Wielowyciągi w ARCO – RELACJA
Zapraszamy do relacji naszego klubowego kolegi, Rafała Dzianacha, z wyjazdu do ARCO na wspinanie po drogach wielowyciągowych. Opisy są bardzo szczegółowe, dowiecie się jak dojść, jak zejść i czy warto niektóre drogi odwiedzić! Serdecznie polecamy relację wszystkim, którzy szukają info jakiego w topo nie znajdą. ⬇️ ⬇️ ⬇️
„Majówkę 2023 spędziliśmy, wraz z kolegą klubowym Julkiem, w Arco, z planem wspinania wielowyciągowego i dewizą, że im więcej metrów w górę tym fajniej. Poniżej krótka praktyczna relacja z wyjazdu, która może pomoże innym kolegom w wyborze dróg albo chociaż skróci czas potrzebny na ich znalezienie, jeśli wybiorą te same co my.
Posługiwaliśmy się topo „Arco Walls”, autorstwa Diega Filippiego, wydanym przez Versante Sud w 2013 r. Na podstawie tego topo podajemy parametry dróg i do wspomnianego wydawnictwa należą prawa autorskie do grafik skopiowanych w tej relacji.
Dzień pierwszy,
La Cengia Rossa,
Monte Colt, San Paolo, Parete di San Paolo
Pierwszy dzień wspinania wypadł nam w dniu dojazdu, tj. w sobotę. Ze względu na deszczową pogodę zapowiadaną na niedzielę i kilka kolejnych dni wyjechaliśmy już w piątek po pracy i przenocowaliśmy po drodze.
Na pierwszy rzut poszła droga La Cengia Rossa znajdująca się na Monte Colt, San Paolo, Parete di San Paolo. Parametry: 5c, S1 (bardzo dobre obicie sportowe), I (powaga minimalna), 180m, 7 wyciągów. Droga w topo oceniana na pięć gwiazdek.
Wystartowaliśmy z restauracji La Lanterna zgodnie z opisem w topo. Podejście banalne, zabrało nam 20 minut. Nazwa drogi jest napisana farbą na jej starcie.
Samo wspinanie przyjemne, choć niestety, przynajmniej dla mnie, trudne. Sekcje 5c miały pętle do A0-wania i wydawały się trudniejsze niż 5c. W topo nie ma oznaczeń A0, więc nie jest do końca jasne, o co chodzi. Przebieg drogi jasny, obicie gęste, skała lita. Przejście zabrało nam ok. 4 godzin.
Po zakończeniu drogi udajemy się w stronę prawą (orograficznie w lewą). Początek zejścia, idący po czerwonym gzymsie, któremu nazwę zawdzięcza droga, eksponowany i dość efektowny, ale łatwy. Zdecydowaliśmy się na lotną asekurację.
Potem jest jeszcze kilka sekcji z poręczówkami, również łatwych.
Zejście, o ile dobrze pamiętam, było też łatwe do znalezienia.
Podsumowując, droga warta zrobienia, nadająca się dla początkujących zespołów, ale równocześnie niebanalna i efektowna. Drogę można przejść z liną sportową i zestawem ekspresów, oraz taśmami i karabinkami do stanowisk.
Dzień drugi,
Giusy i Zo Le Man,
sektor Parete Zebrata, Sport climbing sector
W drugi dzień, czyli niedzielę, teoretycznie miało padać. Praktycznie prognozowany opad przesunął się na późne popołudnie. Chcieliśmy więc treningowo powspinać się po czymś, z czego można będzie łatwo zjechać zaskoczonym przez deszcz. Wybór padł na Sport Climbing Sector na Parete Zebrata.
Parete Zebrata znałem już z wcześniejszego wyjazdu. To wybitnie treningowy sektor, składający się w praktyce z dróg sportowych „poustawianych” jedna na drugiej w wielowyciąg. Ściana ma kształt trójkąta, więc nawet długość dróg można dobrać w sposób dowolny. Sektor ten można śmiało polecić zespołom, które dopiero uczą się wspinania wielowyciągowego, bo dosłownie nic tutaj nie może pójść źle. Zaraz pod ścianą jest kemping, dzięki któremu wyjazd nawet na przedłużony weekend może być zapełniony praktycznymi ćwiczeniami w ścianie.
Z rzeczy mniej fajnych to to, że zejście ze wszystkich dróg idzie tą samą ścieżką na górze, która to jest piarżysta. W efekcie nierzadkie są spadające kamienie.
Podejście startuje z kempingu Agricampeggio Paolino i idzie oczywistą ścieżką, najpierw na północ, potem odbija na południe i już w kierunku ściany. Na mapy.cz (polecam zainstalowanie appki) oznaczone są wręcz drogi wspinaczkowe. Zabrało nam ono 35 minut.
Biorąc pod uwagę prognozy, wybraliśmy drogę Giusy. Parametry 5b (z ruchem A0, którego, szczerze mówiąc, nie pamiętam), S1 (bardzo dobre obicie sportowe), I (powaga minimalna), 150 m, 3 wyciągi. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.
Droga startuje zaraz obok, czy wręcz poniżej, drogi Gino Gianna, której początek to trawers półeczką. Widać to dobrze na diagramie w topo. Odnaleźć się można też, licząc drogi, np. od 46 Parallelo. Drogi też są podpisane na startach, choć akurat nie Giusy. Drogi nabite są dość gęsto obok siebie, ale przez gęstość obicia można wywnioskować przebieg ich linii po linii spitów. Dodatkową atrakcją tego dnia okazali się paralotniarze i base jumperzy w wingsuitach. Tych pierwszych widziałem z pięciu, tych drugich – czterech.
Na ostatnim wyciągu zrobiliśmy sobie urozmaicenie. Okazało się, że prawie nie starczyło liny, a mieliśmy sześćdziesiątki. Finalnie starczyło na styk (asekurując, wypiąłem się już z przyrządu i lina była naciągnięta). Analizując sytuację po wszystkim, doszliśmy do wniosku, że droga prowadzi do górnych ringów zjazdowych, a nie do drzewka 10 m wyżej, do którego poprowadziliśmy ostatni wyciąg. Można o tym pamiętać, szczególnie jeśli ma się liny krótsze niż 60 m.
Z topu zejście jest ścieżką w lewo (orograficznie w prawo) wzdłuż ściany.
Po zejściu deszcz nadal nie spadł, więc byliśmy w punkcie wyjścia. Wstawiliśmy się zatem w kolejną drogę, Zo Le Man, bo zwyczajnie akurat nikogo na niej nie było. Parametry: 5b, S1 (obicie bardzo gęste), I (powaga znikoma). Oceniona na trzy gwiazdki.
Droga nie utkwiła w pamięci, więc nie ma się co o niej rozpisywać. Po skończeniu deszcz nadal nie padał, więc postanowiliśmy jeszcze poćwiczyć wspólnie zjazdy, szczególnie że razem wspinaliśmy się po raz pierwszy oraz że pod nami nie było już żadnego zespołu. Pośredni ring zjazdowy jest w linii drogi Gino Gianna (półka na środku ściany, stan widoczny w topo powyżej). Kolejny jest akurat na końcu liny 60 m, może z 10 m nad ziemią.
Obie drogi można przejść z liną sportową i zestawem ekspresów. Nie pamiętam, czy zawsze w stanowisku był łańcuch, więc sugeruję jeszcze wziąć taśmy i karabinki stanowiskowe.
Po zjazdach deszcz oczywiście nadal nie spadł, co właściwie było zgodne z uaktualniającą się za dnia prognozą. Sprawdził się natomiast deszcz nocny, więc następnego dnia mieliśmy rest spędzony na zwiedzaniu.
Dzień trzeci,
Shangai,
Cima alle Coste, L’Antiscudo
Następny dzień był też po deszczu w nocy, więc nie spieszyliśmy się z wyjściem. Wybór padł na niedługą drogę Shangai na Cima alle Coste, sektor L’Antiscudo. Parametry VI, S2 (odległe obicie, nieprzyjemne przejścia między punktami, loty do 10 m bez niebezpieczeństw), I (powaga minimalna), 120 m, 6 wyciągów. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.
Tu chyba można dodać komentarz odnośnie do opisów dróg. Teoretycznie liczby rzymskie określające trudność to droga tradowa. Tu jednak widać, że obicie jest opisane jako sportowe, co było zgodne ze stanem faktycznym. Nasza hipoteza, dlaczego tak jest, zakłada, że gdy droga była najpierw tradowa, a potem została obita, to nie zmieniano jej oryginalnej wyceny. Czy to prawda? Nie wiemy. Odnośnie do obicia S2 to nie jest ono jakieś dramatycznie straszne, ale postanowiliśmy wziąć kilka środkowych friendów i faktycznie były one kilka razy użyte. Jeżeli jakiś zespół wstawia się w S2 po raz pierwszy, polecałbym wziąć trochę tradu, żeby sprawdzić, na ile komfortowe jest dla niego takie obicie.
Podejście rozpoczyna się z parkingu przy jeziorze Bagatol, czyli trochę bliżej Arco niż Parete Zebrata. Idziemy utwardzoną ścieżką (jeśli dobrze pamiętam jest to szlak rowerowy) na południe i wypatrujemy ścieżki wchodzącej w las. Jest ona zaznaczona na mapy.cz. Jest też przy niej kamień z napisem L’Antiscudo, zgodnie z opisem w topo.
My niestety, jakimś cudem, odczytaliśmy, że to nie ta ścieżka, oczywiście też przegapiając kamień, i poszliśmy dalej.
Skończyło się podchodzeniem pod nieprzyjemne slaby, dojściem do ścieżki, analizą dystansu, wysokości i topografii ściany, by dojść do wniosku, że chyba to nie tu. Dla potwierdzenia znaleźliśmy start drogi idącej „piętro” wyżej, tj. na tym poziomie, na którym kończyła się nasza ściana i wszystkie drogi z niej. Rozpoczęliśmy zejście, decydując się na użycie widzianej wcześniej właściwej ścieżki.
Tak więc przećwiczyliśmy zejście z drogi, zanim ją zrobiliśmy, i w końcu trafiliśmy we właściwe miejsce startu.
„Podejście” zabrało sumarycznie 2 godz. zamiast przewodnikowych 30 min.
Znalezienie drogi w ścianie było już w miarę łatwe, bo drogi są opisane i obite.
Lekko po 14.00 wystartowaliśmy drogę.
Droga okazała się mocno zarośnięta i zapiaszczona.
Drugi wyciąg oceniliśmy jednak jako dosyć ładny, a to dzięki trawersowi.
Trzeci wyciąg jest mocno wymagający. Julek poszedł zgrabnie, ja niestety poleciałem, idąc na drugiego.
Kolejne wyciągi niestety mocno kruche i mało przyjemne. Wspinanie polegało na ostukiwaniu wszystkiego stopą bądź ręką, by znaleźć cokolwiek, czego można użyć, lub kluczeniu, by ominąć piarżysko i nie zwalić lawiny kamyczków na partnera poniżej.
Warto też wspomnieć, że na drodze nie było śladów nocnego deszczu, więc gdy będziecie mieli dylemat, kiedy startować po deszczowej nocy, to celujcie wcześniej niż później.
W końcu, po około czterech godzinach, skończyliśmy drogę.
Zejście w miarę ok, oznaczone kopczykami. Finalnie doszliśmy do znanego już slaba i nim zeszliśmy. Jakoś idąc od góry, wydał się sporo łatwiejszy, chyba udało się wyszukać bardziej „formacje” niż iść po gładkim. Można też pójść dalej i zejść poręczówkami, tak jak schodziliśmy po nieudanym podejściu. Zejście zabrało nam dokładnie 46 minut.
Podsumowując, drogi mocno nie polecamy. Przedzieranie się przez krzaki, niepewne „wspinanie” po ziemi, wszechobecna kruszyzna. Strach pomyśleć, co jest na drogach dwu- i jednogwiazdkowych, ja sprawdzał nie będę. Jeśli jednak ktoś się zdecyduje, sugeruję wziąć liny połówkowe (ze względu na kluczący przebieg drogi, zarośla i kruszyznę), kilka środkowych friendów, oraz, oczywiście, zestawy stanowiskowe.
Dzień czwarty,
Amazzonia,
Piccolo Dain, Parete della Centrale
Po parszanych przeżyciach dnia poprzedniego postanowiliśmy pójść coś długiego i bezproblemowego. Padło na Amazzonia na Piccolo Dain, sektor Parete della Centrale. Parametry 5c, S1 (bardzo dobre obicie), I (powaga minimalna), 250 m, 11 wyciągów. Droga w topo oceniana na pięć gwiazdek, czyli, za przewodnikiem, „wspaniała, najlepsze co dolina ma do zaoferowania, droga, której nie można ominąć”.
Dzień niby zaczął się dobrze, o sensownej porze wyszliśmy z domu, niestety, zastał nas korek spowodowany zablokowaniem trasy dojazdowej przez wywróconą ciężarówkę. Bez wchodzenia w szczegóły, skończyło się szukaniem trasy alternatywnej i finalnie decyzją pieszego podejścia około 5 km pod drogę, bo niestety dojazd samochodem nie był możliwy.
Podejście jest dość jasno opisane w topo, zamieszczam jednak mapkę. Samochód zostawiamy na parkingu zaznaczonym kółkiem, potem niestety trzeba nielegalnie przejść ruchliwą ulicę, by trafić w boczną techniczną trasę z wyłączeniem ruchu samochodowego. Na jej końcu jest start drogi.
Przez korek i spacer finalnie pod drogą byliśmy, zwyczajowo już niestety na tym wyjeździe, o 11.00.
W miejscu startu rozpoczynają się trzy drogi. Tłumek wyglądał zniechęcająco, ale po pytaniach, który zespół co idzie, okazało się, że jesteśmy jedynym udającym się na Amazzonię, więc opóźnienie powstawało tylko na starcie. Postanowiliśmy zaczekać i się wstawiać: wyliczyliśmy, że bez problemu powinniśmy skończyć przez zmrokiem.
W końcu, po godzinie czekania, około 12.00 wystartowaliśmy w drogę.
Droga zaczyna się trójkową ścieżką prowadzącą trawersem do poszczególnych dróg wychodzących, pionowo już, w ścianę.
Ekiperzy przewidzieli zatłoczenie tego podejścia i każdy stan na nim jest podwojony albo nawet potrojony, więc zespoły nie muszą się gnieździć we wspólnym stanie. Jeśli traficie na tłok i zajęty stan, poszukajcie kolejnego trochę dalej. Stany na tym trawersie to solidne klamry z wygiętego pręta.
Droga okazała się maksymalnie przyjemnościowa. Obicie tak gęste, że jestem przekonany, że dla niektórych wspinaczy byłoby obrazą. Każde stanowisko to łańcuch z ringiem. Wyciągi schodziły w zastraszającym tempie.
Miałem szczęście prowadzić szósty wyciąg opisany „Amazing slabs” i muszę przyznać, że jest naprawdę wyjątkowo ładny. Długie, wspinaczkowe ruchy, ale zawsze w odpowiednim miejscu stopień albo pozytywny chwyt, zupełnie jakby droga była przez kogoś nakręcona, i to tak, by dawać maksimum przyjemności. Kolejnym ciekawym aspektem jest to, że ściana jest dosłownie tłoczna. W każdej chwili widać zespoły z trzech sąsiadujących dróg, a zespołów jest kilka, bo drogi są łatwymi klasykami.
Siódmy wyciąg to już poziom okapu widzianego z dołu. Obchodzimy go przyjemnym, jak wszystko na tej drodze, terenem.
Na górze ósmego wyciągu byliśmy po trzech godzinach wspinaczki, więc tempo, przez wygodę, jest szalone. Sprawniejsze zespoły oczywiście przejdą to jeszcze szybciej.
Dziewiąty wyciąg opisany jest, jak zwykle bardzo trafnie, „Beautiful slabs”, i to nim znajdziemy trudność tej drogi. Nie chcąc psuć przejść OS, napiszę tylko, żeby cierpliwie poszukać trudności 5c.
Kolejne wyciągi to już trawers kończący. Wyciąg dziesiąty łączy się z sąsiednią drogą Orizzonti Dolomitici. Pod koniec trzeba dość czujnie wypatrywać spitów, by nie zboczyć z drogi i zostać bez asekuracji, bo opcji trójkowych jest kilka.
Drogę kończymy, po czterech i pół godzinach, relaksującym piknikiem.
Zejście idzie ścieżką w głąb góry, czyli dokładnie na wschód. Ścieżka idąca na wprost to ścieżka zejściowa z pozostałych dróg. Potem zejście jest już jasne, prowadzi wyraźną ścieżką. Przechodzi na wschodnią ścianę Piccolo Dain i nią schodzi do podstawy.
Już u podstawy góry, na końcu zejścia, niestety jest zagwozdka. Ścieżka zejściowa kończy się pod charakterystycznym wałem. Droga, którą poznaliśmy i używaliśmy również następnego dnia, to ta oznaczona cyfrą 1. Niestety wymaga ona przejścia przez płot. Przejście to jest wyraźnie mocno uczęszczane. Być może ominięcie wału ścieżką numer 2, nie wymagałoby przedzierania się przez płot, ale tego nie sprawdziliśmy.
Zejście zabrało nam 48 minut.
Podsumowując, droga bardzo warta polecenia, radosne, wakacyjne wspinanie nastawione na przyjemność. Polecam nawet na wyjazdy sportowe, wręcz może być ciekawą formą restu, gdy np. na sport brakuje już skóry. Drogę można przejść z liną pojedynczą. Co ciekawe, obicie jest tak gęste, a wyciągi tak długie, że na niektórych zużywa się ponad 12 ekspresów. Mieliśmy, licząc z górskimi, chyba 16, i czasami pojawiała się myśl, że nie starczy. Pisząc precyzyjnie, potrzebne jest chyba 14 ekspresów, ale też przydają się górskie. Każde stanowisko posiada łańcuch, więc nie potrzeba taśm i karabinków.
Dzień piąty,
Nel Cielo di Dro,
Coste dell’ Anglone, Anglone South
Na kolejny dzień wybraliśmy ambitną Nel Cielo di Dro na Coste dell’ Anglone, sektor Anglone South. Parametry 5c (dwa ruchy A0), choć w opisie stoi, że wymaga ruchów za VI, R1 (dobrze asekurowalny trad), powaga II (wielowyciągowa powyżej 200 m, łatwe podejście i zejście), 350 m, 13 wyciągów. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.
Biorąc pod uwagę powagę drogi, udało nam się wyjść trochę wcześniej, podejście rozpoczęliśmy około 9.00. Podejście jest relatywnie proste na bazie opisu w topo. Startujemy z parkingu w Ceniga, potem na rzymski most i strzałkami na agroturystykę Maso Lizzone, następnie czerwono-białym szlakiem na ferratę, a na koniec wzdłuż ściany.
Niestety dość szybko okazało się, że opis podejścia dotyczy wszystkich dróg poza naszą, bo nasza startuje osobno (zob. zdjęcie powyżej). Do tego miejsca dojście było jasne i zabrało nam 40 minut. Potem zaczęliśmy przedzierać się przez położony niżej busz, szukając drogi. To niestety zabrało dużo czasu i zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie szukać. Były śladowe ścieżki, ale prowadzące donikąd.
W pewnej odległości od ściany są gaje oliwne, po przedarciu się do nich widać trochę ścianę i można topograficznie próbować się odnaleźć. W końcu, klucząc pod ścianą, wypatrzyłem jakiegoś spita z karabinkiem i uznałem, że to nasza droga. Po zaszpejeniu się była 11.00.
Start miał być za 5a. Wyglądał trudnawo, ale 5a to 5a, więc się wstawiamy. Najpierw ja. Niestety bez sukcesu, próba z jednej strony, próba z drugiej. Brak odwagi, by dojść do pierwszego spita na około 5 metrach. Poddałem się, próbuje Julek. Niestety też bez sukcesu.
Co więcej, teren powyżej pierwszego spita wygląda jeszcze trudniej. Jaśniejsze staje się też, co w spicie robi karabinek – ktoś przed nami już tu zbłądził.
Nie wiedząc za bardzo, co robić, rozszpejamy się i idziemy dalej na wschód, na zmianę przedzierając się nadal przez busz (bardziej ja) i wychodząc w dół do gaju by zobaczyć, gdzie jesteśmy względem ściany (bardziej Julek). W końcu Julkowi udało się rozpoznać, gdzie jesteśmy, po wyglądzie ściany i obstawiliśmy, że tu może być droga. Kolejne zanurzenie w krzaki tym razem zakończyło się sukcesem.
Drogę znaleźliśmy dokładnie o 12.54… Lekko po 13.00 wystartowaliśmy. Niestety nastroje minorowe, plus wyczerpanie przedzieraniem się przez krzaki i, nieznośnym tego dnia, upałem. Z drogi zapamiętałem to, że nawet drugi wyciąg był tak dramatycznie kruchy, że „wspinanie” polegało na ostukiwaniu wszystkiego nogami i rękami, by znaleźć cokolwiek, co można użyć, by nie zasypać partnera lawiną. A to nawet nie były wyciągi opisane jako kruche. Powstał plan przejścia pierwszych trzech wyciągów, które kończą się na ścieżce podejściowej pod resztę dróg, i potem analiza, czy wycof czy wejście dalej z potencjalnymi zjazdami, czy brnięcie do końca. Tymczasem zdążyły nam się wyładować krótkofalówki plus na pobliskiej ścianie zaczął operować śmigłowiec ratunkowy, więc całkowicie zniknęła komunikacja. Do ścieżki docieramy o 14.50 po zrobieniu trzech wyciągów.
Dalej droga trawersuje, do tego sporo drzew, zjazdy wycofujące raczej by odpadały. Zatem decyzja o wycofie ścieżką podejściową. Po krótkim pikniku i przeszpejeniu się na lotną (ścieżka jest dość mocno eksponowana), rozpoczęliśmy zejście.
Każda droga jest opisana, co ułatwia nawigację.
Zejście części na lotnej zabrało godzinę, pozostała część zejścia 40 minut. Na dole jesteśmy o godzinie 17.00.
Tak zakończyliśmy dzień piąty. Może i dobrze, że ze stratami tylko moralnymi.
Dzień szósty,
Le Strane Voglie di Amelie,
Piccolo Dain, South-East Face
Szósty dzień był ostatnim dniem wspinania. Wybraliśmy na niego drogę, która przez swój przebieg wydawała się nam perełką. Le Strane Voglie di Amelie na południowo wschodniej ścianie znanego nam już Piccolo Dain. Parametry 5c, S1 (bardzo dobre obicie sportowe), powaga II (wielowyciągowa powyżej 200 m, łatwe podejście i zejście), 250m, 8 wyciągów. Droga w topo oceniana na trzy gwiazdki.
Wyjść udało się znowu normalnie, tak że o 9.30 byliśmy na parkingu przy Bowling Center. To to samo miejsce, które opisane jest powyżej jako zejście z Amazzonii. Obieramy znajomą trasę rozpoczynającą się przejściem przez płot i biegnącą potem po oznaczeniach szlaku na ferratę.
Wszystko idzie zgodnie z planem, o 10.30 praktycznie mamy drogę na dłoni, nic tylko wchodzić. No ale jeszcze trzeba znaleźć start. I tu zaczęły się schody.
Poszliśmy trasą, jak zaznaczono na obrazku. Odejście w prawo idące bliżej skały łatwo przegapić. Jest to ledwo widoczna ścieżka zaraz za charakterystycznym piarżyskiem z poręczówką. Natomiast teraz, znając już podejście, nie polecałbym go, bo jest niewygodne. Droga wybrana przez nas jest łatwiejsza i oferuje widoki jak na zdjęciach powyżej.
Niestety, mimo że widzieliśmy charakterystyczne zacięcie startu drogi, nie wiedzieliśmy, jak się do niego dostać. Nie znaleźliśmy żadnej podejściówki i rozpoczęliśmy żmudne, i niestety czasem niebezpieczne, przeczesywanie ściany. Julek poszedł w lewo, czyli na zachód, ja w prawo, czyli na wschód. Po przejściu kawału terenu, zmęczony słońcem i jeżdżeniem po piargach, sfrustrowany ryzykiem, że przez oszczędzenie na jednym zdaniu w opisie podejścia w topo możemy w ogóle nie zdążyć wejść w drogę, już trochę zdesperowany, zaczynam szukać opisów i filmików w internecie. Znajduję, że musimy dojść do oporęczowanej podejściówki, i żeby być spójnym z opisem, cofam się do miejsca, które na pewno znam z opisu, czyli charakterystycznego skrzyżowania opisanego farbą widocznego na mapce powyżej. Opisuję to skrótowo, ale podczas tych poszukiwań podchodzę pod ścianę w innym miejscu, wchodzę na jakieś idiotycznie kruche ścianki, widząc powyżej przechodzony teren. Frustracja jest skrajna i tak naprawdę w tamtym momencie powstało postanowienie napisania tej relacji, żeby wysiłek naszych poszukiwań nie poszedł na marne i nikt nie musiał go powtarzać. W chwili, gdy jestem pod ścianą od wschodniej strony po przedarciu się przez krzaki i kruszyznę, odzywa się Julek na krótkofalówce, że znalazł poręczówkę. Tak więc zostaje mi jedynie kolejny raz podejść pół godziny, by znaleźć się tam, gdzie on.
Podsumowując ten przydługi wywód, mający głównie na celu danie upustu przeżytej tamtego dnia frustracji, poniżej właściwe miejsce startu poręczówek prowadzących do początku drogi.
Oczywiście po znalezieniu drogi wszystkie przeczytane opisy wydają się być oczywiste…
W poręczówki wchodzę o 11.40.
W końcu docieramy do startu. Na dole czeka jeden polski zespół, nad nami dopiero co wystartował kolejny. Oczywiście decydujemy się iść, do zmroku jest 8 godz.
Drogę startujemy kilka minut po 12.00.
Tu warto dodać, że droga startuje dość wysoko, dokładnie na wysokości, na której kończą się drogi ze ściany zachodniej, np. Amazzonia. Dlatego łatwo zrobić łańcuchówkę np. Amazzonia, potem fragment zejścia nią i wstawić się jeszcze w Amelie. Dzięki temu wysokiemu startowi na drodze jest sporo powietrza pod nogami. Start jest na ponad 200 m, koniec zatem między 400 a 500 m nad ziemią.
Pierwszy wyciąg ma to charakterystyczne, dość wymagające, zacięcie. Prowadzi Julek. Drugi wyciąg bez przygód.
Czwarty wyciąg idzie charakterystyczną formacją. Systemem rys wycenionych na 5c, widocznych wyraźnie nawet z dołu drogi. Rysy są dość szerokie, nieklinowalne, wspinanie jest „ściankowe”. Przyznam, że wyciąg ten jest dość ciągowy, zatrzymywałem się czasem, żeby odsapnąć. Metry idą szybko, bo poruszamy się od spita do spita, odpada w ogóle nawigacja.
Niestety nasi polscy koledzy powyżej obsypywali nas systematycznie kamieniami, więc trzeba było uważać. Z innych doznań zmysłowych pojawiła się Ora, lokalny wiatr znad Gardy, dość silny, więc mimo mocnego słońca, na stanowiskach robiło się chłodnawo.
Wyciągi do tej pory wymagały podstawowej ostrożności, by nie zrzucać kamieni i nie chwycić kruszyzny, ale nie było to uciążliwe.
Podczas gdy prowadziłem czwarty wyciąg, poniżej nas pojawił się kolejny zespół wyglądający na sprawny. Zgodziliśmy się, że damy się wyprzedzić. Okazało się, że byli to sympatyczni lokalsi, którzy przyjechali z domu rano, co zajęło im 1,5 godziny, weszli w drogę sąsiadującą do Amazzonii, teraz idą Amelię i po zejściu jadą do domu w Südtirolu. Szybka rekreacyjna jednodniówka na 20 wyciągów. Po minięciu nas pomknęli dalej drogą, dość szybko się oddalając i swą wspinaczkową klasę potwierdzając, nie zrzuciwszy na nas ani jednego kamienia.
Następny, piąty wyciąg, ma kluczowy moment w płytach za 5c i kończy się na stanie z lin na drzewku.
Kolejny, szósty, przypada mnie. Wyciąg ten to esencja drogi. To ten moment, w którym wtrawersujemy na płytę południowo-schodniej ściany Piccolo Dain z 400 metrami powietrza pod nogami, ale z komfortem klam i stopni za 5b.
Wyciąg kończy się na drzewku i ma książkę szczytową, do której dodajemy swój wpis, zachwyceni wrażeniami. Robimy sobie też tutaj mały piknik.
Siódmy wyciąg zaczyna się lekko połogą płytą za 5a i kończy pięknie lufiastym, wiszącym stanowiskiem.
Ósmy wyciąg to już parch wyprowadzający drogę na ścieżkę zejściową w zaroślach.
Drogę kończymy o 16.45. Do tej pory dzień był naprawdę piękny. A potem zaczęło się zejście…
Po skończeniu drogi idziemy w lewo (orograficznie w prawo) czyli na zachód. Ścieżka jest dość dobrze oznaczona, po pierwsze przedeptana, po drugie często oznaczona czerwonymi punktami namalowanymi farbą.
Niestety w naszej ocenie jest szalenie niebezpieczna. Poniżej kilka zdjęć podejmujących próbę oddania jej charakteru.
Niestety, teren jest taki, że nie można użyć lotnej asekuracji, bo nie ma się do czego asekurować. Góra jest mocno piarżysta, co wiąże się z ciągłym strachem uślizgu nogi z równoczesną niemożnością złapania się czegokolwiek rękami, a niestety poniżej jest już tylko przepaść. Zejście nieprzyjemnego odcinka trwało od 17.15 do 18.00. Psychicznie było mocno wyczerpujące. Potem zejście znajomym już szlakiem z ferratami i o 19.00 jesteśmy na dole.
Podsumowując, piękna droga, sama w sobie godna polecenia. Nie mocno krucha, szybka w prowadzeniu, a dająca dużo wrażeń miłośnikom ekspozycji. Niestety, osobiście bałbym się ją komukolwiek polecić ze względu na zejście, które uważam po prostu za niebezpieczne. Z drugiej strony jednak ludzie tamtędy schodzą… Drogę da się przejść z liną pojedynczą (Südtyrolczycy mieli pięćdziesiątkę) i zestawem sportowych ekspresów, nawet bez przedłużanych. Stanowiska to czasem dwa spity, więc warto mieć taśmy i karabinki stanowiskowe.
Podsumowanie wyjazdu
Jechaliśmy jako nowy zespół, mieliśmy więc na celu wspinać się dużo i po łatwym. Trudność w realizacji tego zadania polega po pierwsze na znalezieniu łatwych dróg w topo, bo nie ma ich wiele. Jeśli chcemy poruszać się w trudnościach poniżej 6, to jest to garstka. Te znalezione natomiast często oferują wiele metrów radosnego wspinania. Ogólną tendencją regionu wydaje się być obijanie dróg (starszych kolegów proszę o sprostowanie, jeśli obraz jest mylny). Z łatwością możemy znaleźć drogi obite gęsto jak sztuczna ścianka, z kompletem łańcuchów w stanowiskach, co w efekcie daje szalone tempo poruszania się. Informacja ta jest też dobrze dostępna w opisie w topo: każda droga ma oznaczony charakter obicia. Zatem jeśli ktoś poszukuje szybkiego, wakacyjnego wspinania z krótkimi podejściami i bezproblemowym prowadzeniem, to je znajdzie.
To, co okazało się bywać problemem, to logistyka podejść. Mamy nadzieję, że nasze spędzone na nich godziny nie pójdą na marne i oszczędzimy czasu klubowym następcom.
Pozdrawiamy i do zobaczenia w Arco!
Rafał i Julek,
Szczeciński Klub Wysokogórski”