z równoczesną niemożnością złapania się czegokolwiek rękami, a niestety poniżej jest już tylko przepaść. Zejście nieprzyjemnego odcinka trwało od 17.15 do 18.00. Psychicznie było mocno wyczerpujące. Potem zejście znajomym już szlakiem z ferratami i o 19.00 jesteśmy na dole.

Podsumowując, piękna droga, sama w sobie godna polecenia. Nie mocno krucha, szybka w prowadzeniu, a dająca dużo wrażeń miłośnikom ekspozycji. Niestety, osobiście bałbym się ją komukolwiek polecić ze względu na zejście, które uważam po prostu za niebezpieczne. Z drugiej strony jednak ludzie tamtędy schodzą… Drogę da się przejść z liną pojedynczą (Südtyrolczycy mieli pięćdziesiątkę) i zestawem sportowych ekspresów, nawet bez przedłużanych. Stanowiska to czasem dwa spity, więc warto mieć taśmy i karabinki stanowiskowe.

Podsumowanie wyjazdu

Jechaliśmy jako nowy zespół, mieliśmy więc na celu wspinać się dużo i po łatwym. Trudność w realizacji tego zadania polega po pierwsze na znalezieniu łatwych dróg w topo, bo nie ma ich wiele. Jeśli chcemy poruszać się w trudnościach poniżej 6, to jest to garstka. Te znalezione natomiast często oferują wiele metrów radosnego wspinania. Ogólną tendencją regionu wydaje się być obijanie dróg (starszych kolegów proszę o sprostowanie, jeśli obraz jest mylny). Z łatwością możemy znaleźć drogi obite gęsto jak sztuczna ścianka, z kompletem łańcuchów w stanowiskach, co w efekcie daje szalone tempo poruszania się. Informacja ta jest też dobrze dostępna w opisie w topo: każda droga ma oznaczony charakter obicia. Zatem jeśli ktoś poszukuje szybkiego, wakacyjnego wspinania z krótkimi podejściami i bezproblemowym prowadzeniem, to je znajdzie.

To, co okazało się bywać problemem, to logistyka podejść. Mamy nadzieję, że nasze spędzone na nich godziny nie pójdą na marne i oszczędzimy czasu klubowym następcom.

Pozdrawiamy i do zobaczenia w Arco!

Rafał i Julek,
Szczeciński Klub Wysokogórski”


Odszedł Marian Nowak [*]

Odszedł Marian Nowak

Z przykrością zawiadamiamy o śmierci naszego kolegi Mariana Nowaka, prezesa Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego w latach 1986-92.


Pogrzeb Mariana odbędzie się w piątek 16 czerwca o godzinie 13.00 na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie, w głównej nawie Kaplicy.



Marian Nowak urodził się w 1955 r. w Szczecinie. W 1978 r. został członkiem-sympatykiem Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. W 1982 r. ukończył kurs taternicki, a rok później uzyskał uprawnienia zimowe. Od samego początku wspinał się na trudnych drogach, mając najczęściej za partnera Wojciecha Puławskiego.


W 1984 r. kierował klubowym wyjazdem w góry Riła w Bułgarii, dokonując tam szeregu ambitnych przejść. Kierował także obozami sportowymi SKW w Tatrach.


W 1988 r. uczestniczył w wytyczeniu nowej drogi południowo-wschodnim filarem na Bhagirathi II (6512 m) w Himalajach.


Oprócz działalności sportowej brał czynny udział w życiu klubowym. Od stycznia 1984 r. uczestniczył w pracach Zarządu. Od grudnia 1985 r. pełnił obowiązki prezesa. Przez kolejne dwie kadencje (1986-89 i 1989-92) był wybierany na prezesa SKW.


W czasie jego kadencji nastąpił największy rozwój działalności gospodarczej Klubu w postaci prac wysokościowych. W czasie jego prezesury zaczęły się regularne spotkania w siedzibie Klubu, której uroczyste otwarcie nastąpiło w czasie obchodów 35-lecia Klubu.


Rodzinie i przyjaciołom składamy nasze najgłębsze kondolencje.


Wielowyciągowe zawody wspinaczkowe WYŻEJ SIĘ NIE DA

Wielowyciągowe zawody wspinaczkowe
WYŻEJ SIĘ NIE DA

Zapraszamy serdecznie na wielowyciągowe zawody wspinaczkowe na najwyższej sztucznej ścianie na świecie, które odbędą się 14-16 lipca w Szczecinie na Dream Tower 252!

252 metry
10 wyciągów
12 zespołów
formuła AF (all free)

WYGRYWA NAJSZYBSZY ZESPÓŁ!

ZAPISY!!!!

https://forms.gle/GsAxWzxCUL9aiANG6


A DLA WIDZÓW m.in.:
– wspinaczka do 80 m,
– DJ Redbull,
– strefa relaksu,
-foodtruck, tyrolka.

www.wyzejsienieda.pl


Löbejün, saksońska szkoła charakterów – RELACJA

Löbejün, czyli saksońska szkoła charakterów

W miniony weekend, 19-21.05, klubowa ekipa odwiedziła perełkę niemieckich kamieniołomów: Löbejün. Jak tam było? Poczytajcie relację Roberta Narolewskiego.

“Z czego słynie saksońskie wspinanie? Z piaskowców. A piaskowce? Z nienachalnej asekuracji. 

Tam narodził się styl wspinania i obijania dróg, który przeniesiono do ogródka wspinaczkowego w nieczynnej już części kamieniołomu. Najpiękniejsze, klasyczne drogi o długości 35 m mają ewidentny sznyt piaskowcowy. 

Podstawowa zasada w Löbejün jest taka: nie latamy! Wiele mocnych, twardych słów padło podczas naszej wycieczki. Wygrywali zawodnicy z chłodna głową i potężnym szponem. Najlepszym przejściem może pochwalić się Antek Zych, który urobił 8- w drugiej próbie. 

Nagrodę główną w kategorii asekuracja zdobyła połoga 6-ka z 5 wpinkami na 35m… Tu odpadnięcie na płycie grozi jedynie połamaniem nóg o półeczki. Najpopularniejsza droga EDGE (za 7) ma ewidentny problem z 2. wpinką. Odpadnięcie przy niej i przeżycie wymaga kontraktu z Lucyferem. 

Niemniej miejsce ciekawe i godne polecenia, także dla miłośników 5-tek.


INFO PRAKTYCZNE:

  • Dojazd: 3,5 godz. drogi samochodem od Szczecina. 
  • Nocleg: Zakazano stawiania namiotów w kamieniołomie.
    Jest przytulny hotelik dla tirowców i motocyklistów w Peissen.
  • Topo: np. w thecrag.com. Jest przewodnik. Około 200 dróg.
    Skała to czerwony porfiryt, dobre tarcie.
  • Szpej: 12 ekspresów to max. Mało miejsc na friendy, Iina 70 m!
  • Niezbędne także: kij do wpinek, kask dla asekuranta.
  • Absolutny brak wody w pobliżu ogródka!


Klubowy Kurs Skałkowy 2023 – RELACJA z Jury

Klubowy Kurs Skałkowy 2023
RELACJA z Jury

Za nami pierwsza, wyjazdowa część tegorocznego Klubowego Kursu Skałkowego. 

Nasi kursanci odwiedzili Jurę Krakowsko-Częstochowską, gdzie przez 4 dni wspinali się po drogach ubezpieczonych.

Podczas wyjazdu odbyło się też szkolenie z udzielania pierwszej pomocy prowadzone przez Rafała Wierzbickiego.

A już w czerwcu wyjazd w Sokoliki i Rudawy na część TRADową kursu!


MIGAWKI, czyli rozmowa  z Dariuszem “Łysym” Sokołowskim

MIGAWKI, czyli rozmowa 
z Dariuszem “Łysym” Sokołowskim

„Każdy człowiek musi znaleźć swoją niszę”

O tym, że nie trzeba się wspinać na supertrudnych drogach, że wspinanie jest tylko uzupełnieniem treningu, że coś mogło zadziałać albo i nie zadziałać. O tym, że takie czasy były – o swojej wspinaczkowej drodze w trzeciej odsłonie cyklu „Migawki” opowiada Dariusz „Łysy” Sokołowski.

Filip Kaźmierczak: Powiedz mi, jak w Twoim wypadku zaczęło się wspinanie czy ogólnie Twoja działalność górska?

Dariusz „Łysy” Sokołowski: Więc… ja trafiłem do wspinania, będąc chuliganem. Miałem skłonność do bójek.

FK: Udanych?

DS: Udanych… Jeździłem z kolegą po Polsce autostopem. On szukał sparingów, a jak wykazywałem się swoimi umiejętnościami, bo wcześniej trenowałem karate. Jakoś próbowałem to wykorzystywać. I tak jeżdżąc po Polsce, trafiliśmy autostopem w Tatry. Tam poszliśmy na wycieczkę na Orlą Perć. Pogoda była brzydka, chmury wisiały nisko. Z Orlej widzieliśmy z boku Zamarłą Turnię, jak co raz pojawiała się i znikała za chmurami. W którymś momencie usłyszeliśmy zza ściany krzyk: „Kurwa, luz!” Chmury się rozstąpiły i ukazali się nam dwaj kolesie przyklejeni do ściany. To było dla nas objawienie. Spojrzeliśmy na siebie i stwierdziliśmy: tego nam trzeba. Wróciliśmy do Szczecina i zaraz znaleźliśmy klub wysokogórski. Z początku pomógł nam bardzo Wojtek Puławski – świętej pamięci, bardzo dobry wspinacz. On nas wprowadził w to wspinanie. Pomógł nam też Marek Raganowicz, który również już się wspinał.

W zasadzie to była sekunda. W moim życiu było parę takich momentów. Tak poznałem moją żonę – jak ją zobaczyłem, to było jak objawienie.

FK: Masz po prostu intuicję.

DS: Tak… I tak samo było z drytoolingiem. Zobaczyłem i od razu zrozumiałem, że to jest to. Że ja drytoolowcem byłem od zawsze, tylko że nikt mi o tym nie powiedział.

FK: Zanim jednak przejdziemy do drytoolingu, opowiedz mi coś o Twojej ścieżce rozwoju jako wspinacz. Wiele informacji o Tobie można znaleźć, różnych form próbowałeś. Powiedz, jak to wyglądało z Twojej perspektywy, w jakich kierunkach się rozwijałeś.

DS: Pierwsze lata – chyba ’85, ’86 – wspinałem się głównie w górach. Wtedy w Szczecinie nikt nie wspinał się sportowo. Nie było takich możliwości. Dla mnie były to głównie Tatry, potem też Alpy, latem, jak i zimą. Dopiero po trzech, czterech latach wspinania trafiłem na wspinanie sportowe. I to mnie wciągnęło.

Od małego już zawsze coś trenowałem. Jak poznałem aspekt treningowy wspinania sportowego, pożarło mnie to. Zacząłem trenować pod drogi sportowe. Jak poznałem moją przyszłą żonę, która mieszkała w Jeleniej Górze, to – wiadomo – zacząłem robić jakieś pierwsze przejścia, żeby się popisać. Tam wtedy nie było spitów, wszystko robiło się na własnej – haki i kostki.

Najpierw było patentowanie na wędce. Jak już człowiek miał drogę opanowaną do perfekcji, to zazwyczaj zakładał asekurację ze zjazdu i potem ją prowadził. Przy ewidentniejszych drogach – gdzie były ewidentne rysy – zakładało się asekurację ze wspinania. Często było jednak tak, że ta asekuracja była iluzoryczna, więc wbijało się jedynki albo wkładało takie kotwice, których dziś już chyba nikt nie używa, to się nazywało krakenapy (Crack N’Up). Takie blaszki w kształcie kotwiczki, które wkładało się w malutkie ryski. To mogło zadziałać albo i nie zadziałać. Lotu to by nie wyłapało, ale jak psycha siadła i człowiek chciał usiąść i zjechać, można było z tej blaszki. Takie czasy były.

A potem te wszystkie drogi zaczęły być obijane. Początkowo ringi były wbijane bardzo rzadko. Kiedy po okresie Sokolików zacząłem jeździć na Jurę Krakowsko-Częstochowską, to drogi 20-metrowe miały dwa ringi. Jak wróciłem tam później, było już osiem przelotów albo i więcej. No ale na początku zawsze trzeba było perfekcyjnie opatentować drogę, mimo że były ringi. Każdy lot groził poważnymi konsekwencjami.

Darek pod wielkim okapem na filarze Kazalnicy

Tylko spojrzały na siebie i powiedziały: „Rób pan!”

FK: Czyli w Sokoliki jeździłeś w latach 80., 90.. Tam też zaliczyłeś kilka szczytowych osiągnięć rejonu.

DS: Najpierw robiłem pierwsze przejścia dróg, które dotychczas były wędkowymi, do trudności VI.4. Potem, jak już wszystkie wędkowe drogi zrobiłem, zacząłem otwierać własne. Potem przejadły mi się te Sokoliki i zacząłem jeździć do Jury. W międzyczasie wspinałem się latem i zimą w Tatrach.

Jak zacząłem studia, zrobiłem sztuczną ściankę. Tu w Szczecinie była bardzo fajna ekipa wspinaczy, z którymi trenowaliśmy głównie na wieży Bismarcka. Potem wpadliśmy na pomysł wspinania na łuku w Teatrze Letnim.

Ja studiowałem rybactwo morskie na Akademii Rolniczej. Mieliśmy bardzo fajna ekipę wykładowców. Jak wpadłem na pomysł, żeby zrobić sztuczną ściankę – a była to pierwsza sztuczna ścianka w Polsce! – to nie było żadnych podań i papierów. Poszedłem do pań ze studium WF-u i powiedziałem, że chcę zrobić ściankę. One tylko spojrzały na siebie i powiedziały: „Rób pan!”. I to było całe załatwianie w tamtych latach. Żadnych opłat, za prąd, za nic. A myśmy tam codziennie godzinami przesiadywali.

Takie fajne czasy były. Z jednej strony trudne: komuna, słaby sprzęt, trudny dostęp do wszystkiego. A z drugiej strony trudny dostęp do tych gadżetów powodował, że były lepsze relacje między ludźmi. Na naszą ścianę przecież przyjeżdżali ludzie z całej Polski: krakusi, warszawiacy. Dzięki temu, że byli lepsi od nas, szybko rósł nasz poziom. A przyjeżdżali, bo mieli tu warunki do trenowania.

FK: Jak rozwinąłeś się później? Aktualnie jesteś wspinaczkowo w zupełnie innym miejscu, w Sokoły zapewne jeździsz rzadko. Gdzie się poruszasz, jak się dalej potoczyły Twoje wspinaczkowe losy?

DS: Wiadomo, że nie wspinałem się non-stop z taką samą intensywnością. Miałem mniejsze lub większe przerwy. Na pewno cały czas wspinałem się dla przyjemności, to znaczy trenowałem. Jeśli kiedykolwiek nie trenowałem, to po prostu źle to wpływało na moje samopoczucie. Jeśli ktoś dałby mi wybór: trening albo wspinanie, wybrałbym trening. Dla mnie wspinanie jest tylko uzupełnieniem treningu.

Dlatego tak mi odpowiadał ten drytooling, szczególnie to wspinanie w dachach. Jakie formacje można pokonać za pomocą własnych mięśni… pięćdziesięciometrowe dachy! Bo w drytoolingu każdy ma ten sam chwyt. To nie jak w klasyce. Kiedyś często jeździłem do Frankenjury, gdzie jest wspinanie głównie dziurkowe. Często miałem taką sytuację, że tam, gdzie ja wkładałem jeden palec, inni kolesie wkładali po dwa, trzy. Każda droga jest parametrycznie inna. A drytool jest bardziej wymierny, bo liczy się tylko, jaką masz siłę i wytrzymałość.

FK: Twoja fascynacja tym stylem doprowadziła do tego, że stałeś się jednym z najlepszych drytoolowców świata.

DS: Wydaje mi się, że drytoolowcem byłem od zawsze. Pamiętam, jak jeździłem dawniej wspinać się zimą: były dziaby z prostymi styliskami ze smyczkami na nadgarstki. Nie było więc, jak tych dziab przekładać. Ale drytoolowało się zawsze, klinując dziaby w skalnym terenie. Wtedy nikt tego nie nazywał drytoolowaniem, tylko zimowym wspinaniem klasycznym. I to dalej działa tak samo, tylko ktoś dorobił do tego nazwę. Ci ludzie, którzy robią zimowe alpejskie drogi na szybkość, to są drytoolowcy. Ueli Steck robił D14-stki. Danni Arnold, który w niesamowitym czasie robił Eiger i Matterhorn, to drytoolowiec. Mają niezwykle wysoki poziom, co pozwala im na żywcowanie nawet trudnych fragmentów. Pewność poruszania się zimą z dziabami wynika z tego, że ktoś dobrze robi drogi skalne zimowe. No i trzeba dobrze umieć haczyć: często skrajnie trudne drogi zimowo-klasyczne trzeba najpierw przehaczyć i założyć asekurację, żeby potem je przejść klasycznie. Wspinanie zimowo-klasyczne wydaje mi się najbardziej wszechstronne.

Najtrudniejszy drytool w Szwajcarii

„Łysy, w tych Sokolikach jakiś Dariusz Sokołowski natrzepał pełno dróg – ty go znasz?”

FK: Tak naprawdę próbowałeś prawie wszystkich rodzajów wspinaczki: zimowe, letnie, hakowe, drytool.

DS: Nie jeździłem nigdy na wyprawy. To mnie nie pociągało.

FK: Powiedz mi, co cię w całym tym repertuarze wspinaczkowym najbardziej kręci? Jakie aspekty? Gdzie widzisz – dla siebie osobiście – sedno tego wszystkiego?

DS: W moim odczuciu najważniejszy jest charakter ludzi, którzy się wspinają. Wiadomo, że jak w każdym środowisku są i wśród wspinaczy gnidy i kanalie. Jednak większość tych ludzi jest bardzo fajna. Na siłowni nie odpowiadał mi charakter tych ludzi, a charakter wspinaczy zbliżony jest do mojego. Zawsze się bardzo dobrze dogadywałem.

Kiedyś wspinałem się zimowo z takim facetem, z którym mi się bardzo dobrze milczało. My prawie w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy. To jest już najwyższy stopień wtajemniczenia. Co innego z kimś gadać i gadać, a co innego z kimś się dobrze dogadywać przez wiele dni, prawie w ogóle nie rozmawiając. Kiedyś było tak, że nie było pogody. Śnieg wali, my śpimy w schronisku w Roztoce, bo Morskie Oko zamknięte. On leży na dolnym łóżku i czyta jakiegoś „Taternika”, ja leżę na górnym. Nagle wychyla się i mówi:
Łysy, w tych Sokolikach jakiś Dariusz Sokołowski natrzepał pełno dróg, ty go znasz? — Mój partner wspinaczkowy nie wiedział, jak mam na nazwisko!

W czasie wspinaczki poznawałem wielu ciekawych ludzi. Początkowo przyjeżdżało i dużo do Szczecina, ja też jeździłem do Krakowa i w Alpy. U Darka Króla – którego pamięci poświęciłem drogę Pożegnanie Króla, bo on półtora roku temu zginął na nartach – mieszkałem w Krakowie przez dwa lata. Tam trenowałem i jeździłem w skałki. I wszędzie tam poznawałem bardzo fajnych ludzi. To było dla mnie największym plusem całego tego wspinania.

Gdybym może trafił na jakiś inny sport, też by mi on odpowiadał. Ale trenowałem karate, chodziłem na siłownię i innych rzeczy próbowałem – żadne inne środowisko mi nie odpowiadało. Każdy człowiek musi znaleźć swoją lukę, niszę, w której się dobrze czuje. Wiadomo, że dochodził do tego też aspekt przygody, ryzyko, stres, popisywanie się przed dziewczyną…

Powiem szczerze, że po przejściu dróg, które wydawały mi się trudne, miałem to uczucie: że zrobiłem coś fajnego. Nie spełnienie, nie sukces. Uczucie przejścia. Patentując jakąś drogę, zawsze miałem na widoku następną, trudniejszą. Każde przejście było dla mnie tylko etapem na dalszej drodze.


Pożegnanie Króla

FK: Z jednej strony podkreślasz, jak ważni są we wspinaniu ludzie, a z drugiej trenujesz sam i czasem wspinasz się prowadząc solo – samemu się asekurując. Czy nazwałbyś się typem samotnika?

DS: Nie. Trenuję często samotnie: zawieszam sobie wędkę i wspinam się czy patentuję na małpie piersiowej, klasycznie i drytoolowo. Oczywiście tylko na pionach: Mnichach, Mniszkach i innych. Ale wielokrotnie próbowałem się wspinać sam i mi to po prostu nie odpowiada. Nie lubię tego. Próbowałem tego i w górach, zimowo i letnio, i drytoolowo. To jest fajne, ale jednak wolę się wspinać z ludźmi.

Dużo jeździłem z Szymonem Olbrychowskim w Dolomity. W samochodzie gadaliśmy o pierdołach i te 12 godzin jazdy schodziło nam błyskawicznie. Jak jedziesz z kimś, z kim masz fajne tematy i się dogadujesz – nie tylko w kwestii wspinania – to jest to dużo przyjemniejsze.

Solowe wspinanie to nie dla mnie, aczkolwiek rozumiem i podziwiam ludzi, którzy potrafią przez kilka czy kilkadziesiąt dni wspinać się samotnie, jak Marek Raganowicz czy Marcin Tomaszewski. Trzeba mieć i nieprawdopodobną psychę, i wytrzymałość fizyczną. Każdy odcinek musisz pokonać trzy razy, nie zawsze stanowisko jest fajne, i tych gratów musisz więcej wziąć. I jesteś zdany sam na siebie.

Chociaż jeszcze bardziej imponują mi ludzie z samych początków wspinaczki solowej. Nie wiem, czy czytałeś książkę Waltera Bonattiego. On bardzo dużo dróg w Alpach zrobił solo. Różnica jest jednak taka, że teraz masz mnóstwo przewodników, haków, spitów. Jak Bonatti szedł, to szedł w dziewiczą skałę i wytyczał nową drogę. Nie wiedział, co go spotka, jak będzie z wycofem, z zejściem. Były gorsze ciuchy, nie było mechaników, tylko haki i kołki. To była jazda.

Nie powiem, żeby to był mój idol. Jedynym idolem dla mnie był mój ojciec – porządny, uczciwy człowiek. Ale ogromnie podziwiam tego Bonattiego, który szedł w niepewne. Nie mógł wtedy zadzwonić z komórki, żeby go ściągnęli, bo lina się zaklinowała.

To mnie jara, ale ja już mam przeczucie, że tego nie zrobię

FK: Czy masz jakieś niespełnione marzenia? Cel, który sobie obrałeś, a którego nie osiągnąłeś?

DS: Mnóstwo! To przecież trzyma człowieka przy życiu – marzenia. Jak spełnisz wszystkie swoje marzenia, to możesz się już położyć i umrzeć.

FK: Po co łapać króliczka, kiedy tak przyjemnie się go goni?

DS: Tak. Więc i w Tatrach, i w Alpach mam mnóstwo takich marzeń. Ta droga D16 w Tomorrow’s World w Dolomitach była dla mnie bardzo trudna. Ja tam z dziesięć razy wyjeżdżałem na wyjazdy trzy-, czterodniowe. Ustawiłem pod to cały trening: przechwyty, dieta itp. Szymon Olbrychowski, z którym tam często jeździłem, znalazł potem w Bułgarii grotę. Na zdjęciach wyglądało to na niezwykle trudny rejon. Polecieliśmy ją obejrzeć w 2019 r., po polsku nazywa się Oczy Boga. Są w tej grocie drogi klasyczne na bocznych ścianach, bo w stropie nie da się wspinać klasycznie. Da się za to drytoolowo. Ma ona dwa okna o średnicy 20-30 m w środku, więc nie trzeba używać żadnego światła, bo jest widno. I jest to idealnie poziomy dach, co rzadko się zdarza. Zazwyczaj jest jednak jakieś nachylenie. W tym stropie można zrobić drogę o długości 240 m. Sześć godzin wspinania w dachu. I to jest takie moje marzenie… Ale jest to taka trudność, że prawdopodobnie każdy z tych wyciągów byłby trudniejszy od D16. To pokazuje, jak olbrzymie możliwości kryją się w drytoolingu.

W Tomorrow’s World mam jeszcze projekt drogi D16+, w Eptingen w Szwajcarii mam jeszcze dwa projekty: D16+ i D17. To w Bułgarii to zapewne by było D18 albo i więcej. To mnie jara, ale ja już mam przeczucie, że tego nie zrobię. Trzeba temu bardzo dużo czasu poświęcić, zmienić całkowicie tryb życia. Ścisła dieta.

Uważam, że odpowiednie odżywianie przy treningu to 50% sukcesu. Brak stresu – czyli brak kontaktów z ZUS-em, z urzędem skarbowym. Zero stresów przy wychowywaniu córki, a te się ciągle zdarzają.

Więc te projekty są dla mnie już trochę nierealne. Ale mam inne marzenia i projekty w górach, trochę łatwiejsze. Górskie wspinanie ma też dużo aspektów fajniejszych niż sportowe: dużo zależy od pogody, od warunków, podejścia. Na „Pożegnaniu Króla” spotykały mnie niespodzianki: albo wszystko było zalane lodem, albo był silny wiatr. To dodaje takiej górskiej drodze smaku.

Gdyby udało mi się zrealizować choćby 10% moich marzeń, byłoby świetnie. To jest właśnie w tym wspinaniu fajne – zobacz, ile jest form wspinania. Każdy sobie coś znajdzie. Nie trzeba się wspinać na supertrudnych drogach. W tym roku byłem z żoną i znajomymi na via ferratach w Dolomitach – i to też jest świetne wspinanie, ubezpieczone stalowymi linami. Moja żona zrobiła ze mną najtrudniejszą ferratę Dolomitów. Jej zadowolenie i szczęście było super – ta ferrata była naprawdę trudna! Poszedłem potem na szóstkową drogę wspinaczkową i czułem, że miała mniej trudności.

Góry dają tyle możliwości…

U wodza Czejenów

Jak miałem 20 czy 30 lat, nie potrafiłem takich rzeczy robić

FK: Góry to też taki dreszczyk emocji… Pamiętasz momenty, w których szczególnie się bałeś?

DS: Kiedyś wspinałem się zimą na Czołówce Mięgusza – to były chyba lata 80., próba pierwszego przejścia zimowego. Jeden z moich partnerów miał niesamowitą psychę. Na czwartym wyciągu wyszedł jakieś 30 m nad stanowisko bez żadnego przelotu. Po płytach poprzerastanych trawkami. Śnieg padał, płyta była przysypana, więc on nie mógł nic wbić. Stanowisko było wygodne, ale nie do końca pewne: pionowa ryska, a w niej mały stoperek i wbity do połowy hak. Używaliśmy wtedy lin polskiej produkcji bez rdzenia, po prostu taka dwużyłowa guma.

I on odpadł. Poleciał jakieś 60 m i rozciągliwość liny, czyli 70 m. A my we dwóch staliśmy w tej nyży i żegnaliśmy się z życiem. Po całym wydarzeniu opowiadaliśmy to sobie. Ja w panice wybierałem tę linę, jak spadała z góry, prowadzący krzyczał „leeeecęęęęęę!”. Mój kumpel na stanowisku nie asekurował, więc przyjął pozycję embrionalną, bo wymyślił sobie, że jak nas wyrwie z tego stanowiska, to spadniemy te trzy wyciągi w świeży śnieg i on jak na filmach rysunkowych z tego śniegu wstanie.

Pamiętam, że tam żegnaliśmy się z życiem. Ułamki sekundy. I nie było, że życie ci przelatuje przed oczami – dobre, złe uczynki. Tylko totalne przerażenie. Że to koniec.

Takich momentów miałem kilka. Nie musiał to być lot. Słaba asekuracja. Kamienie lecą ci na łeb. W takich sytuacjach człowiek obiecywał sobie: „Jak z tego wyjdę, mam w dupie to całe wspinanie”. Ale później zjeżdżał pod ścianę, patrzył do góry i mówił: „Ja tu, kurwa, jeszcze wrócę!”.

FK: Strach to jedno… A jak było u ciebie z kontuzjami?

DS: Przez samą ilość treningu miałem też dużo kontuzji. Nasza ścianka w Szczecinie była pierwszą w Polsce, więc ludzie nie wiedzieli jeszcze, jak trenować. Na dole był pion, u góry takie regulowane przewieszenie. Chwyciki były bardzo płytkie, zrobione z klepek podłogowych. Maksymalnie 1,5-2 cm. było też bardzo dużo dziurek na jeden palec i śliskie stopnie. Więc każdy, kto trzymał się na jednym palcu i wyjeżdżał nogami, zrywał albo uszkadzał sobie ścięgna.

Potem nauczyłem się trenować i kontuzji łatwiej było unikać lub je leczyć. Trenuję już 40 lat. Jak przygotowywałem się do zrobienia tej drogi D16, miałem zawsze po dwie próby. Każda próba trwała 3 godziny, czyli wisiałem 6 godzin w dachu. I strasznie uszkodziłem sobie bark. Kiedy zobaczył to ortopeda, powiedział, że już jest po mnie. Że największym marzeniem może być dla mnie podniesienie szklanki do ust.

Parallel World

Zacząłem więc chodzić do fizjoterapeuty, który już z kilku kontuzji mnie wyciągnął. I to mu się udało, choć ten bark to był szereg kontuzji w obręczy barkowej. Obrąbek, jakieś tam przyczepy, wszystko rozwalone. A ten fizjoterapeuta w ciągu czterech miesięcy doprowadził mnie do takiego stanu, że mogłem trenować w dachu z ciężarkami – czego nie potrafiłem dokonać przed kontuzją. Fizjoterapeuta powiedział mi, że mój organizm bardzo dobrze „współpracuje” z nim – i to może być wynik długoletniego treningu. Każda kontuzja mojego organizmu uczyła go, jak się odbudowywać. Tak więc wieloletni, regularny trening bardzo dobrze wpływa na zdrowie.

Ja mam 59 lat, a dwa lata temu na treningu podciągałem się 160 razy. W czasie przygotowania do D16 robiłem dwie serie po 30 przybloków na każdej ręce – czyli 120 przybloków na jednym treningu. A było to tylko jedno z trzech ćwiczeń. Jak miałem 20 czy 30 lat, nie potrafiłem takich rzeczy robić. Dopiero po pięćdziesiątce – dzięki regularnemu treningowi i odpowiedniemu odżywianiu. Miałem też duże wsparcie w rodzinie.

Jak zaczynałem się wspinać, był przecież trudny dostęp do sprzętu. Trzeba było kombinować, a potem sprowadzać ten sprzęt z Zachodu. Moi rodzice mi w tym czasie bardzo pomagali. Gdyby nie oni, nigdy nie mógłbym się tak wspinać. A później trafiłem na super żonę, która też mnie cały czas dopingowała. Czasami mnie godzinami asekurowała. A nie było wtedy gri-gri. Trzymała mnie na ósemce i latała jak w termometrze – do góry, na dół, do góry, na dół.

FK: Jest to swego rodzaju sprawdzian miłości… A odchodząc od tematów ściśle wspinaczkowych – jaka muzyka kojarzy ci się ze wspinaniem? Jaki zespół, jaki styl?

DS: Zawsze trenuję w słuchawkach. I słuchałem zespołów heavy metalowych, Led Zeppelin, Doorsów. Teraz to już głównie Toola, Rage Against the Machine, Five Fingers Death Punch. A jako że trening kojarzy mi się z tą muzyką, to wspinanie też. Chociaż słucham różnej muzyki – ale do wspinu wolę taką ciężką. Moja żona słucha dużo jazzu, więc w domu słucham tego, co ona.

FK: Serdeczne dzięki za rozmowę!

Dariusz „Łysy” Sokołowski

Dariusz „Łysy” Sokołowski – wspinacz od wczesnych lat 80., od dawna związany z SKW.

Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.


Cykl rozmów „Migawki zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej. 

Cykl publikowany jest w 70. rocznicę założenia SKW w roku 1953.


Podstawy treningu wspinaczkowego PRELEKCJA/WARSZTATY 24.05.2023 r.

Podstawy treningu wspinaczkowego PRELEKCJA/WARSZTATY 24.05.2023 r.

Serdecznie zapraszamy na kolejną prelekcję/warsztaty SKW!

Jeśli interesuje Was:

  • czym jest trening wspinaczkowy,
  • co można trenować i w jaki sposób,
  • czym wspinaczka sportowa różni się od innych sportów,
  • jakie są podstawowe błędy treningowe,

a także co wpływa na nasze wspinanie i jego rozwój, to czym prędzej zapisujcie się na spotkanie!

Prelekcja/warsztaty przeznaczone są tylko dla członków Klubu z aktualnie opłaconymi składkami.  LIMIT MIEJSC: 10 osób.
Zapraszamy wspinaczy początkujących i średniozaawansowanych.


[ KIEDY ]
25 maja (środa),
godz. 18:00  21:00

[ GDZIE ]
Siedziba Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego,
ul. Mazowiecka 1, Szczecin

[ KADRA ]
Zajęcia poprowadzi nasz klubowy Instruktor: Bartek Przybył

[ ZAPISY ]
Mail ze zgłoszeniem prosimy przesyłać na adres: 
info@kwszczecin.pl