MIGAWKI, czyli rozmowa  z Dariuszem “Łysym” Sokołowskim

MIGAWKI, czyli rozmowa 
z Dariuszem “Łysym” Sokołowskim

„Każdy człowiek musi znaleźć swoją niszę”

O tym, że nie trzeba się wspinać na supertrudnych drogach, że wspinanie jest tylko uzupełnieniem treningu, że coś mogło zadziałać albo i nie zadziałać. O tym, że takie czasy były – o swojej wspinaczkowej drodze w trzeciej odsłonie cyklu „Migawki” opowiada Dariusz „Łysy” Sokołowski.

Filip Kaźmierczak: Powiedz mi, jak w Twoim wypadku zaczęło się wspinanie czy ogólnie Twoja działalność górska?

Dariusz „Łysy” Sokołowski: Więc… ja trafiłem do wspinania, będąc chuliganem. Miałem skłonność do bójek.

FK: Udanych?

DS: Udanych… Jeździłem z kolegą po Polsce autostopem. On szukał sparingów, a jak wykazywałem się swoimi umiejętnościami, bo wcześniej trenowałem karate. Jakoś próbowałem to wykorzystywać. I tak jeżdżąc po Polsce, trafiliśmy autostopem w Tatry. Tam poszliśmy na wycieczkę na Orlą Perć. Pogoda była brzydka, chmury wisiały nisko. Z Orlej widzieliśmy z boku Zamarłą Turnię, jak co raz pojawiała się i znikała za chmurami. W którymś momencie usłyszeliśmy zza ściany krzyk: „Kurwa, luz!” Chmury się rozstąpiły i ukazali się nam dwaj kolesie przyklejeni do ściany. To było dla nas objawienie. Spojrzeliśmy na siebie i stwierdziliśmy: tego nam trzeba. Wróciliśmy do Szczecina i zaraz znaleźliśmy klub wysokogórski. Z początku pomógł nam bardzo Wojtek Puławski – świętej pamięci, bardzo dobry wspinacz. On nas wprowadził w to wspinanie. Pomógł nam też Marek Raganowicz, który również już się wspinał.

W zasadzie to była sekunda. W moim życiu było parę takich momentów. Tak poznałem moją żonę – jak ją zobaczyłem, to było jak objawienie.

FK: Masz po prostu intuicję.

DS: Tak… I tak samo było z drytoolingiem. Zobaczyłem i od razu zrozumiałem, że to jest to. Że ja drytoolowcem byłem od zawsze, tylko że nikt mi o tym nie powiedział.

FK: Zanim jednak przejdziemy do drytoolingu, opowiedz mi coś o Twojej ścieżce rozwoju jako wspinacz. Wiele informacji o Tobie można znaleźć, różnych form próbowałeś. Powiedz, jak to wyglądało z Twojej perspektywy, w jakich kierunkach się rozwijałeś.

DS: Pierwsze lata – chyba ’85, ’86 – wspinałem się głównie w górach. Wtedy w Szczecinie nikt nie wspinał się sportowo. Nie było takich możliwości. Dla mnie były to głównie Tatry, potem też Alpy, latem, jak i zimą. Dopiero po trzech, czterech latach wspinania trafiłem na wspinanie sportowe. I to mnie wciągnęło.

Od małego już zawsze coś trenowałem. Jak poznałem aspekt treningowy wspinania sportowego, pożarło mnie to. Zacząłem trenować pod drogi sportowe. Jak poznałem moją przyszłą żonę, która mieszkała w Jeleniej Górze, to – wiadomo – zacząłem robić jakieś pierwsze przejścia, żeby się popisać. Tam wtedy nie było spitów, wszystko robiło się na własnej – haki i kostki.

Najpierw było patentowanie na wędce. Jak już człowiek miał drogę opanowaną do perfekcji, to zazwyczaj zakładał asekurację ze zjazdu i potem ją prowadził. Przy ewidentniejszych drogach – gdzie były ewidentne rysy – zakładało się asekurację ze wspinania. Często było jednak tak, że ta asekuracja była iluzoryczna, więc wbijało się jedynki albo wkładało takie kotwice, których dziś już chyba nikt nie używa, to się nazywało krakenapy (Crack N’Up). Takie blaszki w kształcie kotwiczki, które wkładało się w malutkie ryski. To mogło zadziałać albo i nie zadziałać. Lotu to by nie wyłapało, ale jak psycha siadła i człowiek chciał usiąść i zjechać, można było z tej blaszki. Takie czasy były.

A potem te wszystkie drogi zaczęły być obijane. Początkowo ringi były wbijane bardzo rzadko. Kiedy po okresie Sokolików zacząłem jeździć na Jurę Krakowsko-Częstochowską, to drogi 20-metrowe miały dwa ringi. Jak wróciłem tam później, było już osiem przelotów albo i więcej. No ale na początku zawsze trzeba było perfekcyjnie opatentować drogę, mimo że były ringi. Każdy lot groził poważnymi konsekwencjami.

Darek pod wielkim okapem na filarze Kazalnicy

Tylko spojrzały na siebie i powiedziały: „Rób pan!”

FK: Czyli w Sokoliki jeździłeś w latach 80., 90.. Tam też zaliczyłeś kilka szczytowych osiągnięć rejonu.

DS: Najpierw robiłem pierwsze przejścia dróg, które dotychczas były wędkowymi, do trudności VI.4. Potem, jak już wszystkie wędkowe drogi zrobiłem, zacząłem otwierać własne. Potem przejadły mi się te Sokoliki i zacząłem jeździć do Jury. W międzyczasie wspinałem się latem i zimą w Tatrach.

Jak zacząłem studia, zrobiłem sztuczną ściankę. Tu w Szczecinie była bardzo fajna ekipa wspinaczy, z którymi trenowaliśmy głównie na wieży Bismarcka. Potem wpadliśmy na pomysł wspinania na łuku w Teatrze Letnim.

Ja studiowałem rybactwo morskie na Akademii Rolniczej. Mieliśmy bardzo fajna ekipę wykładowców. Jak wpadłem na pomysł, żeby zrobić sztuczną ściankę – a była to pierwsza sztuczna ścianka w Polsce! – to nie było żadnych podań i papierów. Poszedłem do pań ze studium WF-u i powiedziałem, że chcę zrobić ściankę. One tylko spojrzały na siebie i powiedziały: „Rób pan!”. I to było całe załatwianie w tamtych latach. Żadnych opłat, za prąd, za nic. A myśmy tam codziennie godzinami przesiadywali.

Takie fajne czasy były. Z jednej strony trudne: komuna, słaby sprzęt, trudny dostęp do wszystkiego. A z drugiej strony trudny dostęp do tych gadżetów powodował, że były lepsze relacje między ludźmi. Na naszą ścianę przecież przyjeżdżali ludzie z całej Polski: krakusi, warszawiacy. Dzięki temu, że byli lepsi od nas, szybko rósł nasz poziom. A przyjeżdżali, bo mieli tu warunki do trenowania.

FK: Jak rozwinąłeś się później? Aktualnie jesteś wspinaczkowo w zupełnie innym miejscu, w Sokoły zapewne jeździsz rzadko. Gdzie się poruszasz, jak się dalej potoczyły Twoje wspinaczkowe losy?

DS: Wiadomo, że nie wspinałem się non-stop z taką samą intensywnością. Miałem mniejsze lub większe przerwy. Na pewno cały czas wspinałem się dla przyjemności, to znaczy trenowałem. Jeśli kiedykolwiek nie trenowałem, to po prostu źle to wpływało na moje samopoczucie. Jeśli ktoś dałby mi wybór: trening albo wspinanie, wybrałbym trening. Dla mnie wspinanie jest tylko uzupełnieniem treningu.

Dlatego tak mi odpowiadał ten drytooling, szczególnie to wspinanie w dachach. Jakie formacje można pokonać za pomocą własnych mięśni… pięćdziesięciometrowe dachy! Bo w drytoolingu każdy ma ten sam chwyt. To nie jak w klasyce. Kiedyś często jeździłem do Frankenjury, gdzie jest wspinanie głównie dziurkowe. Często miałem taką sytuację, że tam, gdzie ja wkładałem jeden palec, inni kolesie wkładali po dwa, trzy. Każda droga jest parametrycznie inna. A drytool jest bardziej wymierny, bo liczy się tylko, jaką masz siłę i wytrzymałość.

FK: Twoja fascynacja tym stylem doprowadziła do tego, że stałeś się jednym z najlepszych drytoolowców świata.

DS: Wydaje mi się, że drytoolowcem byłem od zawsze. Pamiętam, jak jeździłem dawniej wspinać się zimą: były dziaby z prostymi styliskami ze smyczkami na nadgarstki. Nie było więc, jak tych dziab przekładać. Ale drytoolowało się zawsze, klinując dziaby w skalnym terenie. Wtedy nikt tego nie nazywał drytoolowaniem, tylko zimowym wspinaniem klasycznym. I to dalej działa tak samo, tylko ktoś dorobił do tego nazwę. Ci ludzie, którzy robią zimowe alpejskie drogi na szybkość, to są drytoolowcy. Ueli Steck robił D14-stki. Danni Arnold, który w niesamowitym czasie robił Eiger i Matterhorn, to drytoolowiec. Mają niezwykle wysoki poziom, co pozwala im na żywcowanie nawet trudnych fragmentów. Pewność poruszania się zimą z dziabami wynika z tego, że ktoś dobrze robi drogi skalne zimowe. No i trzeba dobrze umieć haczyć: często skrajnie trudne drogi zimowo-klasyczne trzeba najpierw przehaczyć i założyć asekurację, żeby potem je przejść klasycznie. Wspinanie zimowo-klasyczne wydaje mi się najbardziej wszechstronne.

Najtrudniejszy drytool w Szwajcarii

„Łysy, w tych Sokolikach jakiś Dariusz Sokołowski natrzepał pełno dróg – ty go znasz?”

FK: Tak naprawdę próbowałeś prawie wszystkich rodzajów wspinaczki: zimowe, letnie, hakowe, drytool.

DS: Nie jeździłem nigdy na wyprawy. To mnie nie pociągało.

FK: Powiedz mi, co cię w całym tym repertuarze wspinaczkowym najbardziej kręci? Jakie aspekty? Gdzie widzisz – dla siebie osobiście – sedno tego wszystkiego?

DS: W moim odczuciu najważniejszy jest charakter ludzi, którzy się wspinają. Wiadomo, że jak w każdym środowisku są i wśród wspinaczy gnidy i kanalie. Jednak większość tych ludzi jest bardzo fajna. Na siłowni nie odpowiadał mi charakter tych ludzi, a charakter wspinaczy zbliżony jest do mojego. Zawsze się bardzo dobrze dogadywałem.

Kiedyś wspinałem się zimowo z takim facetem, z którym mi się bardzo dobrze milczało. My prawie w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy. To jest już najwyższy stopień wtajemniczenia. Co innego z kimś gadać i gadać, a co innego z kimś się dobrze dogadywać przez wiele dni, prawie w ogóle nie rozmawiając. Kiedyś było tak, że nie było pogody. Śnieg wali, my śpimy w schronisku w Roztoce, bo Morskie Oko zamknięte. On leży na dolnym łóżku i czyta jakiegoś „Taternika”, ja leżę na górnym. Nagle wychyla się i mówi:
Łysy, w tych Sokolikach jakiś Dariusz Sokołowski natrzepał pełno dróg, ty go znasz? — Mój partner wspinaczkowy nie wiedział, jak mam na nazwisko!

W czasie wspinaczki poznawałem wielu ciekawych ludzi. Początkowo przyjeżdżało i dużo do Szczecina, ja też jeździłem do Krakowa i w Alpy. U Darka Króla – którego pamięci poświęciłem drogę Pożegnanie Króla, bo on półtora roku temu zginął na nartach – mieszkałem w Krakowie przez dwa lata. Tam trenowałem i jeździłem w skałki. I wszędzie tam poznawałem bardzo fajnych ludzi. To było dla mnie największym plusem całego tego wspinania.

Gdybym może trafił na jakiś inny sport, też by mi on odpowiadał. Ale trenowałem karate, chodziłem na siłownię i innych rzeczy próbowałem – żadne inne środowisko mi nie odpowiadało. Każdy człowiek musi znaleźć swoją lukę, niszę, w której się dobrze czuje. Wiadomo, że dochodził do tego też aspekt przygody, ryzyko, stres, popisywanie się przed dziewczyną…

Powiem szczerze, że po przejściu dróg, które wydawały mi się trudne, miałem to uczucie: że zrobiłem coś fajnego. Nie spełnienie, nie sukces. Uczucie przejścia. Patentując jakąś drogę, zawsze miałem na widoku następną, trudniejszą. Każde przejście było dla mnie tylko etapem na dalszej drodze.


Pożegnanie Króla

FK: Z jednej strony podkreślasz, jak ważni są we wspinaniu ludzie, a z drugiej trenujesz sam i czasem wspinasz się prowadząc solo – samemu się asekurując. Czy nazwałbyś się typem samotnika?

DS: Nie. Trenuję często samotnie: zawieszam sobie wędkę i wspinam się czy patentuję na małpie piersiowej, klasycznie i drytoolowo. Oczywiście tylko na pionach: Mnichach, Mniszkach i innych. Ale wielokrotnie próbowałem się wspinać sam i mi to po prostu nie odpowiada. Nie lubię tego. Próbowałem tego i w górach, zimowo i letnio, i drytoolowo. To jest fajne, ale jednak wolę się wspinać z ludźmi.

Dużo jeździłem z Szymonem Olbrychowskim w Dolomity. W samochodzie gadaliśmy o pierdołach i te 12 godzin jazdy schodziło nam błyskawicznie. Jak jedziesz z kimś, z kim masz fajne tematy i się dogadujesz – nie tylko w kwestii wspinania – to jest to dużo przyjemniejsze.

Solowe wspinanie to nie dla mnie, aczkolwiek rozumiem i podziwiam ludzi, którzy potrafią przez kilka czy kilkadziesiąt dni wspinać się samotnie, jak Marek Raganowicz czy Marcin Tomaszewski. Trzeba mieć i nieprawdopodobną psychę, i wytrzymałość fizyczną. Każdy odcinek musisz pokonać trzy razy, nie zawsze stanowisko jest fajne, i tych gratów musisz więcej wziąć. I jesteś zdany sam na siebie.

Chociaż jeszcze bardziej imponują mi ludzie z samych początków wspinaczki solowej. Nie wiem, czy czytałeś książkę Waltera Bonattiego. On bardzo dużo dróg w Alpach zrobił solo. Różnica jest jednak taka, że teraz masz mnóstwo przewodników, haków, spitów. Jak Bonatti szedł, to szedł w dziewiczą skałę i wytyczał nową drogę. Nie wiedział, co go spotka, jak będzie z wycofem, z zejściem. Były gorsze ciuchy, nie było mechaników, tylko haki i kołki. To była jazda.

Nie powiem, żeby to był mój idol. Jedynym idolem dla mnie był mój ojciec – porządny, uczciwy człowiek. Ale ogromnie podziwiam tego Bonattiego, który szedł w niepewne. Nie mógł wtedy zadzwonić z komórki, żeby go ściągnęli, bo lina się zaklinowała.

To mnie jara, ale ja już mam przeczucie, że tego nie zrobię

FK: Czy masz jakieś niespełnione marzenia? Cel, który sobie obrałeś, a którego nie osiągnąłeś?

DS: Mnóstwo! To przecież trzyma człowieka przy życiu – marzenia. Jak spełnisz wszystkie swoje marzenia, to możesz się już położyć i umrzeć.

FK: Po co łapać króliczka, kiedy tak przyjemnie się go goni?

DS: Tak. Więc i w Tatrach, i w Alpach mam mnóstwo takich marzeń. Ta droga D16 w Tomorrow’s World w Dolomitach była dla mnie bardzo trudna. Ja tam z dziesięć razy wyjeżdżałem na wyjazdy trzy-, czterodniowe. Ustawiłem pod to cały trening: przechwyty, dieta itp. Szymon Olbrychowski, z którym tam często jeździłem, znalazł potem w Bułgarii grotę. Na zdjęciach wyglądało to na niezwykle trudny rejon. Polecieliśmy ją obejrzeć w 2019 r., po polsku nazywa się Oczy Boga. Są w tej grocie drogi klasyczne na bocznych ścianach, bo w stropie nie da się wspinać klasycznie. Da się za to drytoolowo. Ma ona dwa okna o średnicy 20-30 m w środku, więc nie trzeba używać żadnego światła, bo jest widno. I jest to idealnie poziomy dach, co rzadko się zdarza. Zazwyczaj jest jednak jakieś nachylenie. W tym stropie można zrobić drogę o długości 240 m. Sześć godzin wspinania w dachu. I to jest takie moje marzenie… Ale jest to taka trudność, że prawdopodobnie każdy z tych wyciągów byłby trudniejszy od D16. To pokazuje, jak olbrzymie możliwości kryją się w drytoolingu.

W Tomorrow’s World mam jeszcze projekt drogi D16+, w Eptingen w Szwajcarii mam jeszcze dwa projekty: D16+ i D17. To w Bułgarii to zapewne by było D18 albo i więcej. To mnie jara, ale ja już mam przeczucie, że tego nie zrobię. Trzeba temu bardzo dużo czasu poświęcić, zmienić całkowicie tryb życia. Ścisła dieta.

Uważam, że odpowiednie odżywianie przy treningu to 50% sukcesu. Brak stresu – czyli brak kontaktów z ZUS-em, z urzędem skarbowym. Zero stresów przy wychowywaniu córki, a te się ciągle zdarzają.

Więc te projekty są dla mnie już trochę nierealne. Ale mam inne marzenia i projekty w górach, trochę łatwiejsze. Górskie wspinanie ma też dużo aspektów fajniejszych niż sportowe: dużo zależy od pogody, od warunków, podejścia. Na „Pożegnaniu Króla” spotykały mnie niespodzianki: albo wszystko było zalane lodem, albo był silny wiatr. To dodaje takiej górskiej drodze smaku.

Gdyby udało mi się zrealizować choćby 10% moich marzeń, byłoby świetnie. To jest właśnie w tym wspinaniu fajne – zobacz, ile jest form wspinania. Każdy sobie coś znajdzie. Nie trzeba się wspinać na supertrudnych drogach. W tym roku byłem z żoną i znajomymi na via ferratach w Dolomitach – i to też jest świetne wspinanie, ubezpieczone stalowymi linami. Moja żona zrobiła ze mną najtrudniejszą ferratę Dolomitów. Jej zadowolenie i szczęście było super – ta ferrata była naprawdę trudna! Poszedłem potem na szóstkową drogę wspinaczkową i czułem, że miała mniej trudności.

Góry dają tyle możliwości…

U wodza Czejenów

Jak miałem 20 czy 30 lat, nie potrafiłem takich rzeczy robić

FK: Góry to też taki dreszczyk emocji… Pamiętasz momenty, w których szczególnie się bałeś?

DS: Kiedyś wspinałem się zimą na Czołówce Mięgusza – to były chyba lata 80., próba pierwszego przejścia zimowego. Jeden z moich partnerów miał niesamowitą psychę. Na czwartym wyciągu wyszedł jakieś 30 m nad stanowisko bez żadnego przelotu. Po płytach poprzerastanych trawkami. Śnieg padał, płyta była przysypana, więc on nie mógł nic wbić. Stanowisko było wygodne, ale nie do końca pewne: pionowa ryska, a w niej mały stoperek i wbity do połowy hak. Używaliśmy wtedy lin polskiej produkcji bez rdzenia, po prostu taka dwużyłowa guma.

I on odpadł. Poleciał jakieś 60 m i rozciągliwość liny, czyli 70 m. A my we dwóch staliśmy w tej nyży i żegnaliśmy się z życiem. Po całym wydarzeniu opowiadaliśmy to sobie. Ja w panice wybierałem tę linę, jak spadała z góry, prowadzący krzyczał „leeeecęęęęęę!”. Mój kumpel na stanowisku nie asekurował, więc przyjął pozycję embrionalną, bo wymyślił sobie, że jak nas wyrwie z tego stanowiska, to spadniemy te trzy wyciągi w świeży śnieg i on jak na filmach rysunkowych z tego śniegu wstanie.

Pamiętam, że tam żegnaliśmy się z życiem. Ułamki sekundy. I nie było, że życie ci przelatuje przed oczami – dobre, złe uczynki. Tylko totalne przerażenie. Że to koniec.

Takich momentów miałem kilka. Nie musiał to być lot. Słaba asekuracja. Kamienie lecą ci na łeb. W takich sytuacjach człowiek obiecywał sobie: „Jak z tego wyjdę, mam w dupie to całe wspinanie”. Ale później zjeżdżał pod ścianę, patrzył do góry i mówił: „Ja tu, kurwa, jeszcze wrócę!”.

FK: Strach to jedno… A jak było u ciebie z kontuzjami?

DS: Przez samą ilość treningu miałem też dużo kontuzji. Nasza ścianka w Szczecinie była pierwszą w Polsce, więc ludzie nie wiedzieli jeszcze, jak trenować. Na dole był pion, u góry takie regulowane przewieszenie. Chwyciki były bardzo płytkie, zrobione z klepek podłogowych. Maksymalnie 1,5-2 cm. było też bardzo dużo dziurek na jeden palec i śliskie stopnie. Więc każdy, kto trzymał się na jednym palcu i wyjeżdżał nogami, zrywał albo uszkadzał sobie ścięgna.

Potem nauczyłem się trenować i kontuzji łatwiej było unikać lub je leczyć. Trenuję już 40 lat. Jak przygotowywałem się do zrobienia tej drogi D16, miałem zawsze po dwie próby. Każda próba trwała 3 godziny, czyli wisiałem 6 godzin w dachu. I strasznie uszkodziłem sobie bark. Kiedy zobaczył to ortopeda, powiedział, że już jest po mnie. Że największym marzeniem może być dla mnie podniesienie szklanki do ust.

Parallel World

Zacząłem więc chodzić do fizjoterapeuty, który już z kilku kontuzji mnie wyciągnął. I to mu się udało, choć ten bark to był szereg kontuzji w obręczy barkowej. Obrąbek, jakieś tam przyczepy, wszystko rozwalone. A ten fizjoterapeuta w ciągu czterech miesięcy doprowadził mnie do takiego stanu, że mogłem trenować w dachu z ciężarkami – czego nie potrafiłem dokonać przed kontuzją. Fizjoterapeuta powiedział mi, że mój organizm bardzo dobrze „współpracuje” z nim – i to może być wynik długoletniego treningu. Każda kontuzja mojego organizmu uczyła go, jak się odbudowywać. Tak więc wieloletni, regularny trening bardzo dobrze wpływa na zdrowie.

Ja mam 59 lat, a dwa lata temu na treningu podciągałem się 160 razy. W czasie przygotowania do D16 robiłem dwie serie po 30 przybloków na każdej ręce – czyli 120 przybloków na jednym treningu. A było to tylko jedno z trzech ćwiczeń. Jak miałem 20 czy 30 lat, nie potrafiłem takich rzeczy robić. Dopiero po pięćdziesiątce – dzięki regularnemu treningowi i odpowiedniemu odżywianiu. Miałem też duże wsparcie w rodzinie.

Jak zaczynałem się wspinać, był przecież trudny dostęp do sprzętu. Trzeba było kombinować, a potem sprowadzać ten sprzęt z Zachodu. Moi rodzice mi w tym czasie bardzo pomagali. Gdyby nie oni, nigdy nie mógłbym się tak wspinać. A później trafiłem na super żonę, która też mnie cały czas dopingowała. Czasami mnie godzinami asekurowała. A nie było wtedy gri-gri. Trzymała mnie na ósemce i latała jak w termometrze – do góry, na dół, do góry, na dół.

FK: Jest to swego rodzaju sprawdzian miłości… A odchodząc od tematów ściśle wspinaczkowych – jaka muzyka kojarzy ci się ze wspinaniem? Jaki zespół, jaki styl?

DS: Zawsze trenuję w słuchawkach. I słuchałem zespołów heavy metalowych, Led Zeppelin, Doorsów. Teraz to już głównie Toola, Rage Against the Machine, Five Fingers Death Punch. A jako że trening kojarzy mi się z tą muzyką, to wspinanie też. Chociaż słucham różnej muzyki – ale do wspinu wolę taką ciężką. Moja żona słucha dużo jazzu, więc w domu słucham tego, co ona.

FK: Serdeczne dzięki za rozmowę!

Dariusz „Łysy” Sokołowski

Dariusz „Łysy” Sokołowski – wspinacz od wczesnych lat 80., od dawna związany z SKW.

Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.


Cykl rozmów „Migawki zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej. 

Cykl publikowany jest w 70. rocznicę założenia SKW w roku 1953.