WYJAZDY i OBOZY KW Szczecin: lato – jesień 2024 r.
Zapraszamy do zapoznania się z terminami i lokalizacjami klubowych wyjazdów i obozów na lato i jesień 2024 r.
Zachęcamy oczywiście wszystkich gorąco do uczestnictwa wszystkie nasze Klubowiczki i Klubowiczów! 🙂
Przypominamy też, że już za 2 tygodnie (24-26.05) jedziemy na 👉 wyjazd sportowy do Frankenjury, a w drugi weekend czerwca (07-09.06) zapraszamy na kultowe 👉 trady w Rudawy (oficjalne ogłoszenie wyjazdu mailowo na dniach!)
LABAK weekendowy wyjazd sportowy ➡️ 12 – 14.07
TATRY POLSKIE tygodniowy obóz sportowy ➡️ 10–17.08
MIGAWKI #07, czyli rozmowa z Marcinem „Yetim” Tomaszewskim
Przeglądając ten album, myślałem: „O kurde, tu bym się wspinał: na Eiger, na Cerro Torre!”
O tym, że w górach się liczy całokształt, o sentymencie do fakerów i niedocenianiu motoryki, o drodze, w której ważna jest intuicja – o swojej podróży wspinaczkowej opowiada w kolejnej odsłonie „Migawek” Marcin „Yeti” Tomaszewski.
Marcin, Ziemia Baffina w Kanadzie, Mount Thor, 2002 rok
Poleciałem czterdzieści metrów, wyrwałem kilka przelotów. Jako że tak naprawdę zwinąłem cały sprzęt i wylądowałem prawie na dole, wróciłem do schroniska.
Filip Kaźmierczak: Od czego zaczęła się Twoja przygoda z górami?
Marcin „Yeti” Tomaszewski: Jako dziecko byłem kiedyś z rodzicami w Sobótce. Niewiele pamiętam, miałem wtedy siedem lat. Jedyne, co przychodzi mi teraz do głowy, to zarys wzniesień, które były odległe i całkowicie niedostępne. Nie chodziliśmy wtedy po górach, moja rodzina wyjeżdżała tam czysto wypoczynkowo. I to jest moje pierwsze wspomnienie gór. Dużo później, w wieku 14 lat, zostałem wchłonięty do drużyny harcerskiej, która zorganizowała klub trekkingowy o nazwie Starszoharcerska Akademia Marzeń (w skrócie SAM). Instruktorzy w tym klubie postawili sobie za cel nauczyć młodzież poruszania się w górach i kreatywnego myślenia. Harcerze wtedy ubierali się w moro i zachowywali się trochę po wojskowemu, a tu chodziło o coś innego. Oni bardzo chcieli przekazać nam różne metody i nowinki techniczne, które wtedy wchodziły na rynek – takie materiały jak sympatex czy vertex (nie było jeszcze gore-texu) – oraz liny wspinaczkowe czy uprzęże wykonywane wtedy przez nasze rodzime firmy. Wtedy w wieku 14 lat po raz pierwszym związałem się liną i zjeżdżałem z mostu w Bieszczadach. Przeszliśmy wszystkie góry Polski:wjechaliśmy kolejką na Szrenicę i powędrowaliśmy stamtąd aż po Bieszczady, zahaczając po drodze o skałki, mosty i wiadukty, z których zjeżdżaliśmy. To był początek mojej relacji z górami.
Relacja ta była dla mnie bardzo osobista. Pomimo że byłem w drużynie harcerskiej, to często chodziłem z tymi starszymi. Kiedy trzeba było przejechać 30 kilometrów autobusem między dwoma łańcuchami górskimi, ja ten dystans szedłem z plecakiem, żeby po prostu się zmęczyć. Bardzo lubiłem wysiłek fizyczny – i nadal go lubię.
FK: Tak zaczęły się dla Ciebie góry, a jak zainteresowało Cię wspinanie?
MT: z linami i wspinaczką miałem kontakt od 1989 roku, ale dopiero później mnie to wciągnęło. Na jednym z wyjazdów zatrzymaliśmy się przy skałce, być może gdzieś w Karkonoszach. Kolega zrzucił linę z góry i razem z kolegą Szymonem wspięliśmy się kilka razy na wędkę. Wtedy coś we mnie na dobre przeskoczyło. Pykło! Pół roku po powrocie z tego obozu zapisaliśmy się do naszego Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego na klubowy kurs wspinaczki skałkowej. To było w latach 1991-1992. Mój kurs prowadził w skałach rzędkowickich Sławek Jabłoński, który wtedy akurat był na stażu instruktorskim, więc my byliśmy tak naprawdę jego materiałem egzaminacyjnym. Po tym kursie popłynąłem w góry i skały w takim totalnym pędzie.
Wiadukt na szczecińskim prawobrzeżu. Miejsce spotkań nie tylko wspinaczy…
FK: Jak to się potoczyło dalej, jak się rozwinąłeś wspinaczkowo? Na początku lat 90. zrobiłeś kurs, a pod koniec dziesięciolecia już zostałeś wyróżniony za wyjątkowe osiągnięcia – dość szybko ci poszło.
MT: To cała dekada. W tym wieku dekada to były w sensie wspinaczkowym miliony lat świetlnych. Rozwijałem się bardzo szybko – po klubowym kursie wspinaczkowym nie przechodziłem żadnego innego kursu aż do czasu, kiedy zrobiłem kurs instruktorski. Byłem samoukiem.
Kurs taternicki zdałem eksternistycznie. W uznaniu za tatrzańskie przejścia zostałem zaproszony do Centrum Szkolenia w Betlejemce, skąd wyszedłem raz w góry z instruktorem. Na drugi dzień wręczono mi stosowny papier.
Mając te podstawy, szlifowałem swoje umiejętności we wspinaczce górskiej, tatrzańskiej, wielkościanowej – na własnych błędach i od partnerów. Dużo wiedzy przekazał mi Darek Sokołowski „Łysy”, z którym początkowo dużo jeździłem latem i zimą w Tatry. Zawdzięczam mu również wiele w kwestii treningu: po roku wspinania na sztucznej ściance byłem już w stanie prowadzić drogi VI.4+ w Polsce i 8a w Hiszpanii. To był dla mnie ogromny progres. Zaczynałem też od trudnych dróg: moją pierwszą drogą zimową była najtrudniejsza droga Tatr polskich – „Wish You Were Here” na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Przeszedłem dwa pierwsze wyciągi – trochę haczyłem, a trochę klasycznie – ale na osiemdziesiątym metrze (z pięciuset) odpadłem. Poleciałem czterdzieści metrów, wyrwałem kilka przelotów. Jako że tak naprawdę zwinąłem cały sprzęt i wylądowałem prawie na dole, wróciłem do schroniska. Wiedziałem jednak, że jeszcze do tej drogi wrócę. Chcę przez to powiedzieć, że nie zaczynałem od dróg prostych. Wspinałem się samotnie i chciałem się uczyć na trudnych drogach. Moja piramida rozwoju wspinaczkowego była odwrotna, stanęła na czubku.
FK: Teraz jest już trochę później, masz za sobą wyjazdy w bardzo odległe miejsca: Ziemia Baffina, Grenlandia, Himalaje. Jak doszedłeś do tego? Jak to się działo, że lądowałeś w coraz bardziej odludnych miejscach?
MT: Wszelkim motorem moich działań było wychodzenie z poziomu serca, inspiracji. Byłem bardzo zmotywowany i wierzyłem, że mi się uda. Miałem w sobie zakodowaną wiarę w to, że jakikolwiek cel wymaga tylko dużo pracy i da się go wtedy osiągnąć. Być może wynika to z mojego wczesnego dzieciństwa, kiedy to w wieku trzech lat przechodziłem chorobę serca i przez półtorej roku czy dwa lata spędziłem w szpitalach. Był to jeszcze głęboki PRL, kiedy rodzice mogli odwiedzać swoje dzieci tylko raz na dwa tygodnie przez dwie godziny. To był doskonały sposób na to, żeby obudzić w młodym człowieku poczucie odosobnienia, wyalienowania oraz potrzebę cierpienia. Dziecko nie rozumie, dlaczego rodzice nie mogą przy nim zostać. Czuje samotność, która zostaje z nim na lata.
Z czasem udało mi się przekuć tę słabość w siłę. Aktywność korzystną społecznie. Mogłem stać się zarówno dobrym kryminalistą, jak i alpinistą. Udało mi się podświadomie pójść w tę drugą stronę.
Holowanie sprzętu. Ziemia Baffina, Mount Thor, 2002 rok
FK: Musiałeś się też nauczyć przebywać sam ze sobą.
MT: Umysł każdego człowieka szuka sposobów, żeby uciec z opresji, żeby ratować własne ego. Moim sposobem odbudowy osłabionego poczucia wartości stał się alpinizm.
I wtedy już zazwyczaj jest za późno, żeby się wycofać.
FK: W jakie góry poszedłeś po Tatrach? Klasyczną drogą w Alpy, czy może od razu dalej?
MT: Wspinałem się w Alpach, jednym z moich pierwszych partnerów tatrzańskich i alpejskich był Grzegorz Mołczan, który obecnie jest ratownikiem GOPR w Bieszczadach. Grzesiu jest pełnowartościowym wspinaczem, ale co ciekawe nie ma pełnych palców u rąk, ma obcięte pierwsze paliczki. z Grzesiem po raz pierwszy w góry wyruszyliśmy latem w Tatry. Podczas kolejnej zimy ruszyliśmy na północną ścianę Eigeru. To był 1995 rok. Pogoda była do bani, spadło dużo śniegu. Czekaliśmy w namiocie pod ścianą trzy tygodnie, aż w końcu zdecydowaliśmy, że po prostu idziemy. Poszliśmy, doszliśmy do połowy ściany. Okazało się, że jest tyle śniegu, że nie ruszymy się ani w dół, ani do góry. I musiały nas ściągać helikopterem służby ratownicze.
FK: Dokąd Cię zawiało potem?
MT: Wspinałem się bardzo dużo w Tatrach, zimą i latem. W czasie jednego sezonu letniego z moim kolejnym partnerem, Krzyśkiem „Krzykaczem” Belczyńskim, potrafiliśmy przejść ponad 60 dróg, zimą podobnie. Po tych intensywnych latach tatrzańskich zdecydowaliśmy z Marcinem Michałkiem ruszyć z Krakowa do Kirgistanu, w rejon Aksu. Był to rok 1998. Podróż zorganizowaliśmy bardzo spontanicznie. Przygotowaliśmy się na wspinaczkę wielkościanową, zabraliśmy ze sobą cały sprzęt i portaledże. Międzylądowanie mieliśmy w Uzbekistanie. Tam też skończyła się nasza przygoda, ponieważ okazało się, że Uzbekistan wprowadził tydzień wcześniej wizę tranzytową. Nie wpuścili nas już do następnego samolotu, tylko pod lufami karabinów odeskortowali do pustego samolotu do Moskwy, którym wróciliśmy. Wyjaśnianie całej tej sytuacji zajęło nam dziesięć dni – po których wróciliśmy do domu. Nawet nie zobaczyliśmy gór.
FK: Trochę można o Tobie poczytać: wspinasz się samotnie, wspinasz się wielkościanowo. Czy spróbowałeś każdego smaku wspinaczki?
MT: Nie. Zazwyczaj wspinam się w małych zespołach dwu- lub trzyosobowych. Wyjątkiem była wyprawa na Grenlandię z tzw. „dream teamem” – tam było nas czterech. Nigdy nie wspinałem się na większych wyprawach. Mnie raczej interesowała eksploracja niż wynik sportowy. Zazwyczaj wybierałem rejony, gdzie było bardzo mało ludzi, o których nie było informacji. Czasem zobaczyłem jakieś zdjęcie w gazecie lub usłyszałem przypadkowo dwa słowa i to wystarczyło, by ruszyć na kolejną wyprawę w nieznane. Te moje inspiracje były bardzo romantyczne.
MT: Mam sentyment do granitu, zapewne przez te długie lata spędzone w Tatrach i Sokolikach. Nie bardzo mi leży ten wyślizgany wapień jurajski, chociaż inne rodzaje wapieniu, bardziej chwytne, są też ciekawe. Piaskowce – na przykład na Hejszowinie – też lubię, na baldach i z liną.
FK: Jak wybierasz swoje cele wspinaczkowe?
MT: Można by powiedzieć, że to nie ja wybieram ścianę, tylko ściana wybiera mnie. Patrzę na całokształt: krajobraz, otoczenie, położenie geograficzne. Tak jak, powiedzmy, idąc ulicą, spoglądam na kobietę i widzę jej całokształt – piękną figurę, twarz – wszystko to składa się w jedną całość. Tak samo patrzę na górę. Potem dopiero przyglądam się szczegółom, jaki jest rodzaj skały, czy jest krucha. i wtedy już zazwyczaj jest za późno, żeby się wycofać. Tak zresztą też i bywa z tą kobietą… 😀😀😀
Wenezuela, wyciąg 7b na nowej drodze na Acopan Tepui, 2011 rok
FK: Wróćmy trochę do wspomnień. Jesteś teraz instruktorem i autorem książek o wspinaczce. Pamiętasz, jak kiedyś trenowałeś?
MT: Jak wspominałem, moje pierwsze treningi odbywałem z Darkiem Sokołowskim, na jednej z pierwszych sztucznych ścianek wspinaczkowych w Polsce, która znajdowała się na Akademii Rolniczej przy ulicy Kazimierza Królewicza. Na zwykłej lamperiowej ściance były przykręcone kilkumilimetrowe chwyty, wykonane przez tatę Darka. I tak trenowaliśmy w tamtych czasach. Na tej ściance znajdowała się również taka drabinka, którą można było odchylać od pionu, podstawiając pod nią konie gimnastyczne. Nasz trening wyglądał tak, że przychodziliśmy na tę ściankę i siedzieliśmy tam po pięć, sześć godzin. Trening był morderczy, bardzo intensywny. w sumie bardzo skupialiśmy się na sile palców. Dzisiejszy trening bardziej skupia się na motoryce, ogólnym rozwoju, wspinaniu po obłych formacjach. Kiedyś najbardziej kultywowaną sztuką było łapanie się bardzo małych chwytów, najlepiej pojedynczymi palcami – fakerami. Kto miał najsilniejsze palce, ten robił najtrudniejsze drogi. Takie drogi się też wtedy układało na sztucznych ścianach, po chwytach na pojedyncze palce.
Oczywiście podciągało się też na jednej ręce. Kiedy robiło to już więcej osób, licytowaliśmy się, kto podciągnie się więcej razy lub na jednym palcu. To była świetna i motywująca do treningu zabawa.
Wspinaczka na szczecińskim łuku w Amfiteatrze letnim przed generalnym remontem.
FK: Twój trening od tego czasu dość się zmienił?
MT: Tylko trochę. Od samego początku trenowaliśmy, bulderując. Dziś też tak robię.
FK: To poplotkujmy: a kto się najwięcej podciągał na jednym palcu?
MT: Leszek Milczarek, z tego co pamiętam. Jeszcze był chyba „Fabian”. No i Łysy też był w czołówce.
FK: Dobra. Opublikujemy tę listę i zobaczymy, czy ktoś się zgłosi ze sprostowaniem.
Jak już musiałem siedzieć wieczorem w schronie, to brałem gazetę lub książkę i udawałem, że czytam.
FK: Jeżeli miałbyś całościowo spojrzeć na swoją dotychczasową historię z górami i ze wspinaczką, co cię do tych gór ciągnie?
MT: Intuicja. Zawsze podążałem za głosem serca, a nie rozumu.Na różnych etapach wiele osób mówiło mi, że czegoś nie zrobię, nie dam rady, nie będę w stanie. Nie tylko w kwestii wspinania, ale także w innych sprawach, dotyczyło to również pisania książek. a ja zawsze wierzyłem, że potrafię coś zrobić i że dam radę, jeśli tylko odpowiednio się do tego przyłożę. Mam romantyczne zacięcie – wybierałem zawsze swoje cele dlatego, że mi się podobały, a nie dlatego, że były trudne.
Dobrym przykładem może być to, że w domu rodzinnym miałem w toalecie album „Jak pokonać najpiękniejsze góry świata?”. Tam są opisanie góry od Eigeru poprzez Patagonię, Ziemię Baffina i inne. Opisane są pierwsze przejścia, jak tam dotrzeć i inne informacje praktyczne. Przeglądając ten album, myślałem: „O kurde, tu bym się wspinał: na Eiger, na Cerro Torre!”. W przyszłości rzeczywiście tam trafiłem! Kiedy teraz otwieram ten album, to na każdej niemalże stronie widzę górę, na której wyznaczyłem nową drogę, doszedłem na jej szczyt. Okazuje się, że jedną z moich inspiracji był album, który czytałem w dzieciństwie, siedząc na kiblu… 😀
Na stanowisku podczas wspinaczki na Great Trango Tower w Pakistanie, 2013 rok
FK: Ziarno zasiane w dawnych latach… Piszesz, organizujesz spotkania, tworzysz skalną wioskę w gminie Dobra, zainicjowałeś zawody wspinaczkowe – działasz na bardzo szeroką skalę. Ciekawi mnie, co cię do tego motywuje? Mógłbyś przecież tylko się wspinać lub posiedzieć trochę więcej w domu.
MT: Chyba najprostszą odpowiedzią jest to, że mogę to robić. Od dawna staram się moje myśli przekuć w czyny, od wyprawy po skalną wioskę. Przychodzi mi to z wielką łatwością, ponieważ jestem człowiekiem czynu. Odnosi się to zarówno do wielkich wypraw, jak i do spraw codziennych – tak się chyba wychowałem. Kiedy żona mówi: – Trzeba zmyć naczynia – to ja nie siedzę i nie mówię: – No, tak – tylko wstaję i to robię, żeby mieć to szybko z głowy. 😀 Bardzo często pracuję nad wieloma projektami naraz – i potrzebuję do tego minimalnych ilości energii. Pracuję nad książką, filmem, sztuką teatralną, skalną wioską… Ale to wszystko zajmuje mi względnie mało czasu. Jak muszę coś zrobić, to siadam do tego i załatwiam – a potem mam czas dla siebie. Udało mi się w życiu pozbyć tak zwanych „przeszkadzajek”, pustych pikseli, unikać toksycznych relacji.
Tworzy to obecnie obraz Yetiego, człowieka, którego widuje się na ściance, a potem znika.
FK: a skąd się wzięła Twoja ksywka?
MT: Jest kilka teorii. Pierwsza jest taka, że wszyscy mnie tylko pytają: „Gdzie jedziesz?” albo „Skąd wracasz?”. Yeti zawsze gdzieś jest, ale na pewno nie ma go z nami. Może nawet nie istnieje.
Druga wersja: kiedyś Darek Sokołowski zobaczył mnie w skałkach w za dużych sandałach – chyba o trzy numery większych – i powiedział: – Ty wyglądasz jak yeti!
A trzecia wynika z tego, że przed laty byłem zupełnie innym człowiekiem. Niewiele mówiłem, za to dużo się wspinałem – i wyłącznie samotnie. Dziś odpuściłem trochę solowanie w wysokich górach i na trudnych ścianach, czuję się spełniony. Gdy przyjeżdżałem w Tatry, wychodziłem w góry o godzinie 22 i wracałem w południe. Nie lubiłem spędzać czasu z ludźmi w schroniskach, rozmawiać o niczym. Wolałem wyjść i się wspinać. Te wieczorne rozmowy, szczególnie te dotyczące wspinania, mnie męczyły. Jak już musiałem siedzieć wieczorem w schronie, to brałem gazetę lub książkę i udawałem, że czytam. Kiedy gapiłem się w ścianę – co też lubiłem robić – to zdarzało się, że ludzie do mnie podchodzili i mówili: – Ty się smucisz. Dlaczego jesteś smutny? Trochę mnie to wkurzało i wybijało z rozmyślań, więc udawałem, że czytam. Zdarzało mi się też trzymać książkę do góry nogami lub za długo nie przewracać kartek… Uciekałem od ludzi. i stąd się wzięła ta ksywka.
Kontakt ze światem na biwaku w portaledge w Pakistanie, Karakorum
„Mi na dzisiaj tego wspinania wystarczy”
FK: Pamiętasz jakiś moment, kiedy szczególnie się bałeś?
MT: Tak. Kiedyś nie myślałem o strachu. Teraz boję się bardzo często z uwagi na moich bliskich. Jeden z momentów, który zapadł mi w pamięci miał miejsce na drodze „Bushido” na Kazalnicy. Wytyczałem ją samotnie w stylu tradycyjnym, czyli podszedłem pod ścianę z całym sprzętem i doszedłem na szczyt bez wcześniejszej znajomości terenu. Było to w drugiej połowie lat 90. Pamiętam, że były tam dwa trudne wyciągi – jeden bulderowy, gdzie trzeba się złapać małych chwytów i strzelić do chwytu końcowego. Problemem tej sekwencji przechwytów było to, że wykonywało się ją osiem metrów nad przelotem z poziomo wbitych jedynek. Pod tym przelotem była półka skalna z odspojonymi od ściany blokami, stojącymi jak kolce. Kiedy już przyszło do tego, że miałem strzelić do tego chwytu, to zacząłem się zastanawiać. Bałem się, że może nawet zginę. Był to moment krótki, ale intensywny, kilka sekund.
Dwa wyciągi dalej był drugi trudny wyciąg – wyceniłem go wtedy hakowo na A3, potem zmieniłem na A4, a dziś dałbym mu A4+. A3 to wycena „bezpieczna” dla zdrowia. Znajduje się tam dość długa sekwencja wspinaczki na skyhookach. Do pierwszego pewnego przelotu, gdzie mogłem włożyć frienda, było z 12-15 metrów. Miałem dwa, trzy skyhooki i przewieszałem je na takich klamkach w przewieszonej ścianie. W połowie tej sekwencji, kiedy wiedziałem, że mam około 7 metrów do stanowiska, spojrzałem pod siebie i zobaczyłem pod sobą półkę i znów pomyślałem, że jak spadnę, to w nią uderzę. Wisiałem na tym skyhooku i myślałem o wezwaniu TOPR-u. Nie miałem telefonu, więc chciałem rozłożyć ręce w znaku „tak” i czekać, aż ktoś mnie zobaczy i stamtąd ściągnie. Bałem się, jednak w końcu zacisnąłem zęby i ruszyłem do góry. Doszedłem do tego frienda i ostatecznie stanowiska, które zbudowałem z jedynki i V-ki. Zjeżdżając z niego, usłyszałem brzdęk: V-ka wyleciała. Wisiałem już tylko na jedynce… Dziś bym tej drogi już nie robił – i każdemu odradzam powtarzanie jej w takim stylu, jak ja.
FK: Bardzo się chyba zmieniłeś od tego czasu.
MT: Tak. Moment przełomowy przyszedł w czasie wyprawy na Alaskę w 2009 roku. Pojechałem się wspinać samotnie, ale miałem w bazie kompana, Bogusia Magrela. Wspinałem się solo na Mount Barrill i na Mount Johnson, nie za trudne drogi mikstowe, może M5. Ta druga ściana miała 1100 m. Po wyjściu z niej wyszedłem na grań, która z jednej strony opadała prosto w dół. Wisiały z niej ogromne nawisy. Pomimo że trzymałem się bezpiecznej odległości do krawędzi, to w pewnej chwili usłyszałem pod sobą głuche pęknięcie… Nawis się oberwał. Puściłem czekany, krzyknąłem: „Nie!” i rzuciłem się rękami na pozostałą krawędź. Ten odruch chyba zawdzięczam wspinaczce skałkowej i monostrzałom w czasie bulderingu. Miałem dużo szczęścia. Okazało się, że skała się w tym miejscu cofała i zacząłem obciążać wiszący nad przepaścią śnieg.
Kiedy po chwili usiadłem przy szczycie, pomyślałem, że to koniec wspinaczki solowej w warunkach alpejskich. Miałem już wtedy córkę. W czasie zejścia wpadłem jeszcze do lodowej szczeliny, z której na szczęście udało mi się samodzielnie wydostać. Miałem dużo szczęścia. Gdy doszedłem do namiotu, gdzie czekał kolega, powiedziałem: – Mnie na dzisiaj tego wspinania wystarczy. Przez dziesięć lat nikomu o tym nie opowiadałem, ale po tamtym wydarzeniu zdecydowałem, że nie będę robił dróg alpejskich samotnie, nie będę sam podchodził po uszczelinionym lodowcu. To jest zbyt niebezpieczne.
Biwak w portaledge na Grenlandii, na zdj Jacek Fluder. Ściana Nalumasortoq. 2000 rok
FK: Czy zdarzyło Ci się w tych wczesnych latach coś zabawnego?
MT: Oj, tak! Raz siedzieliśmy w portaledżu w czasie złej pogody. w takich warunkach robi się kupę do pojemnika, a potem zawartość wyrzuca na zewnątrz. Pewnego razu mój partner, śp. Krzysiek Krzykacz Belczyński, zapomniał otworzyć przed tą czynnością zamek wejściowy portaledża… i tak, zawieszeni 500 metrów nad ziemią, musieliśmy zużyć jeden litr racjonowanej wody na czyszczenie wnętrza naszego wiszącego namiociku, z którego nijak nie udało się uciec. 😀
Szeroką rysa dylatacyjna pod wiaduktem w Szczecinie
FK: Nie wiem, czy masz takie skłonności. Czy jakieś konkretne piosenki, jakiś rodzaj muzyki kojarzy Ci się ze wspinaniem?
MT: w górach zawsze towarzyszyła mi muzyka. Zaczynałem od walkmana, potem pojawił się discman, następnie empetrójki, a teraz telefon – oczywiście na podejściach. Kiedyś słuchałem Janice Joplin, Edyty Bartosiewicz, Stanisława Sojki, Dead Can Dance, Killers, Queen… Bywały lata, które kojarzyły mi się z konkretnym zespołem lub nawet utworem muzycznym. Przykładowo rok 1993 kojarzy mi się z U2 oraz utworem „With or without you”. Przed wyjściem na moją pierwszą drogę na Kazalnicy miałem straszną gorączkę. Wziąłem chyba siedem aspiryn i pół nocy „umierałem” na twardym drewnianym stole. Byłem mokry, pociłem się, jakbym brał kąpiel. Słuchałem wtedy U2, wydawało mi się, że oni śpiewają gdzieś obok mnie i tylko dla mnie. Wstałem o szóstej rano i o dziwo byłem świeżutki jak skowronek. Poszliśmy się wspinać i zrobiliśmy drogę. Generalnie muzyka zawsze była moim najwierniejszym partnerem.
FK: Kiedy się wspinasz w górach, jakimi zmysłami postrzegasz rzeczywistość?
MT: Wszystkimi. Organizacja wyprawy, podejście, baza, trudności, sprzęt, technika wspinania – wszystko, co muszę zrobić, żeby dojść na szczyt, wymaga ode mnie całkowitego zaangażowania i skupienia na detalach, przewidywania. To jest moja orkiestra, jestem jej dyrygentem i twórcą zarazem.
FK: Pięknie to ująłeś! Czekam z niecierpliwością na wieści z kolejnej wyprawy i dziękuję za rozmowę.
Na dachu szczecińskiego kościoła Serca Jezusowego.
Marcin „Yeti” Tomaszewski – rocznik 1975, alpinista, z wykształcenia geodeta, ojciec trójki dzieci. Instruktor wspinaczki AWF, autor książek i scenariuszy filmowych. Znany z odważnych, samotnych przejść wielkościanowych i wielokrotnie nagradzany.
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.
Serdecznie zapraszamy Klubowiczki i Klubowiczów na weekendowy wyjazd wspinaczkowy na Frankenjurę.
Zapraszamy w szczególności tych, którzy nigdy tam nie byli, albo byli raz i “się nie podobało”.
Frankenjura to jeden z największych skałkowych rejonów Europy. Rejon o niewyczerpanym potencjale wspinaczkowym, gdzie od lat 80-tych powstawały kolejne kamienie milowe wspinaczki sportowej. Rejon, w którym dzięki Kurtowi Albertowi, narodził się narodziła się idea ROT PUNKTU.
Wyjazd ma charakter integracyjny dla osób początkujących i średniozaawansowanych.
Postaramy się przybliżyć Wam: ✔️ ogólną charakterystykę regionu, ✔️ najlepsze miejscówki, adekwatne do poziomu wspinaczkowego, oraz ✔️ patenty noclegowe i ✔️ miejscowe zwyczaje.
W planie wizyta na “skałce znanej” (potrzebne zacięcie wspinaczkowe) oraz poszukiwanie “skałki nieznanej” (potrzebne wygodne buty, poczucie humoru i odpornośc na porażki).
KIEDY
24-26 maja 2024 r.
>>> wyjazd ok 17.00 – 18:00 w piątek 24 maja, >>> powrót ok 15.00, w niedzielę 26 maja,
KADRA i KOORDYNACJA
Instruktor sportu : Bartek Przybył.
CO POTRZEBNE
Własny sprzęt wspinaczkowy, biwakowy i ubezpieczenie.
ZAPISY
Mail ze zgłoszeniem prosimy przesyłać pod adres: info@kwszczecin.pl LIMIT MIEJSC: 8 osób.
Relacja z wyjazdu na otwarcie letniego sezonu wspinaczkowego (w zerowych temperaturach 🙃)
Po zimowym obozie tatrzańskim w strugach deszczu i wyjeździe skiturowym w palącym słońcu Rudaw Janowickich przyszedł czas na oficjalne otwarcie ciepłego letniego sezonu wspinaczkowego w zerowych temperaturach.
Wierni naszemu wysokogórskiemu powołaniu, w pełni świadomi przyjęliśmy kolejne wyzwanie duchów Warunu i wyruszyliśmy na weekendowy biwak w górach Harzu, urągając niekorzystnym prognozom.
Już w piątek przyczółek SKW w osobach Qby i Pawła wybrał się na wycieczkę rowerową i wrócił okryty chwałą i zimnym deszczem. Wieczorem odbyliśmy rytuał przepędzania demonów wody przy pomocy browaru i lokalnego specyfiku, nazywanego Schierker Feuerstein. Podobno ma on przynosić dobrą pogodę.
W sobotę rano obeszliśmy Mekkę wspinactwa nizinnego– dolinę Okertal, zwaną przez Dawnych „Okrzynką”.
Zaciekające skały po jakimś czasie uległy naszemu oblężeniu, a wieczorne słońce miło grzało szorstkie oblaczki na baldach. Cytując klasyków: „To był dobry dzień”.
Zwiedzeni tym niespodziewanym sukcesem, poczuliśmy sportowego bakcyla i drugiego wieczoru zaniechaliśmy rytuałów błagalnych przy użyciu wspomnianych specyfików. Pełne butelki smutno patrzyły na nas spod suchego dachu…
W niedzielę zostaliśmy pokarani za ten grzech zmąceniem umysłów. Niepomni doświadczeń naszych przodków, wyruszyliśmy wyżej mimo zdecydowanie spadającej temperatury. Kiedy dotarliśmy pod Kleiner Feuerstein w podharcyńskiej miejscowości Schierke, nie zraziły nas leżące wokół płaty śniegu.
Kilkoro śmiałków zdecydowało się nie odpuścić i spróbować suchych kawałków ściany. W łapy było zimno, ale niejednej i niejednemu udało się zawitać na szczyt – ten przyjął nas łaskawie i pozwolił pocieszyć się prześwitami słońca, żeby ogrzać zziębnięte kulasy.
Kogo nie skusiły szorstkie połacie harcyńskiego granitu, ten skorzystał z górskiego powietrza na przechadzce po okolicznych szczytach.
Mimo absolutnej niskości wybranego przez nas rejonu wyprawa była iście wysokogórska.
W domu zameldowaliśmy się z tylko kilkoma przejściami, ale przeżycia i tak były godne wysiłku – na nizinach w końcu też padało i mroziło…
RELACJA: warsztaty praktyczne SKW – Pierwsza pomoc
Za nami kolejne, bardzo pouczające warsztaty praktyczne KW Szczecin >>> 🆘
Tym razem spotkaliśmy się w siedzibie Klubu przy Mazowieckiej 1 (pozdrawiamy oczywiście Centrum Wspinaczkowe Geko!) i przećwiczyliśmy rzecz ultra ważną, czyli: pierwszą pomoc.
Co omówiliśmy i przećwiczyliśmy?
Skupiliśmy się na najważniejszych rzeczach czyli krwawieniach zagrażających życiu, resuscytacji z użyciem defibrylatora AED, zaopatrywania urazów oraz przeciwdziałaniu hipotermii u poszkodowanych.
Nasze Klubowiczki i Klubowicze aktywnie wykonywali wszystkie ćwiczenia (a sporo ich było!), świadomi jak ważne są te umiejętności.
Dziękujemy bardzo naszemu klubowemu koledze: Rafałowi Wierzbickiemu za przekazaną wiedzę!
Do zobaczenia na kolejnych warsztatach praktycznych klubowych!
Klubowy Kurs Skałkowy 2024: relacja z Jury Krakowsko-Częstochowskiej
Trwa nasz Klubowy Kurs Skałkowy
Kursanci, wraz z naszymi klubowymi instruktorami PZA: Tomkiem Ferberem i Sławkiem Jabłońskim, przebywają aktualnie na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej w ramach pierwszego wyjazdu skałkowego. Jest intensywnie!
Z resztą zobaczcie sami!
Zapraszamy do fotorelacji z wyjazdu!
Tomek, Sławek i Kursanci
Tomek tak do nas pisze z Jury:
“Po pierwszym, bardzo udanym, dniu przyszła zlewa, którą wykorzystaliśmy na naukę zjazdów. Zjazd z Okiennika Rzędkowickiego w mokrej skale był testem psychy.
Kolejny dzień spędziliśmy na ścianie Skarpa Bytom gdzie szlifowaliśmy umiejętność asekuracji, ale i była możliwość zobaczenia treningu zawodnika reprezentacji Ukrainy na ścianie do wspinaczki na czas. Zwiedziliśmy też kultowy rejon wspinaczkowy w Podzamczu.
Ostatni dzień osłodził poprzednie dwa. Pogoda umożliwiła wspinanie w Podlesicach czasami tylko przepraszając nas białymi płatkami śniegu.“
Pierwsze koty za płoty!Ach te zjazdy!Sławkowy śmiech (przez łzy?) ;>Wykład w “garażu” (takie garaże lubimy!)
Za miesiąc druga część kursu. W arkana wspinania tradowego wprowadzi kursantów Przemek Ballada.
Wejście kciuka, czyli słów kilka o warsztatach rysowych z Michałem Kajcą
W ostatni weekend, 12-14 kwietnia, trzyosobowa grupa z naszego Klubu wzięła udział w warsztatach wspinaczki rysowej z Michałem „Micajem” Kajcą.
Zapraszamy do relacji Filipa z tego wyjazdu:
“W ciągu tych trzech dni odwiedziliśmy kilka skałek w trzech rejonach: Malinową, Piec i Fajkę w Rudawach oraz kamieniołomy Kingsajz i Płakowice.
Dla całkiem zielonych już pierwsze minuty okazały się objawieniem: z ziemi poznaliśmy różne możliwości poruszania się w rysach z wykorzystaniem klinowania nóg i rąk. Po kilku próbach naziemnych mogliśmy podziwiać instruktora w akcji: w ramach demonstracji przechodził wybrane przez siebie drogi szkoleniowe na wędkę, omawiając różne opcje klinowania.
Nasze własne próby nie wyglądały już tak płynnie 😉 Tu też zaczyna się drugi poziom wtajemniczenia i to, czego nauczyć się mogą osoby już lekko rozeznane w temacie (choćby z internetu) – korzystając z wędki, obserwacji partnerów i rad Micaja, próbowaliśmy wcielić w życie tak bohatersko brzmiące pojęcia jak „atak kciukiem”, „moc klinu” czy „NHR bez chwytów”.
Drugiego i trzeciego dnia dalej napieraliśmy (dość dosłownie), a co bardziej zaawansowani mieli największą gratkę. Na wędkach rozwieszonych na „softowych VI.4” i „przystępnych VI.2+, dla dziewczyn z małymi palcami to nawet VI.1”, pod czujnym okiem instruktora szukaliśmy swojego miejsca na tym ciasnym świecie.
Przepiękne, konsekwentnie proste (tzn. niekluczące;) rysy w pęknięciach drobnego piaskowca Kingsajzu i Płakowic są naprawdę zjawiskowe!
Nasza własna inwencja w znajdowaniu miejsc do fikuśnego klinowania sprawiła też, że niektóre rysy przemianowaliśmy po swojemu. Tak powstał, na przykład, wariant „Inkubator z przejściem przez depilator”. Porażka na nim musiałaby się nazywać „Przewłosieniem” lub „Reklamacją”?
Warsztaty były pouczające zarówno dla nowicjuszy, jak i osób obeznanych w temacie. Nowe rejony nie szczędziły wrażeń estetycznych.
Czego brakowało? No, może ktoś kiedyś wymyśli kieszonkowego Micaja, który w najtrudniejszych momentach podpowiada, jak złożyć klin (do dzieła, Bezos, Musk i Obajtek!).
Do tego czasu będziemy musieli się po prostu ostro spinać i cisnąć dalej…”
Pierwsze warsztaty praktyczne SKW w Big Wall – Centrum Wspinaczkowe za nami! Dziękujemy bardzo za ponowną możliwość przeprowadzenia szkolenia.
Cykl warsztatów ściankowych, zwiększających bezpieczeństwo, rozpoczął Tomasz Ferber od sytuacji awaryjnych, które mogą się przytrafić nie tylko w skałach, ale i na drogach wielowyciągowych.
Co omówiliśmy i przećwiczyliśmy
Postępowanie w wypadku zbyt krótkiej liny podczas opuszczania partnera, wycof ze słabego przelotu, przeniesienie ciężaru partnera na stanowisko, odpadnięcie w terenie przewieszonym, podejście po linie, i odblokowywanie przyrządu podczas asekuracji na górnym stanowisku.
Każdy z uczestników musiał samodzielnie wykonać każde ćwiczenie.
Mamy nadzieje ze ćwiczący nigdy nie beda musieli wykorzystać tych umiejętności w praktyce!
Zapraszamy na WARSZTATY PRAKTYCZNE SKW: >> pierwsza pomoc << 18.04.2024 r. (czwartek)
Chcesz się nauczyć jak udzielić pierwszej pomocy, także w warunkach górskich?
W takim razie: zapraszamy Was serdecznie na kolejne warsztaty praktyczne* Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego! * Warsztaty przeznaczone są tylko dla członków Klubu z aktualnie opłaconymi składkami.
PROGRAM WARSZTATÓW
Basic Life Support + AED,
opieka nad poszkodowanym nieprzytomnym,
opieka nad poszkodowanym po upadku z wysokości (wypadek w górach),
przeciwdziałanie hipotermii i udzielanie pomocy poszkodowanym w hipotermii,
zaopatrywanie krwawień zagrażających życiu.
[ KIEDY ] 18 kwietnia (czwartek) godz.18:00 – 21:00
[ GDZIE ] Siedziba Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego: ul. Mazowiecka 1, Szczecin.
“Puszczygór” i inne biegi (nie tylko górskie) z KW Szczecin
Siestrzci i braci biegowa! Kulajnogi i powsichody!
W górach można przecież nie tylko się wspinać, ale także jeździć na rowerze, wędrować, wagarować i biegać.
Żeby dać temu wyraz, zapraszamy wszystkich do zapisywania się do biegów (nie tylko górskich) jako członkowie zespołu „Szczeciński Klub Wysokogórski”. Druga połówka, pociecha lub rodzina też biegną, ale nie są oficjalnie członkami Klubu? Niech zapiszą się jako zespół „Szczeciński Klub Wysokogórski – Sympatycy”.
Już niedługo będzie w Szczecinie okazja skorzystać z opcji wspólnego biegu!
✅️ 26.05.2024 r. (niedziela) odbędzie się 📍 w Puszczy Bukowej 👉 bieg górski Puszczygór.
Możliwe dystanse to: 16 km, 55 km, 100 km. Skądinąd wiadomo, że już ktoś z naszego grona się zapisał…
Jeśli szukacie kompanii do innych biegów, piszcie na klubowej grupie na FB (nazwa nie gra roli).
Śmiałkom, którzy wystąpią pod szyldem SKW lub sympatyków, osłodzimy życie dopingiem (tym zdrowym, tzn. kibicowaniem!) i klubowym buffem (koszulek jeszcze niestety nie ma…).