Obchody 70-lecia Klubu 02.12 // wolontariusze poszukiwani

Obchody 70-lecia Klubu // 02.12
wolontariusze poszukiwani!

Wielkimi krokami zbliżamy się do finałowych obchodów 70-lecia Klubu.

Wydarzenia i aktywności związane z naszą okrągłą rocznicą trwają już od niespełna roku. Należą do nich choćby: zawody wspinaczkowe o puchar prezesa „Siedemdziesiona”, trwający Trójbój wspinaczkowy70 dróg na 70-lecie” czy tak lubiana przez Was seria #Migawki.

Przyszła pora na WIELKI FINAŁ!
Rezerwujcie termin: 2 grudnia!

Główne obchody 70-lecia będą podzielone tego dnia na 2 części:

1. część oficjalną – otwartą dla wszystkich, która odbywać się będzie w Książnicy Pomorskiej. Podczas niej planujemy między innymi arcyciekawe prezentacje naszych gości, panele rozmów, rozdanie nagród klubowych i inne atrakcje;

2. część nieoficjalną – przeznaczoną dla członków klubu, która odbywać się będzie w klimatycznej sali kominkowej funkcjonującej przy nadleśnictwie Gryfino w miejscowości Glinna*.

* Transport między Książnicą a Glinną (i z powrotem) zapewnia Klub. 

> > > Więcej szczegółów wkrótce!


Szereg przygotowań jeszcze przed nami.

W związku z tym zwracamy się do wszystkich klubowiczów i klubowiczek o pomoc w organizacji naszego wspólnego święta! 

Jakiego rodzaju pomocy potrzebujemy:

  •  zagadnienia typowo organizacyjno-logistyczne: „znajdź, zadzwoń, odbierz, przywieź…”;
  • zagadnienia typowo praktyczne związane z przygotowaniem sali, obsługą wydarzenia w Książnicy, pomoc przy cateringu, muzyce itp.;
  • zagadnienia koncepcyjno-graficzne, gadżety wizualne pomagające nam uświetnić obchody.

Liczymy na Wasze klubowe Super Moce i ukierunkowany na działanie entuzjazm!

Spotkanie „komitetu organizacyjnego” dla wszystkich zainteresowanych pomocą odbędzie się w siedzibie klubu na Mazowieckiej 1 w poniedziałek 23 października o 19.00.

 Dla osób pomagających w organizacji przewidujemy darmowe klubowe koszulki 


MIGAWKI, czyli rozmowa  z Jerzym Kawiakiem

MIGAWKI, czyli rozmowa z Jerzym Kawiakiem

„Ta fascynacja momentem, kiedy widzisz, co jest z drugiej strony”

O tym, że najlepiej było znać kogoś, kto gdzieś już był. O tym, że czasy były siermiężne. O tym, że wystarczy trzy razy wejść na Rysy, żeby zdobywać siedmiotysięczniki. O kolejnych sposobach niezgodnego z przeznaczeniem użytkowania sprzętu morskiego (to jakaś szczecińska tradycja…) – o tym, że doświadczenie zdobywa się bojem, w czwartym odcinku cyklu „Migawki” opowiada Jerzy Kawiak.

Jurek, Corldillera Blanca, Peru, 2005 r.

„Wszystko, oczywiście, na lewo”

Filip Kaźmierczak: Jakie są Twoje pierwsze wspomnienia z gór, ze wspinaczki? Co Cię pociągnęło, dlaczego, kiedy?

Jerzy Kawiak: Kołacze mi się w głowie, że w latach 70-tych byłem z bratem na kolonii gdzieś koło Limanowej. Tam zawieźli nas na wycieczkę do Zakopanego i nad Morskie Oko. Potem o tym zapomniałem. Dopiero, jak odkryłem dla siebie Tatry, przypomniałem sobie, że kiedyś nad Morskim byłem.

Nie wiem, czy to przypadek, ale moja droga do Tatr była trochę klasyczna. Lubiłem dużo ruchu: jak wszystkie dzieciaki w tamtych czasach dużo grałem w piłkę, praktycznie od rana do wieczora spędzałem czas na podwórku. Kiedy już byłem w Liceum, a chodziłem do LO II na Henryka Pobożnego – była to bodajże wiosna 1981 roku – zobaczyłem w bibliotece przewodnik po Tatrach Józefa Nyki. Taki turystyczny. Wziąłem go też, bo mnie zainteresował. Z tej książki dowiedziałem się, że można wejść drogą turystyczną na Rysy. To mnie tak zafascynowało, mówię:
– Kurczę, najwyższa góra w Polsce? – Zaraz w te pędy na wakacje pojechaliśmy z kolegami z liceum, chyba we czterech, w Tatry. Kupiliśmy mapę, zrobiliśmy coś tam na rozgrzewkę i weszliśmy na te Rysy. Od tego momentu zaczęły się moje turystyczne przygody. Co roku z niecierpliwością czekałem na ten wyjazd w Tatry.

W roku 1984, w sumie pod koniec liceum, zorientowałem się, że w Szczecinie jest Klub Tatrzański. Zostałem więc członkiem. Oni co tydzień prowadzili ciekawe odczyty z wyjazdów turystycznych czy krajoznawczych. Było to bardzo fajne towarzystwo. W tych czasach, w latach 80., nikt nie myślał o upadku komuny. Nikt nie miał pojęcia, że to tak szybko się potoczy. Każdy więc szukał jakiejś swojej niszy, żeby się od tego całego istniejącego świata odizolować. Góry dla wielu były taką fajną odskocznią.

FK: Czym był dokładnie Klub Tatrzański?

JK: Przez lata miał swoją siedzibę w budynku poczty przy dworcu. Na dole była kawiarnia, gdzie prowadzono spotkania. Nie wiem, gdzie się teraz spotyka, ale istnieje – przy PTTK. Klub był otwarty dla wszystkich, dla pozytywnie nastawionych turystów. Nie było żadnych wymogów, jak w klubach wysokogórskich. Tam poznałem ludzi i dużo z nimi jeździłem: dwa, trzy razy do roku wyjeżdżaliśmy w Karkonosze czy Beskidy. Kontynuowałem też coroczne wyjazdy w Tatry.

W Tatrach podczas kolejnych wyjazdów już z chłopakami z osiedla zafascynowaliśmy się taternictwem jaskiniowym. Chodziliśmy początkowo tylko latem. Wszystko, oczywiście, na lewo. Poczytaliśmy o tych jaskiniach, przeszliśmy wszystkie turystyczne. Zrozumieliśmy, że z odpowiednią mapą i sprzętem można odkrywać mniej dostępne miejsca. Więc odkryliśmy taką jaskinię – Zimną. Ona chyba miała wtedy trzy kilometry, teraz może ma więcej, bo są co raz to nowe odkrycia. Tam są zaciski, gdzie trzeba się ciasno przeciskać, są korytarze, które ciągną się setkami metrów. Napotkaliśmy tam  ściankę ze spitami i zrozumieliśmy, że można tam zjechać na linie. W następnym sezonie więc pojawiliśmy się w tym miejscu z liną, którą załatwił mi ojciec ze statku. Była to pleciona lina do podawania rzutek, taka pomarańczowa. Nie była liną wspinaczkową, nie miała rdzenia. Mieliśmy też jakieś pasy strażackie, coś tam kombinowaliśmy. Takie były nasze początki z liną.

fotka z jaskini Zimnej, 1986 r.

Latem 1985 roku w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów spotkałem Darka Swinarskiego, kolegę mojego starszego brata, który wspinał się w „piątce” z grupą innych taterników. Zaprosił nas do swojego towarzystwa, Taternicy zrobili na nas ogromne wrażenie, zwłaszcza dźwięk sortowanego „szpeju” na kolejny dzień wspinania. Kolega Darek wspomniał, że jest członkiem Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Wtedy otworzyły mi się oczy:

– Jak to, w Szczecinie jest klub wysokogórski? – Zaprosił mnie na spotkanie w klubie. Na pierwsze zebranie poszedłem jesienią 1985 roku. Wtedy jeszcze aktualna siedziba na Mazowieckiej 1 była w remoncie, była to kotłownia pozyskana od Miasta Szczecin na działalność klubu, więc trzeba ją było wyremontować i przystosować. Pierwsze spotkania, na których byłem, odbywały się w jakimś budynku politechniki.

Były to fajne czasy. Na takim zebraniu były dziesiątki osób, starszych i młodych wspinaczy. Widać było, że wszyscy się znają. A ja akurat z moimi dwoma kolegami z osiedla wtedy potrzebowaliśmy czegoś więcej.

W 1986 roku mój kolega Piotr Kawaliło, z którym od lat przemierzałem Tatry i penetrowałem jaskinie, zapisał się na prowadzony w klubie kurs skałkowy kierowany przez Tadeusza Rewaja. Trwał on wtedy od jesieni do wiosny, składał się z cyklu różnorodnych wykładów i spotkań, zakończonych egzaminami i wyjazdem w skałki. Ja akurat nie miałem wtedy czasu, więc zapisałem się dopiero rok później. Tak zaczęła się moja historia w klubie – pełnoprawnym członkiem stałem się dopiero w lutym 1989 roku, po zakończeniu letniego kursu tatrzańskiego w Betlejemce i otrzymaniu Karty Taternika.

Tatry 1989 r., Jurek z kolegami z osiedla Piotrem Kawaliło (lato) i Józkiem Stawickim (zima)

FK: Czyli przeszedłeś tę klasyczną drogę tatrzańską. Potem skończyłeś w Pamirze i w Himalajach. Jak potoczyła się Twoja droga górska?

JK: To też ciekawa sprawa. Byłem takim normalnym wspinaczem. Chłopakiem, którego fascynowało wspinanie i przebywanie w górach. W tamtym okresie w Alpy nie jeździłem, nie miałem jakiegoś ciśnienia, a może bardziej doświadczenia. Fascynowała mnie wspinaczka skalna. Trenowaliśmy na dopiero co odkrytej w połowie lat 80. przez „Łysego”, Darka Sokołowskiego, wieży Bismarcka. Była tam pierwsza dość trudna droga za VI.1+, Łojotok. Po dziś dzień jeszcze istnieje. Była to dość trudna droga dla nas, chłopaków wspinających się w korkerach, z plecioną liną, asekuracją ze słupka i jedną uprzężą uszytą z pasa bezpieczeństwa. Do asekuracji używaliśmy dwóch karabinków, jednego do powieszenia wędki i drugiego do półwyblinki. Były to takie siermiężne czasy. Po takim treningu jeździliśmy wspinać się w Sokoliki. 

Po uzyskaniu Karty Taternika w kolejnych trzech latach zaczęliśmy z kolegą jeździć w  Tatry, tak na miesiąc, półtora. Mam tu jeszcze rozpiskę: robiliśmy po dwie drogi dziennie, zazwyczaj szóstkowe, w tych korkerach i z asekuracją na własnej. Zazwyczaj biło się haki oraz stosowaliśmy tzw. kości (stopery i heksy) rodzimej, chałupniczej produkcji np. słynne wyroby z Kielc. Po dwóch latach wspinania wspólnie z kolegą Kawaliło zakupiliśmy za ciężkie dewizy komplet 10 kości znanej firmy Wild Country, które znalazł nam na Zachodzie nasz starszy klubowy kolega Wojtek Palczewski.

FK: O, masz wszystko dokładnie zapisanie.

JK: Bo człowiek był wtedy uporządkowany. O, mam i kurs letni zapisany – w Betlejemce, rok 1988. Ewa Szcześniak z KW Łódź była moją instruktorką. Widzę, że zauważyła, że się z chłopakami dobrze wspinamy, bo zabrała nas nawet na Sprężynę za VI-, na Kościelcu. O, piątkowe drogi, V+…

„Człowiek był po prostu nakręcony tym pomysłem”

FK: A dokąd i kiedy przeniosłeś się po Tatrach?

JK: W 1990 roku zrobiłem kurs zimowy w Betlejemce z instruktorem Bogdanem Jankowskim. Po tym szkoleniu czułem się dość wyedukowany we wspinaniu mikstowym i jakieś tam plany miałem. Tylko jesienią 1990 roku uległem poważnemu wypadkowi – zwaliłem się na robotach prawie z czwartego piętra. Tak się połamałem – otwarte złamanie uda, łokcia, wstrząs mózgu – że wylądowałem na pięć miesięcy w szpitalu i potem jeszcze kolejne pół roku łaziłem o kulach. Musiałem przerwać studia, potem wstąpiłem w związek małżeński i się wszystko tak na pewien czas pogmatwało. Poza drobnymi tygodniowymi wyjazdami w góry nie mogłem sobie na więcej pozwolić. Wiesz, dziecko, inne priorytetowe sprawy – i to wspinanie musiało zostać odłożone. Praktycznie od 1985 roku to moje wspinanie też mocno konkurowało z moją drugą pasją, czyli z jazdą konną. I właściwie ta walka tych dwóch światów trwa do dzisiaj. Zawsze jedno był kosztem drugiego. U mnie nie jest jak u większości chłopaków w klubie, że są zafascynowani wspinaniem i wszystko podporządkowują temu. 

Ale kontynuując w kierunku tych gór wysokich… W moim życiu w połowie lat 90. doszło do poważnych problemów rodzinnych, do których nie chciałbym wracać. Szukałem jakiejś odskoczni i zmiany. Na początku 1996 roku mój przyjaciel ze studiów, Robert „Wieko” Wieczkowski, wspomniał mi o pomyśle wyjazdu na Pik Lenina, uznawany ogólnie za najłatwiejszy siedmiotysięcznik. Wieko w tamtym czasie był również członkiem Uczelnianego Klubu Turystycznego Labolare przy Akademii Rolniczej. Mieli tam paczkę ambitnych chłopaków, którzy na dwóch wcześniejszych wyjazdach byli w Alpach i na Elbrusie. Na początku 1996 roku pomyśleli, że czas na coś wyższego. Uznali jednak odpowiedzialnie, że zaproponują udział w przedsięwzięciu bardziej doświadczonym kolegom z Klubu Wysokogórskiego.  
Pomysł podchwycili starsi koledzy klubowi: Jurek Budkowski i Zbyszek Borysewicz, który objął funkcję kierownika wyjazdu. Ja również zdecydowałem się dołączyć.

Ten Pamir okazał się czymś takim, o czym wcześniej czytałem w książkach. Nieprawdopodobna wyprawa, trwająca jakieś 40 dni. Sama kilkudniowa podróż pociągiem przez Moskwę do Duszanbe w Tadżykistanie i dalej autobusem do Osz w Kirgistanie była przygodą. Jest na taśmie VHS cudowne nagranie, jak kierownik naszego wyjazdu, Zbyszek Borysewicz, zrobił zebranie na Polanie Cebulowej na 3800 m n.p.m., gdzie rozbiliśmy bazę. Mówił tak: 

Słuchajcie, chciałbym się dowiedzieć na jakich wysokościach byliście w waszej dotychczasowej działalności górskiej. 

Jurek Budkowski po Andach i Hindukuszu oczywiście wymienił jakieś siedmiotysięczniki. Robert Behrendt, Tomek Swinarski i Grzesiu Kluska bywali na czterotysięcznikach w Alpach, a Wieko to i jeszcze na Elbrusie. No i dochodzi do mnie, a ja:

Trzy razy byłem na Rysach. – Wszyscy w śmiech. I tak zaczęła się moja przygoda z górami wysokimi.

Pamir, 1996 r., Grań Spartaka

FK: I wtedy wszedłeś na Pik Lenina?

JK: Tak. Wieko opowiadał w swojej rozmowie o naszym wejściu aklimatyzacyjnym na Pik XIX Zjazdu KPZR, 5900 m, co niby był łatwym szczytem. W pewnym momencie nie mogliśmy się wycofać, bo nie wzięliśmy liny. Więc poszliśmy dalej granią i po trzech noclegach, poruszając się śnieżnymi grzbietami, doszliśmy na 6700 m na Pik Jedinstwa, czyli praktycznie byliśmy tylko ok. 300 m pod kopułą szczytową Lenina. Skończył nam się gaz, jedzenie i może też brakowało nam pary. Na pewno brakowało nam znajomości topografii – gdybyśmy wiedzieli, że jesteśmy tak niedaleko, być może weszlibyśmy na ten Pik Lenina i zeszlibyśmy drogą normalną, którą planowaliśmy wchodzić. Na tej normalnej drodze byliby na pewno dobrzy ludzie z prowiantem. Ale zeszliśmy tego dnia prawie trzy kilometry północną ścianą wprost do obozu pierwszego na 4100 m. Przygoda była nieprawdopodobna. To poruszanie się po lodowcu, te odległości, przestrzenie, pokonywanie fragmentów śnieżnej grani okrakiem. Nie ma co ukrywać, przez te parę dni było niebezpiecznie, ale piękne.

Pamir 1996 r., Jurek w namiocie, trzeci biwak na piku Jedinstwa. Z tyłu kopuła szczytowa Piku Lenina

To był mój pierwszy raz powyżej wysokości Rysów… I okazało się, że mój organizm dobrze na to reaguje. Zeszliśmy z tej aklimatyzacji, odpoczęliśmy na dole i weszliśmy na Pik Lenina: Wieko, ja i kolega Swinarski z rowerem górskim, którym następnie zjeżdżał, czym pobił wówczas rekord Guinnessa.

Pamir 1996 r., Tomek Swinarski na Szczecie Piku Lenina z rowerem

Mieliśmy różne doświadczenia. Kierownik wyprawy i jego zespół byli doświadczeni, ale za bardzo nam nic nie przekazywali, mimo swojej ogromnej wiedzy. Kiedy my się aklimatyzowaliśmy, oni weszli na szczyt z drugiej strony i swoje mieli z głowy. A my bojem zdobywaliśmy doświadczenie. O, na przykład w czasie wyjścia aklimatyzacyjnego wymyśliłem, że przejdziemy przez rwącą rzekę. Chciałem rozpiąć linę i zrobić taki rodzaj mostu, ale mnie zaraz skołatało. A woda miała raptem kilka stopni. Przejście znaleźliśmy wyżej na lodowcu ponad rwącym strumieniem. 

Pamiru 1996 r., przejście przez potok

FK: Jakie góry najbardziej cię interesowały, jakie formy aktywności górskiej?

JK: Myślę, że na tym wyjeździe w Pamir odkryłem góry wysokie i porwało mnie to poczucie przygody. To, że oprócz samego wejścia na szczyt masz tę całą otoczkę wyprawy – organizację, karawanę, całe to fascynujące przedsięwzięcie. To mnie kręciło. Że trzeba było jakiś cel wymyśleć, zorganizować materiały, poczytać. Od pomysłu do realizacji samego wyjazdu upływało kilka miesięcy, więc człowiek był po prostu nakręcony cały czas tym pomysłem.

W zarządzie klubu był wtedy Wojciech Bogusławski. Jak wróciliśmy, zaczęliśmy z Wiekiem myśleć, że może jakiś kolejny siedmiotysięcznik, a Bogusławski na to:

A czemu nie osiem tysięcy?

Mieliśmy wtedy w klubie Piotra Henschke – naszego guru, który jakiś czas wcześniej był na Czo Oju. Był wtedy chyba jedynym aktywnym członkiem klubu, który stanął na ośmiotysięczniku.  Wojtek nakręcił wszystkich i po rozmowie z Piotrem wybrali Sziszapangmę, 8013 m – najniższy ośmiotysięcznik, na którego od strony północnej prowadziła stosunkowo prosta technicznie droga podejściowa. Na takiej wysokości przecież zupełnie nie wiadomo, jak człowiek z naszym doświadczeniem by się zachowywał, więc dołożenie jakichś odcinków technicznych tylko piętrzyłoby problemy.

FK: A wchodziłeś bez tlenu?

JK: Tak, z urzędu tak się wchodzi. Na te niskie ośmiotysięczniki jest zabierany tylko tlen medyczny do pomocy, który nawet na jednej wyprawie się bardzo przydał. Na Sziszapangmę mieliśmy 9-osobową ekipę szczecińską. Henschke, Bogusławski, Budkowski, Płochocki, Wieczkowski, Więckowski, Jabłoński, Dominik Pilip – wtedy bardzo młody człowiek… Tyle historii można by opowiadać! Czasy były takie, że trzeba było ze sobą brać cały prowiant, suchą krakowską, organizować sponsorów na sprzęt i żarcie…

I sam dojazd jest ciekawy, bo dojeżdża się ciężarówkami na tybetański płaskowyż na ok. 5000 m n.p.m. Są oczywiście po drodze noclegi niżej, jeden w Kodari i dwa w Nyalam. Mieliśmy w prowiancie hermetyczne kaszki. Niektóre z nich pękały na wysokości 5000 metrów od zmiany ciśnienia, pozostałe wyglądały jak napompowane piłki. Podobne procesy zachodziły w naszych głowach. Po dwóch noclegach na 5000 m dotarło do nas ok. 40 jaków i poganiacze zorganizowali karawanę, która przez kolejne dwa dni miała przetransportować nasz sprzęt do bazy na 5600 metrach.

Shisha Pangma 1997 r,, karawana

W czasie tego marszu jeden z kolegów dostał w nocy obrzęku mózgu. Nikt go nie przypilnował, aby pił dużo wody. Poszedł spać odwodniony i już się nie obudził. Tlen medyczny się bardzo przydał. Mieliśmy farta, bo na miejscu biwaku spotkaliśmy austriacką wyprawę, która użyczyła nam Jeepa, i w ciągu 14 godzin dwaj koledzy (Więckowski i Płochocki) zwieźli poszkodowanego do Katmandu. Udało się go uratować, ale nie obeszło się bez komplikacji. Kolega miał potem poważne problemy z niedotlenieniem i wielu rzeczy musiał się dosłownie uczyć od początku, ale doskonale sobie z tym wszystkim poradził.

Także i na tej wyprawie dalej zdobywaliśmy z Wieczkowskim doświadczenie tzw. bojem. Spędziliśmy w sumie 10 dni na wysokości 6800-7200 m. Dla takich organizmów, jak nasze, był to sygnał, że radzimy sobie z wysokością bardzo dobrze. Ale na szczyt nie weszliśmy. Ja wróciłem z odmrożeniami, Dominik miał wręcz obcinane czarne końcówki palców i przez kilka miesięcy potem chodził w klapkach. Tak skołatała nas ta góra.

FK: O, i Bosmana mieliście ze sobą!

JK: No, był sponsorem…

Shisha Pangma 1997 r., Bosman

„Bo z tamtego miejsca wszystkie wyglądają, jakby były równe”

FK: Myślę, że jeszcze w wielu miejscach byłeś, a wszystkich nie zdążymy omówić.

JK: Tak, co roku gdzieś jeździliśmy. Dalej zdobywałem doświadczenia, potem wziąłem się za kierownikowanie. Za punkt honoru zawsze brałem zabieranie mniej doświadczonych śmiałków. Ostrzegaliśmy ich jednak, że zrobimy test wytrzymałości i bardzo szybko wyciągniemy ich na 4000-5000 m, żeby zobaczyć, jak reagują. I okazało się, że dwie trzecie z tych ludzi za bardzo się nie nadaje. Bo na górę wysoką każdy może wejść, tylko że jeden może to zrobić w ciągu tygodnia, a inny będzie dwóch czy trzech potrzebować, a tego czasu na wyprawie po prostu nie ma. I tak odkryliśmy na wyprawie na Aconcaguę Bartka Dudę. Tak się szybko aklimatyzował, że nawet zabrał go Krzysiu Wielicki jako wsparcie na wyprawę zimową na K2. W ten sposób odkryliśmy jeszcze parę osób.

FK: A wszedłeś w końcu na osiem tysięcy?

JK: ak, na tę Sziszapangmę…

FK: Czyli próbowałeś jeszcze raz? Bo pierwsza wyprawa była nieudana. To znaczy, wyprawa była udana, ale nie udało się wejść na sam szczyt.

JK: Tak. W 1998 roku nie udało się pojechać, ale w 1999 roku zgłosili się koledzy z klubu trójmiejskiego, że jadą na Sziszapangmę i proszą o pomoc w postaci informacji. A najlepiej, żebyśmy z nimi pojechali, bo już mieliśmy dojazd i teren zorientowane. I tak wyszło, że pojechaliśmy z nimi. Była to wiosna, więc inne temperatury, było mało śniegu, za to dużo lodu. Z Wiekiem znowu błyskawicznie – w trzy dni –  założyliśmy ten obóz na 6800 m, co zaimponowało kolegom z Gdańska, którzy byli już przecież starymi wyjadaczami, zdobywcami Broad Peaku… Szczyt Sziszapangmy atakowaliśmy z IV obozu na 7400 m w grupie sześcioosobowej.

Mieliśmy jednak za mało doświadczenia i weszliśmy na wierzchołek pośredni Sziszapangma Middle, 8008 m. Jest to ośmiotysięcznik, ale nie jest to wierzchołek główny. Ale jest to ciekawe doświadczenie, bo moc organizmu tam rzeczywiście spada. Trzeba być naprawdę harpaganem, żeby tam spokojnie się wspinać. Zrobienie paru kroków wymagało ogromnego wysiłku.

FK: Koledzy z Trójmiasta prosili o pomoc, bo wy już byliście na Sziszapangmie. Jak zbierałeś takie informacje, po jakie źródła sięgałeś, jeśli nie znałeś nikogo, kto już gdzieś był? Zakładam, że internet w tamtych czasach nie zaliczał się do ważniejszych źródeł.

JK: No w 1997 roku nasze informacje były dość skromne. Wiedzieliśmy, że od tej północnej strony jest droga, którą mniej więcej podążaliśmy. Ale pomyliliśmy się, bo przy ataku szczytowym poszliśmy granią, a okazało się, że w pewnym momencie powinniśmy iść żlebem. I to był błąd, bo już nie mieliśmy mocy i czasu, żeby się wycofać, nabrać sił i spróbować jeszcze raz. Tak polegliśmy na tej pierwszej wyprawie. A do tego było wietrznie, zimno i wróciliśmy z odmrożeniami.

Tak że na drugiej wyprawie w 1999 roku wiedzieliśmy, że trzeba iść żlebem, i tak poszliśmy. Tak udało nam się założyć kolejny obóz na 7400 m do ataku szczytowego. Ale tam znów zabrakło nam informacji, tym razem innej, to znaczy – że należało dalej podążać tymi szczycikami na górny wierzchołek. Bo z tamtego miejsca wszystkie wyglądają, jakby były równe. Dlatego nie doszliśmy na wierzchołek główny.

FK: Czyli nie miałeś żadnego opisu, topo?

JK: Tak to funkcjonowało kiedyś. Ale po tym doświadczeniu w roku 1999 staraliśmy się przed kolejnymi wyprawami dotrzeć do osób, które już gdzieś wcześniej były, nawet do osób za granicą. Zdobywaliśmy konkretne mapy z wyrysowaną trasą, żeby nie mieć już podobnych niespodzianek.

A współpraca z gdańszczanami tak dobrze nam się układała, że w 2001 roku pojechaliśmy na Manaslu, moją najdłuższą wyprawę. Trwała 2,5 miesiąca – i też nie weszliśmy. Było tak zwane „snow story”, czyli ciągle padał śnieg. Ale jedni z nas zaliczyli 7200 m, drudzy 7400 m, więc i tak doszliśmy wysoko.

FK: Powiedz mi, czy pamiętasz jakieś konkretne momenty, kiedy się bałeś? Co napawało cię strachem?

JK: W latach wspinania tego pierwszego, siermiężnego, w Tatrach, takim stresem było pierwsze odpadnięcie na ówczesnym sprzęcie – liny-podciągi bez rdzenia, korkery, szyte uprzęże, wbijane samemu haki. Czy to wyleci, czy nie wyleci? Wiadomo, człowiek te kursy robił, ale niepewność pozostawała. Ale jak zaczęliśmy z kolegą latać, to się szybko przyzwyczailiśmy.

To były jednak momenty. Takie długotrwałe odczucie strachu miewałem w górach wysokich. W Pamirze to może nie, człowiek też tak nie miał świadomości i nic się takiego nie stało. Ale na Sziszapangma w 1999 roku to już miałem dużo stresu, bo kiedy zakładaliśmy całą ekipą obóz pierwszy na 6100 m, niby w łatwym terenie wpadłem do szczeliny. Zatrzymałem się w jej wnętrzu na takiej odstrzelonej płetwie lodowej, która mi weszła pod ramię, a pod nogami miałem już tylko lufę… Praktycznie zniknąłem metr pod krawędzią tej szczeliny i chłopcy szybko mnie wyciągnęli. Miałem szczęście…

Następnego dnia zgłosiliśmy się z Wiekiem do założenia kolejnego obozu na 6800 m. Musieliśmy przejść takie lodowe plateau, które w 1997 roku było zawalone śniegiem i nie sprawiało żadnego problemu. Okazało się, że tym razem nie było pokrywy śnieżnej, tylko sam lód. I był on tak usiany szczelinami, że musieliśmy niektóre z nich obchodzić nawet po kilkadziesiąt metrów. Szerokie, mniejsze, węższe. Gdzieś na zakrętach osadzaliśmy trasery z bambusa, ale, jak się później okazało, w tym lodzie kilka nam opadło. Po założeniu dwójki w nocy sypnęło pięciocentymetrową warstwą śniegu i przysypało trasę zejścia. To chyba był największy stres, jaki kiedykolwiek miałem. Dwa dni po wpadnięciu do szczeliny wracaliśmy tym plateau równo pokrytym białym puchem. Poprosiłem Wieka, żeby to on prowadził, ale nie wiem, czy w razie czego ja bym go na tym lodzie utrzymał na czekanie. To po prostu był ogromny stres. Jak my się tam wyszamotaliśmy, jak przez to przeszliśmy – do tej pory nie wiem. I od tego czasu zawsze ten stres wracał, kiedy byłem na jakiejś pokrytej szczelinami powierzchni. Wieko w swoim wywiadzie też mówił o tym, jak nasz przyjaciel Piotr Morawski zginął w 2009 roku, właśnie idąc w rejonie Dhaulagiri przez taki niby bezpieczny teren. Nawet takiemu wybitnemu wspinaczowi może zdarzyć się taki wypadek.

Jerzy Kawiak na Piku Komunizma 2006 r.

„Po co ten klub, do czego, nikomu to nie jest potrzebne”

FK: Odejdźmy trochę od gór, choć nie za daleko. Byłeś w latach 2004-2007 oraz 2014-1017 prezesem SKW. Jak wspominasz swoje prezesowanie? Twoja prezesura przypadła na okres po obchodach 50-lecia klubu.

JK: W sumie od końca lat 90. byłem aktywny praktycznie w każdym zarządzie, trzy razy byłem wiceprezesem i dwa razy prezesem. Byłem więc zorientowany, co się w klubie dzieje. Po organizacji 50-lecia akurat przypadła mi prezesura w okresie stagnacji. Działalność większości klubów wysokogórskich, które tak jak my nie prowadziły działalności gospodarczej, podupadała, ledwo wiązały koniec z końcem. Po dyskusjach w zarządzie chcieliśmy, żeby w klubie coś się działo, żeby coś tym członkom klubu dać. Wprowadziliśmy kilka sztandarowych imprez, żeby były przynajmniej dwie imprezy integracyjne, jakieś zawody na miarę naszych możliwości. Było jednak widać, że zwłaszcza w tym okresie do 2014 roku ludzie szukali czegoś innego. Może takie czasy nastały. Każdy mógł sobie w góry jeździć. Nawet spośród tych starych wspinaczy niewielu przychodziło do klubu, bo po co ten klub, do czego, nikomu to nie jest potrzebne. Niektórzy nawet przebąkiwali, że może by rozwiązać, sprzedać lokal i coś z tą kasą zrobić. Więc musieliśmy jakoś przetrwać ten okres. I moim zdaniem dobrze się stało, bo obecna kadencja prezesa Maćka Nieścioruka to jest najlepszy okres w historii klubu, jaki można było sobie wymarzyć. Bardzo się cieszę, że do tego doszło i że klub doskonale sobie radzi.

FK: Czyli przeżyłeś w zarządzie klubu różne wzloty i upadki?

JK: Taki był po prostu okres. Wiedziałem, że to trzeba przetrwać i udało się. To, co oferowaliśmy, to po prostu było minimum na miarę naszych możliwości i czasów.

FK: Jako aktualny członek mogę powiedzieć, że opłacało się, bo sam dopiero przez klub poznałem tę dzikszą stronę gór.

JK: W 2017 roku Zbyszek Borysewicz został prezesem i to też był trudny moment. Z młodych nikt się nie garnął, Borysewicz został honorowym członkiem i trochę go wmanewrowaliśmy:
To może zostałbyś prezesem? – I dał się namówić. Co prawda Robert Narolewski stanął na wysokości zadania i w znacznym stopniu przejął stery klubu jako wiceprezes. Była to taka przejściowa kadencja. I cieszę się, że teraz klub fajnie działa.

„Cały dzień dajemy sobie czadu takim porządnym wspinaniem”

Gasherbrum 2008r. Jurek na lodowcu z Robertem Wieczkowskim

FK: Masz jeszcze jakieś marzenia, coś czego już nie zrobisz –  lub może jednak spróbujesz?

JK: Marzenia mam, ale na miarę możliwości i wieku. Z górami wysokimi pożegnałem się w 2008 roku. Byłem wtedy kierownikiem wyprawy na Gaszerbrum II i stwierdziłem, że choć przygoda jest fajna, to szkoda mi czasu. Wolę pojechać turystycznie na dwa lub trzy tygodnie, coś tam pozwiedzać, gdzieś wejść, niż siedzieć miesiąc na wyprawie pod górą i czekać na pogodę. To już nie było to, przestało mnie interesować. Odkryłem za to z kolegami krótkie wyjazdy, weekend normalny czy przedłużony. Jeździmy gdzieś tam w rejon Dolomitów, Zugspitze, Watzmann czy Dachstein, np. droga na miarę naszych możliwości – Steinerweg (850 metrów). Jest fajna zabawa, bo cały dzień dajemy sobie czadu takim porządnym wspinaniem. I to mnie interesuje. Tak raz czy dwa razy do roku robimy sobie wyjazdy na większe ściany, na w miarę łatwe drogi. Nie żadne siódemki, tylko coś w naszym zasięgu. Jak w skały jedziemy, to można śrubkę lekko podkręcić i spróbować czegoś na granicy.

Miałem ostatnio trzy lata przerwy we wspinaczce, najpierw kontuzja, potem pandemia. Nie mogłem się do tego zabrać psychicznie, wrócić do treningu. Ale teraz od stycznia znowu się za to wziąłem, chodzę z chłopakami i na ściance jakieś drogi 6a, 6b powoli już robię.

Odkryłem też skituring, To jest fajne wyzwanie, bo raz w roku z chłopakami jeździmy na siedmiodniową turę pod koniec lutego, kiedy schroniska są jeszcze zamknięte, i śpimy w schronach zimowych, „winterraumach”. Ostatnio byliśmy w dolinie Aosty, powspinaliśmy się na nartach, weszliśmy m.in. na Gran Paradiso.

Jesteśmy wtedy sami w Alpach. Co roku ze zniecierpliwieniem czekamy na ten wyjazdowy tydzień. Wszystko trzeba ze sobą zabrać, bo w alpejskich schronach są tylko koce i trochę drewna.

FK: Czyli uderzasz w ten sam klimat, ale w mniejszym formacie: przygoda, samodzielność. A powiedz mi, kiedy jesteś w górach, jakimi zmysłami ten świat chłoniesz? Co ci najbardziej zapada w pamięć, jakie wrażenia?

JK: Nie wiem, czy o górach pod tym kątem myślałem. Samo przebywanie w tym pofałdowanym terenie sprawia mi ogromną radość. Nawet jak tu, w okolicach Szczecina, krążymy i wchodzimy do jakiegoś wąwozu, to mam takie uczucie. Nie potrafię tego nazwać, ale sprawia mi to ogromną frajdę. A przy wchodzeniu na szczyt pozostała mi z pierwszych lat turystyki ta fascynacja momentem, kiedy mogę zobaczyć, co jest z drugiej strony.

FK: A jak to jest z muzyką? Jest jakaś muzyka, która kojarzy ci się z górami?

JK: Akurat nigdy nie byłam jakiś muzyczny. Zawsze polegałem na kolegach i zawsze pasowało mi to, czego słuchali. Każdy rodzaj muzyki lubię i nie mam jakichś większych preferencji. Ale z górami muzyka mi się nie kojarzy. Wolę odgłosy gór.

FK: Dziękuję Ci i życzę wielu nowych przygód!


Jerzy Kawiak – ur. w 1965 r. w Szczecinie, wspinał się lub prowadził wyprawy w następujących rejonach górskich: Tatry, Alpy, Kaukaz, Pamir, Himalaje, Karakorum, Andy (w tym Cordillera Blanca), Alaska, Góry Skaliste, Tien-Szan. Od 1987 r. członek SKW, prezes w latach 2004–2007 oraz 2014 –2017, trzykrotny wiceprezes. Poza górami i jazdą konną fascynuje się fotografią i kajakarstwem.

Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.


Cykl rozmów „Migawki zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej. 

Cykl publikowany jest w 70. rocznicę założenia SKW w roku 1953.


Zawody wspinaczkowe FIGHT CLUB // 18.11

Zawody wspinaczkowe 🔥 FIGHT CLUB 🔥
Szczecin, CW Big Wall // 18.11

NIE MOŻECIE TEGO PRZEGAPIĆ!

Pomysłodawcą i twórcą zawodów jest alpinista, wspinacz wielkościanowy, członek Kadry Narodowej Polski w Alpinizmie i członek naszego klubu: Marcin „Yeti” Tomaszewski.
Gospodarzem zawodów od 5 lat jest centrum wspinaczkowe Big Wall.

ZAWODY INFO

KATEGORIE
Kobiety,
Mężczyźni,
Kobiety – Szczecin
Mężczyźni – Szczecin.

HARMONOGRAM ZAWODÓW:
od 8:00 – REJESTRACJA zawodników
od 10:00 do 18:00 – bezstrefowe ELIMINACJE, 15 dróg na prowadzenie (trudności od 5a do 7c), 15 boulderów (trudności od 5A do 7C)
od 19:00 do 21:00 – FINAŁY we wszystkich kategoriach – dwie drogi na prowadzenie
21:30 – ogłoszenie zwycięzców i rozdanie nagród
22:00 – AFTERPARTY

ZAPISY
Link: https://competit.pl/w/4691/
Do 30.09 niższa opłata startowa (99,00 zł) !!!
opłata wniesiona od 1 października do 31 października 2023 – 119,00 zł
opłata wniesiona po 1 listopada – 149,00 zł

NAGRODY
Dla zwycięzców w każdej z kategorii przygotowane będą atrakcyjne nagrody rzeczowe, więc jest o co walczyć.

SETTING
Łukasz Smagała – drogi na prowadzenie
Jacek Matuszek – drogi na prowadzenie
Adam Pracownik – bouldery

Zapraszamy do wydarzenia na FB:

REGULAMIN ZAWODÓW


Zawody wspinaczkowe MEMORIAŁ WOJCIECHA „Rekina”WENTY w Świnoujściu // 14.10

Zawody wspinaczkowe
MORIAŁ WOJCIECHA „Rekina” WENTY
w Świnoujściu // 14.10

W imieniu stowarzyszenia „Strong Fingers” zapraszamy za zawody wspinaczkowe:
MEMORIAŁ WOJCIECHA „Rekina” WENTY w Świnoujściu.

A closeup shot of many colorful climbing carabiners and knots on a wooden surface

14 października 2023 r., godz. 14.00*
✅ Ścianka wspinaczkowa w Uznam Arena Świnoujście.

Więcej info w wydarzeniu na FB:
Memoriał Wojciecha Wenty

W zawodach będzie do pokonania kilka/kilkanaście dróg na prowadzenie. 
Poza tym organizatorzy przewidują: dobrą zabawę oraz nagrody rzeczowe dla finalistów. 
* Godzina rozpoczęcia jest orientacyjna i może ulec zmianie. 


Trekking Manaslu Circuit // Nepal, Himalaje – RELACJA

Trekking Manaslu Circuit – RELACJA

W kwietniu Magdalena Kotnis, nasza klubowiczka odwiedziła Himalaje. Poniżej jej relacja z tego przepięknego trekkingu!

Zapraszamy do NEPALU!

 „Wybór trekkingu dookoła Manaslu był podyktowany głównie faktem, że obecnie jest to najbardziej dziewiczy teren, nieskażony klimatem zaawansowanej oferty turystycznej zarówno ze strony agencji turystycznych, jak i tutejszych mieszkańców.  

Manaslu Ciruit Trek wiedzie przez wiele wiosek okalających szczyty Himalchuli (7193 m), Nagadichuli (7893 m), Manaslu (8163 m) oraz Manaslu North (7157 m).

Długość trasy to ok. 176 km,
sam trekking trwa ok. 12–14 dni.

Wyprawę organizowaliśmy sami (Asia, Marcin, Łukasz i ja) przy pomocy agencji z Katmandu. Dodatkowo naszą ekipę wsparli guide Lama (obecnie na tym odcinku przewodnik jest obowiązkowy) oraz dwóch szerpów: Tenzing i Dała.

Nasza ekipa i w tle Manaslu

Naszym planem było przejście standardowej trasy Manaslu Circuit wraz z dodatkowym podejściem do Manaslu Base Camp oraz na granicę z Tybetem (Tibet Border). Niestety, załamanie pogody uniemożliwiło nam realizację tego ostatniego celu. Byliśmy jednak szczęśliwi, że planowo przeszliśmy przełęcz (5213 m n.p.m.), ponieważ w następnych dniach nikomu nie udało się dokończyć trasy. 

Magdalena

Mimo że nasza wyprawa była organizowana w okresie letnim, to przejście przez przełęcz Larkya La (5160 m n.p.m.) było dla wielu wpinaczy, szerpów i przewodników wielkim wyzwaniem. Śnieg, mróz, wiatr i brak widoczności znacząco utrudniał wędrówkę, wiele osób zgubiło szlak. 

Zapiski Magdaleny z tego fragmentu trekkingu:

Wiedziała, że nie jest dobrze, że pogoda wzmaga swoją nieobliczalną, srogą aurę. Kilka kroków dalej i nie było widać niczego ani nikogo… byli sami wśród wszechobecnej mgły. Intuicyjnie obrali kierunek drogi. On przyspieszył kroku, by dostrzec cienie innych wędrowców… zobaczyć ślady… wydeptane ścieżki. Ona wiedziała, że musi biec, by nie stracić go z oczu. Nie miała siły, ale wydłużyła krok. …
Byli sami: on przygotowany na najtrudniejszy scenariusz wyprawy – nocleg w jamie śnieżnej, ona intuicyjnie wiedziała, że będzie dobrze, że sobie poradzą. Żadne z nich nie straciło wiary… robili co trzeba… szli do przodu. Gdzieś w oddali dało się zauważyć cienie wędrowców. Czym prędzej ruszyli w ich stronę. Śnieg był głęboki, co chwilę potykali się i nurkowali w miękkim, wydawałoby się przyjaznym, białym puchu. Szli dalej

Sam trekking jest wielką, kolorową przygodą. Każdy dzień obfituje w różnorodne, odmienne krajobrazy: od zakurzonego i mało przejrzystego krajobrazu na starcie trasy (Soti Khola-Machakhola-Jagat) po wyraźne odcienie wszystkich barw natury oświetlone pełnymi promieniami słońca na pozostałych odcinkach trasy.

Machakhola-Jagat

Największą frajdę sprawiały nam rozmowy z mieszkańcami i poznawanie ich zwyczajów (brak znajomości języka nie stanowił problemu). Zaskoczyła nas ich otwartość i ciągły uśmiech na twarzach. Odwiedziliśmy kilka domostw, strzelaliśmy z łuku podczas rozgrywek między wioskami, żartowaliśmy z dziećmi.

Ogromna dawka pozytywnej energii dla wszystkich. 

Kolory, natura, spokój, uśmiech i życzliwość to wszystko, co zapada w pamięć i pozostaje w nas przez cały czas. Nasza historia to jedna z wielu, ale dla nas… bezapelacyjnie wyjątkowa.

Ps. 
Po zakończonym trekkingu udałam się na odpoczynek do dżungli Chitwan.

Okazało się, że dwudniowy trekking w sercu dżungli, w napięciu i ciągłym skupieniu, bo nosorożce, krokodyle, niedźwiedzie i tygrysy bacznie kontrolowały swój teren, jest bardzo wyczerpujący.

W dżungli zdecydowanie nie odpoczęłam. Natomiast nauczyłam się obserwować i rozpoznawać zachowania i nawyki dzikich zwierząt.


OGŁOSZENIE: ZAKOŃCZENIE SEZONU 2023 – integracja i wspin

ZAKOŃCZENIE SEZONU
Wyjazd integracyjny SKW

13 – 15.10.2023 r.

Zapraszamy wszystkich członków klubu na wyjazd kończący wiosenno-letni sezon skałkowy 2023.

Fot. Dominik Pilip, wyjazd integracyjny SKW 2021 r.

Wyjazd ma charakter integracyjny. W pięknych okolicznościach jesiennej przyrody planujemy wspólne wspinanie*, wieczorną integrację przy ognisku, z podsumowaniem sezonu i wymianą doświadczeń z mijającego roku. 


[ TERMIN ]
13-15.10.2023 r.

W sytuacji, gdyby pogoda całkowicie uniemożliwiła wspinaczkę, wyjazd może zostać odwołany.

[ NOCLEGI ]
Karpniki: pod Krzywym Dachem.
W podanej lokalizacji dysponujemy:
– pokojami w domu – liczba miejsc ograniczona (10 miejsc),
– rezerwacją na pole namiotowe oraz ściankę, gdzie można spać pod dachem (ok. 8 osób).
Do dyspozycji jest kuchnia oraz prysznice z ciepłą wodą, toalety i umywalki. 
Dodatkowo można zarezerwować, we własnym zakresie, noclegi w Karioce.

[ DOJAZD ]
We własnym zakresie – miejsca w autach na pewno się znajdą.
Startujemy w piątek ok. godziny 16-17.
! Jeśli dysponujesz samochodem: napisz w zgłoszeniu ile masz miejsc i kiedy możesz jechać.

[ WSPINANIE ]
Rudawy Janowickie, Sokoliki.
Na własnej i sportowo, jak ktoś woli, to może też zabrać crashpada. 
* na zgrupowaniu nie będzie wspinania z instruktorem ani szkoleń.


ZGŁOSZENIA i PYTANIA
info@kwszczecin.pl


Pamiętajcie, że 15.10 (niedziela) będą się odbywać w Polsce WYBORY DO SEJMU I SENATU RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ. To bardzo ważne, aby zagłosować, oczywiście zachęcamy do tego gorąco!

Jeśli chcecie uczestniczyć wyjeździe, a nie po drodze Wam szybszy powrót do Szczecina w niedzielę, to bardzo łatwo możecie złożyć wniosek o ZMIANĘ MIEJSCA GŁOSOWANIA i zagłosować w Karpnikach przy Gminnym Ośrodku Kultury w Mysłakowicach / sala gimnastyczna, Karpniki ul. Rudawska 8, 58-533 Mysłakowice. Tutaj znajdziecie wszelkie info:

https://www.gov.pl/web/gov/zmien-miejsce-glowania

Wniosek można złożyć przez Internet (przez profil zaufany lub aplikację MObywatel) lub fizycznie w urzędzie.


PRELEKCJA „Ścieżka rozwoju we wspinaczce górskiej” oraz zakończenie KKS 2023: 27.09

 WARSZTATY OTWARTE / PRELEKCJA pt.: 
Ścieżka rozwoju we wspinaczce górskiej
oraz zakończenie klubowego kursu skałkowego

W imieniu Zarządu SKW zapraszamy wszystkich miłośników gór na prelekcję poruszającą temat wspinania w górach typu alpejskiego.

Prelekcja połączona będzie z zakończeniem klubowego kursu skałkowego, a uczestnikom wręczone zostaną świadectwa ukończenia szkolenia. Specjalnie dla naszych kursantów i nowych członków, w ramach prelekcji omówimy ścieżkę rozwoju we wspinaczce górskiej, a także, jak można nią podążać razem z klubem.

Prezentowane będą typy działalności górskiej i związane z nimi zagadnienia stylu i etyki w górach. Powiemy też o tym, jakie zasady i metody towarzyszą informowaniu o przejściach górskich.

Maciek opowie o swoich wybranych przejściach w Tatrach, Alpach, górach Norwegii, Kaukazie i Pamirze. Omówi też ciekawsze przejścia alpejskie ostatnich lat i kierunki widoczne w światowym alpinizmie.

Jeśli interesuje Cię:

  • Jak zacząć przygodę ze wspinaniem alpejskim?
  • Jakie informacje powinny się znaleźć w opisie Twojego przejścia i jak budować wykaz?
  • Czym jest czysty styl alpejski i dlaczego jest tak ceniony?
  • Co decyduje o nominowaniu przejścia do Złotego Czekana?

    to jest to spotkanie dla Ciebie!

Spotkanie jest  otwarte.

Zapraszamy wszystkich członków i sympatyków klubu, w szczególności nowych klubowiczów oraz wspinaczy sportowych zainteresowanych wspinaczką górską.

Prelekcję poprowadzi prezes SKW: Maciek Nieścioruk.

Będzie to świetna okazja do integracji środowiska, wymiany doświadczeń i przywitania nowych adeptów w klubie. Po wykładzie planowane jest Afterparty.


KIEDY

27 września (środa), godz. 19.30

GDZIE

Centrum wspinaczkowe Big Wall
ul. Staszica 1, Szczecin


Góry Przeklęte // szlak: Peaks of the Balkans – RELACJA

Góry Przeklęte
szlak: Peaks of the Balkans – RELACJA

Nasza klubowa koleżanka: Magdalena Kotnis odwiedziła w sierpniu Góry Przeklęte. Przeszła jeden z najpiękniejszych „dzikich” trekkingów w Europie: Peaks of the Balkans, który prowadzi przez Albanię, Kosowo i Czarnogórę!

Magda na szlaku 🙂

Zapraszamy do relacji z tego wyjazdu:

Magdalena: „Trekking The Peaks of the Balkans (PoB) to niesamowita, transgraniczna przygoda, którą trudno na starcie zaplanować ze wszystkimi detalami. Wielką frajdę sprawia konieczność ciągłego dopasowania wyprawy do zmiennej pogody i niezbyt czytelnie oznaczonych szklaków. 

Pełny szlak prowadzi przez Kosowo, Albanię i Czarnogórę. Najczęściej jednak wybierana jest skrócona wersja trasy, która omija miejscówki w Kosowie. 

My rozpoczęliśmy swoją przygodę w Plav. Już na starcie, ze względu na burzę, podjęliśmy decyzję o rozpoczęciu naszej przygodym, zmieniając kierunek trekkingu. I tak przewędrowaliśmy szlak w odwrotnym kierunku aniżeli większość turystów. Dzięki temu zaoszczędziliśmy jeden dzień na całej trasie. Wyładowania atmosferyczne w tej części gór są bardzo częste, na szczęście trwają dość krótko. 

Kolejną dawkę adrenaliny dostarczają oznaczenia szklaku, a niejednokrotnie ich brak. O ile w Albanii szklak jest dość dobrze oznaczony w obie strony, to wskazówki w Czarnogórze wymagają szczególnej uwagi i wnikliwej analizy. My byliśmy przygotowani zarówno analogowo (papierowe mapy szklaku), jak i cyfrowo (korzystaliśmy z aplikacji Mapy.cz oraz Garmin). Mimo dość skrupulatnych analizy i symulacji przejść, kilkukrotnie musieliśmy zawracać, na przemian to w górę, to w dół. 

Trasa w górach Przeklętych pozwala na obcowanie z przyrodą, zapachami i smakami dzikiej Albanii, Czarnogóry i Kosowa. Nazwa gór nie koresponduje z jaskrawością i pięknem kolorów, zmiennym krajobrazem oraz życzliwością tutejszych mieszkańców.

Żywe barwy formacji skalnych i skąpanej w pełnym słońcu wszechobecnej, dzikiej przyrody dodają codziennie siły i energii na kolejne dni trekkingu. Zaś naturalne smaki i zapachy regionalnych produktów wzmagają apetyt na przygodę w nieznane.

Na kilku odcinkach trasy można napełnić pojemniki z wodą z przydrożnych źródeł, a nawet z wodospadów. Choć są etapy, na które trzeba zabezpieczyć się w wodę na cały dzień. Bardzo istotne jest, by przy planowaniu trasy zwrócić uwagę, gdzie dokładnie występują źródła wody.

Temperatury w lipcu i sierpniu osiągają 40 stopni. Dla wielu tak wysokie temperatury mogą stanowić nie lada wyzwanie dla kilkudniowego marszu z plecakiem. Na szczęście w górnych partiach gór daje się wyczuć z lekka muskający wiatr. 🙂 Dla mnie taki powiew był bardzo pomocny!

Skróconą wersję szklaku przemierzyliśmy w 7 dni.
Długość trasy to ok. 110 km.
Przewyższenia, jakie pokonywaliśmy każdego dnia, to ok. 1000 / 1200 m.

Odcinki szklaku, które zasługują na szczególna uwagę, ze względu na wyjątkowość natury, imponujące szczyty, przepiękne doliny, wodospady i jeziorka, to:
1. trasa graniczna między Kosowem, Czarnogórą i Albanią (Babinjo Polje Doberdol)
2. szklak: Theth – Vusanje.
Ten ostatni wiedzie przez dotychczasowe wojskowe tereny Albanii, które przez długi czas były niedostępne. Liczne bunkry oraz opustoszałe budynki militarne przypominają o trudnych czasach tutejszych zwaśnionych narodów. 

To był dobry czas. Zadowolona zmęczeniem, z uśmiechem i z dobrą energią wracam do domu!


Cieszymy się bardzo, że nasi Klubowicze i Klubowiczki tak aktywnie spędzają czas w górach! Czekamy na więcej Waszych relacji. 🙂


Wilder Kaiser – RELACJA

Wilder Kaiser – RELACJA

Od 12 do 18 sierpnia br. w rejonie Wilder Kaiser działali górsko nasi klubowicze: Kasia i Robert Narolewscy, Ania Dziel-Jasek, Tomek Jasek i Filip Kaźmierczak. Pogoda, oprócz nocnych i wieczornych burz była nawet, jak napisali, sprzyjająca (no chyba, że ktoś nie lubi upałów w górach).

ℹ️ > > > Wilder Kaiser to łatwo dostępne ze Szczecina (ok. 850 km / 9h jazdy niemieckimi autostradami) pasmo górskie w okolicy Kufstein, stanowiące część Północnych Alp Wapiennych.
Króluje tam wapień i dolomit, ale troszkę inny niż w Dolomitach (mniej jest dziurek i uch skalnych, za to całkiem niezłe tarcie). Wyceny dróg są solidne w swojej cyfrze, a na łatwiejsze wyciągi dróg sportowych warto zabrać dodatkową asekurację (dobrze się sprawdzają friendy, a także pętle). Zejścia bywają niebanalne (nie łatwe orientacyjnie i często po piargach).
Baza noclegowa jest bogata: od schronisk, które rozsiane są po całym masywie, po bardzo przyjemne (aż lekko zatłoczone w sierpniu) campingi. Noclegi warto rezerwować z wyprzedzeniem. Drogi można też atakować z poziomu parkingów, ale trzeba liczyć się z ok. 2h podejściami. 

Topo, które najlepiej nabyć na wyjazd (można je też dostać w schroniskach za ok. 40 euro): Alpinkletterführer Wilder Kaiser / Markus Stadler.

Relacja Ani z wyjazdu:

„Trzy dni spędziliśmy w schronisku Stripsenjochhaus (1577 m n.p.m.) razem z Kasią i Robertem. Możliwości wspinaczkowe z tego miejsca są ogromne.

Ekipa: Ania, Kasia, Robert i Tomek

Podejścia pod drogi nie są długie (30-50 minut). No chyba, że się zgubisz/pomylisz (co oczywiście się nam przydarzyło), to wtedy możesz iść pod ścianę i 3h, zaliczając po drodze nawet zjazd.


Drogi w okolicy są wszelkiej maści: trudne, łatwe, długie i krótkie, do wyboru do koloru. Super sprawa, naprawdę każdy może znaleźć coś dla siebie.

Schronisko jest duże, bardzo przytulne i przepięknie położone. Jedzenie jest w porządku, lager (pokój wieloosobowy) bardzo fajnie urządzony i niedrogi (15 euro / doba dla członków OEAV/DAV).

Próbowaliśmy stamtąd dwie drogi w sektorze Totenkirchl Sockel (w topo nr F6): First Class (VII+) i Stripsenzahn (V+), niestety bez sukcesu (pierwsza droga: dla nas za trudna, druga: za mokro po nocnej ulewie/burzy). Sporo się w trakcie tych wycofów nauczyliśmy (np. nowej, dla nas, metody zjazdu bez przyrządu, który akurat postanowił poszukać wolności). Wspinanie oceniamy jako bardziej wymagające niż w Dolomitach, jest krucho (każdy z nas oberwał w kask i to nie małym kamyczkiem), a asekuracja dodatkowa, w miejscach teoretycznie łatwiejszych (czyli nieobitych), trudna. Za to tarcie jest super! Na jednym wyciągu może pojawić się naprawdę wszystko: komin, zacięcie, rysa, płyta… piękna sprawa. Samo wspinanie tam jest ultraciekawe i dało nam dużo radochy i emocji.”


➡️ 12 sierpnia Filip, w zespole z Michałem i Tomkiem (koledzy niezrzeczeni w SKW), przeszli OS drogę Kirchlexpress (VI) na Totenkirchl (sektor F6 wg powyższego topo). Jest to piękny alpejski klasyk: 19 wyciągów / ok. 700 m wspinania!

Duże brawa za przejście, kawał ściany!

Poranek przed drogą

Filip tak krótko pisze o przejściu: 

„Droga ciekawa i urozmaicona (zacięcie, kominek, filarek, kancik, nawet przerysa/półkominek!). Bardzo polecamy wyjście kominem Dülfra na górze – ringów i haków jest obfitość (jak na komin), wspinaczka przepyszna.

Wyjściowy komin Dülfra

Łatwiejsze wyciągi trzeba przechodzić szybko (na lotnej), bo nie oferują ciekawych pasaży – raczej służą jako łącznik między wyciągami od 5- w górę. Ze względu na długość, dobre obicie, górską orientację i długie zejście godna polecenia jako sprawdzian przed trudniejszymi wypadami.

Trudności o charakterze techniczno-siłowym (zapieranie, wypieranie, pozycja stóp), dlatego bardzo przystępne dla osób, które nie zawsze podołają sokolikowym klasykom tradowym za VI.”

Chop na drodze, filarko-ścianka za V+

➡️ 18 sierpnia Ania i Tomek przeszli OS drogę Entdeckungsreise (VII-) w rejonie Treffauer (sektor B4 wg powyższego topo): 9 wyciągów / ok. 300m wspinania.

Widok na drogę Entdeckungsreise

Relacja od Tomka z przejścia: 

„Na drugą część tygodnia przenieśliśmy się na południową stronę pasma Wilder Kaiser. W sąsiedniej dolince całą noc poprzedzającą wyjście była niezła dyskoteka, gdyż ciężki front przechodził przez okolice Insbrucka. Nas też nie ominęło i spadło sporo deszczu, ale rano wydawało się, że chyba nie aż tak dużo, żeby się wycofać.

Auto zostawiliśmy na parkingu w Scheffau przy restauracji Jägerwirt. Podejście pod ścianę zajęło nam ok. 1,5 h. Po drodze są dwa miejsca gdzie można nabyć (drogą kupna) pifko i napoje chłodzące znajdujące się w specjalnym korytku, które jest także ujęciem wody pitnej – super sprawa! 

Pierwszy wyciąg drogi miał być na rozgrzewkę. Tak zwana górska piąteczka. Po wyjrzeniu za pierwszy okap, który notabene myślałem, że jest właśnie tym piątkowym miejscem, okazało się, że mam do zrobienia 20 metrów połogu po szarej płycie z obłymi rynienkami… A ja w solutionach. Na pewno to rozgrzała mi się głowa oraz duże palce u stóp.

Kolejne dwa wyciągi to III-kowe 30- i 40-metrowe wyciągi praktycznie z pojedynczymi spitami, bo przecież łatwo. A ja oczywiście na drugim wyciągu poszedłem gdzieś nie wiadomo gdzie i po 35 metrach musiałem się wycofać trawersem w tym terenie. Ostatni przelot niewidoczny, więc emocji było trochę więcej niż na grzybach. Podrosły one jeszcze bardziej po tym, jak strąciłem luźny kamień z lekkim uślizgiem. Nawet taka trójeczka może być bardzo emocjonująca, gdy się pomyli drogę. W końcu jednak, gdzieś w oddali, udało mi się znaleźć stanowisko. Nie cierpię trójek…

Na stanie trzeciego wyciągu

Teraz mieliśmy do zrobienia kluczowy wyciąg na drodze za VII-. Po błądzeniu na poprzednim wyciągu najpierw profilaktycznie sprawdziłem w telefonie topo. Również dlatego, że ze stanu nie widziałem żadnego spita. No ale w topo ewidentnie napisane, że kluczowe miejsce dobrze obite, więc co się może stać. Po wyjściu z pionowej ścianki oczom mym ukazała się płyta, ala szara gładź szpachlowa z castoramy. Zero chwytów, zero stopni. Tylko na środku mała rynienka z małymi pocketami na dwa palce. No i najważniejsze. Cała absolutnie od góry do dołu… mokra. No to w głowie już sobie myślę, że będą niezłe jaja. Dotykam pierwszego chwytu w rynnie i nie mogę się na tym podciągnąć. Palce ślizgają się jak koń w wannie. Nie mogę poderwać ani nogi, ani tyłka do góry. To oczywiście zaczął się też lekki stresik. A rynna ponad 10 metrów wysoka. No i tak sobie stoję pod tą rynną i jedyne, co w takich chwilach przyszło mi do głowy to stare jak świat “jak nie wiesz, co robić z rękami to pakuj nogi jak najwyżej się da. Może coś tam będzie wyżej”. I dołożyłem rękę do nogi w tej rynnie i podniosłem z trudem ten tyłek do góry, nawet się wyprostowałem, by ku mojemu zdziwieniu… nie znaleźć dalej żadnego chwytu. I tak sobie stoję na tej jednej nodze, robię wpinkę i szukam to ze sobą począć. A przecież dalej stoję w mokrej rynnie. Koszulka mokra, spodnie mokre, no ewidentnie jest fajnie. W końcu jednak sukces. Udało się znaleźć kolejny mały mokry krawąd na dwa palce. Powtórzyłem sekwencję i kolejny mały mokry chwycik. Jesteśmy w domu pomyślałem. Jeszcze tylko raz i widzę, że może już sięgnę do wyjściowej klamy. Prostuję się jak mogę i co… Oczywiście nie sięgnę. Brakuje te 10 cm, no ale ewidentnie brakuje. A chwytów już nie ma, rynna zanika jak praca w Radomiu. Znowu stoję na tej nieszczęsnej jednej nodze i powoli … dojrzewam. Myślę sobie “no tak. Cały wyjazd nic nie idzie to czemu ma teraz być inaczej”. W akcie czystej desperacji podejmuję decyzję, że spróbuję skoku do klamy. Będzie on wykonywany z jednej nogi i jednej krawądy, a wszystko mokre. Po paru zdaniach do siebie skaczę. I jest… sukces. Klama mokra, ale jest. Jeszcze tylko nogi na tarcie, jedna mantla i jestem na stanie. Cieszę się, że od czasu do czasu się chodzi na Big Wallu te połogi.

Kluczowa rynna na wyciągu za VII-

Po kluczowym wyciągu nastroje poszły w górę. Teraz miało być tylko łatwiej. Następny wyciąg to nieasekurowalna IV w kominie. Przez 5 minut stałem w miejscu, żeby cokolwiek założyć. Tricam wyłamał kawałek skały przy zakładaniu. Friend w ogóle nigdzie nie mógł siąść. Nawet pętli się nie dało zarzucić, bo wszystko luźne. Koniec końców nic nie założyłem i w stresie, pukając dwa razy każdy kamień, doszedłem do stanu. Uff.. Czwórek też nie lubię.

Potem mieliśmy do zrobienia pastwisko za II i dojść do ostatnich trzech wyciągów. Tu zrobiliśmy sobie przerwę na jedzenie. Ostatnie wyciągi niestety będą już w pełnym słońcu. W cieniu pod 30 stopni, więc domyślam się, że spłoniemy na tych ostatnich wyciągach. Ale drogę trzeba skończyć.

Zaczynamy wyciągiem za V-. Chyba najładniejszy wyciąg na całej drodze. Pionowa ścianka z wieloma chwytami po początkowym trickowym połogu. 25 metrów estetycznego wspinania. Świetnie się to szło.


No i dochodzimy do ostatniego wyciągu przed II-kowym wyjściem na polankę. Jakoś nie zauważyłem wcześniej, że będzie to 45-metrowy wyciąg. Miałem tylko w głowie, że V+ to będzie spoko. No i było… fajnie. Zaczęło się płytą, potem trawers bez asekuracji, dziwaczny wyrzucający komin, pionowa ścianka, a na koniec na deser jeszcze… okap. I takie rzeczy na piątce. A ja na dodatek jeszcze siłuję się z liną, którą ciągnę za sobą. Było dość ciężko. Na stanowisku pomyślałem, że chyba czas porobić wytrzymałość, jak się wróci.

Na szczycie oczywiście widoki, zdjęcia, jedzenie, po czym pytanie. W sumie to co robimy? Niby piszą w przewodniku, że można zejść. Ale tak: sam opis zejścia ma pół strony w przewodniku. A przewodnik jest… po niemiecku. A każdy wie, jak tłumaczy wujek Google. Nie miałem za bardzo ochoty rozszyfrowywać tych wszystkich zawiesi, klepsypdr, przyjaciół i klinów. Postanowiliśmy więc zjeżdzać wzdłuż drogi. Stany były dobre, więc będzie okej.

Zjazdy trwały ponad 2 godziny i były średnio okej. Raz rzuciłem linę w kosodrzewinę i podczas zjazdu 20 minut ją rozplątywałem. Ciekawy był też rzut liny na pastwisko. Otóż myślałem, że dojadę do następnego stanu. I jakoś nie poskładałem w głowie, że jak dwa wyciągi mają jeden 25 metrów a drugi 50 metrów, to nie ma bata, że na linie 60-tce tam dojadę. Było podchodzone. Na szczęście kolejne zjazdy (w sumie 6) poszły szybciej. No może oprócz zrzuconego przez Anię telewizora, który spadł 10 metrów ode mnie.

Na koniec tylko zejście piargiem, wyciągnięcie skitranego po krzakach plecaka i szybkie zejście w dół. Tego dnia w naszej dolince wspinały się 3 zespoły. W porównaniu z tym co się dzieje z Tatrach to nie mogłem w to uwierzyć. Jeszcze wrócimy.”

Gratulujemy przejścia!


Podsumowując: warto odwiedzić wspinaczkowo ten przepiękny masyw górski.
Tłumów nie ma, widoki niesamowite a wspinanie ekscytujące. Polecamy!


ZŁOTY HAK nagrody i wyróżnienia za rok 2022

ZŁOTY HAK
nagrody i wyróżnienia za rok 2022


Z przyjemnością informujemy, że Komisja naszej klubowej nagrody Złoty Hak wyłoniła laureatów za rok 2022. Nagrodę i aż 3 wyróżnienia przyznano tym razem tylko w kategorii SPORT.

ZŁOTY HAK 2022
kategoria: sport


Dariusz Łysy Sokołowski

Darek

Za poprowadzenie nowej drogi Pożegnanie Króla wycenionej na D14+ na głównym spiętrzeniu Kazalnicy Mięguszowieckiej.

Droga została z woli autora wyceniona w skali drytoolowej. Jest to pierwsze D14+ na świecie poprowadzone w granicie (wszystkie pozostałe drogi drytoolowe w tych trudnościach poprowadzono w wapieniu). Przejście padło w czystym stylu DTS, bez „czwórek” i „dziewiątek”. Droga ma 3 wyciągi: M5, D11, D14+ i nie stanowi kombinacji istniejących linii.

Ze względu na typowo problemowy charakter drogi, polegający na przejściu specyficznej formacji skalnej – okapu, nagroda została przyznana w kategorii SPORT.


WYRÓŻNIENIE
Złoty Hak 2022, kategoria: sport

Marcin Dec

Za zrealizowanie inspirującego projektu „365 dróg w 365 dni” w trudnościach od 6a do 7a.


WYRÓŻNIENIE
Złoty Hak 2022, kategoria: sport

Tomasz Jasek

Za przejście drogi Liebe ohne Chance 9 (7c) na Obere Schlossbergwand we Frankenjurze w stylu RP.

Najlepsze przejście skałkowe w sezonie 2022 wśród członków Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego.


WYRÓŻNIENIE
Złoty Hak 2022, kategoria: sport

Maksymilian Zbierski

Za unikatowy w historii klubu tak wybitny pierwszy sezon wspinaczkowy, z przejściem 9 dróg powyżej VI.2+, w tym: Nos Żubra VI.4, RP; Wejście Smoka VI.3+, RP; Hokej VI.3 RP.


W kategoriach ALPINIZM oraz WSPINACZKA SKALNA GÓRSKA zdecydowano nie przyznać nagrody.

W skład Komisji weszli: Waldemar Żmurko, Dominik Pilip, Tomasz Ferber i Maciek Nieścioruk. Kanclerzem nagrody, jak co roku, był Robert Narolewski.

Wręczenie nagród i wyróżnień odbędzie się w trakcie głównych obchodów 70-lecia Klubu w listopadzie. O dokładnej dacie i miejscu będziemy wkrótce informować.

Zarząd SKW