MIGAWKI, czyli rozmowa z Robertem „Bobkiem” Paluchem

MIGAWKI, czyli rozmowa 
z Robertem Bobkiem Paluchem

„Góra, wspinanie, alpinizm są afirmacją życia”

O tym, że trening uzupełniający jest bardzo ważny, że natura tworzy nam łamigłówki, że stan z dziaby ma swoje ograniczenia, których można boleśnie doświadczyć na własnej skórze. O tym, że wspinanie jest najlepszą rzeczą, jaka się nam mogła przydarzyć w życiu – o swojej wspinaczkowej drodze w piątej odsłonie cyklu „Migawki” opowiada Robert „Bobek” Paluch.

Zima w Tatrach, ok. 1997

Filip Kaźmierczak: Jak to wszystko się dla Ciebie zaczęło? Czy od razu zacząłeś od wspinaczki, czy miałeś też, jak wielu innych, taką wstępną „fazę górską”?

Robert „Bobek” Paluch: Tak, na początku to miałem taką totalnie górską fazę. Ze względu na wiek zaczynam się robić sentymentalny i wracam pamięcią do wydarzeń z młodości…

A propos punkowania – bo zaproponowałeś, że moglibyśmy się spotkać w lokalu punkowym – rzeczywiście byłem punkowcem, ale nie tak radykalną odmianą. Nie jabole i leżenie pod płotem. Byliśmy grzeczni i wracaliśmy do domu. Jabole oczywiście były, ale…

FK: Taki punk burżuazyjny?

RP: Tak, taki punk burżuazyjny dla licealistów. Wpadliśmy z kolegami na taki pomysł, że wybierzemy się w podróż autostopem. Miałem wtedy 17 lat, rok 1990, początki kapitalizmu w Polsce. Plan był taki, że najpierw do Gdańska i stamtąd autostopem w dół. Nie pamiętam już, jak dostaliśmy się do tego Gdańska, ale chyba też autostopem, bo coś mi świta, że w Gdańsku przybijałem w PTTK pieczątki, że tę trasę przebyłem. Szkoda, że tej książeczki już nie mam… Dotarliśmy więc do Gdańska, tam trochę zabawiliśmy. Spaliśmy na dworcach, bo nie było nas stać na hotel czy nocleg, pełno było wtedy takich ludzi jak my. Mieliśmy namiot, który moglibyśmy na własne ryzyko rozbić w parku, albo spać na dworcu. Pamiętam, że SOK-iści chodzili i budzili nas, kopiąc butami, mówili: „Wstawać, chodzić, tu nie wolno spać”. To były wakacje, więc wielu było takich jak my. No i na tym dworcu zobaczyliśmy pociąg do Zakopanego, szybko pobiegliśmy do kasy, kupiliśmy bilet i tym zatłoczonym pociągiem dojechaliśmy po kilkunastu godzinach w góry.

W Zakopcu przeszliśmy podobną drogę, jak inni w tych czasach – poszliśmy na Czerwone Wierchy, a tam złapała nas burza. I to mi się podobało, bo dostaliśmy od pogody ostro w dupę, była jakaś walka. Potem poszliśmy na Halę Gąsienicową i nad Czarny Staw, pochodziliśmy w okolicach Zawratu. Tam pierwszy raz zetknąłem się z taternictwem, zobaczyłem na Granatach gości wiszących i krzyczących na ścianach. Wydawało mi się wtedy, że to prawdziwi herosi… Potem okazało się oczywiście, że tam prawdopodobnie byli kursanci i robili jakieś łatwe drogi, ale wtedy to na mnie zrobiło wrażenie.

No i trzecia wycieczka – co robi każdy Polak, jak pojedzie pierwszy raz w Tatry?

FK: Idzie na Giewont?

RP: Idzie na Rysy! Podeszliśmy w naszych glanach nad Czarny Staw, a tam WOP-ista w mundurze. Wtedy tam była granica i takich jak nas podejrzewano, że chcą czmychnąć, bo na nich WKU czyha. Więc on nas sprawdzał, przez radio coś pytał, ale w końcu nas puścił. Mogę chyba powiedzieć, że się zakolegowaliśmy, bo to był w porządku chłopak, w naszym wieku i w niższej randze. Dzieliliśmy się wtedy szlugami.

No i tam na Rysach była przygoda. Przed nami szło parę osób. Jak zaczęliśmy wchodzić do tej rysy wyjściowej na szczyt, ze żlebu u góry poleciały kamienie. Myśmy się zdążyli schować za jakiś głaz, a te kamienie przeleciały obok. Usłyszeliśmy krzyki. Tak z pamięci mogę powiedzieć, że w zasięgu wzroku było pod i nad nami może z dziesięć osób. Przed nami szło jakichś dwóch żołnierzy. No i jeden z nich dostał kamieniem w krtań. Widok był okropny. Pierwszy raz w życiu pamiętam człowieka praktycznie bez głowy. On po trafieniu zsunął się po tym żlebie i tą głowę mu jeszcze poturbowało. A jego kompan, drugi żołnierz, dostał kamieniem w łeb. My byliśmy we trójkę, a telefonów nie było, więc nie można było zadzwonić czy wezwać pomocy. Ustaliliśmy więc, że dwóch moich kumpli i inni zostaną z poszkodowanymi, a ja pobiegnę, bo miałem najlepszą wydolność. Zawsze uprawiałem jakiś sport, w tamtym okresie akurat pływałem. Pędem zbiegłem na dół – zajęło to ponad godzinę – i poprosiłem WOP-istę, żeby przez radio wezwał pomoc. Przyleciało śmigło i zabrało poszkodowanych.

Nie jestem zwolennikiem heroizmu, mitologizowania cierpienia i śmierci w górach. Natomiast ta sytuacja mocno mnie dotknęła, to było coś, obok czego nie można przejść bez refleksji. Jedno z moich najsilniejszych doznań w życiu w tym czasie wydarzyło się w górach, te okoliczności przyrody… Zastanawiam się do dziś, czy to by mnie tak samo ruszyło emocjonalnie, gdybym był świadkiem podobnej sytuacji gdzieś na drodze. Myślę, że nie, bo w górach życie ma większą wartość, te doznania są bardziej intensywne, jak to mówi wielu.

Później też czytałem książki na temat wypraw himalajskich, w których chyba bez wyjątku chodziło o jakąś walkę z wysokością, opisy śmierci partnerów. To mnie wtedy oczywiście rajcowało. Dużo później musiałem to sobie zweryfikować, że to nie jest wcale fajne, że ludzie w tych górach umierają. Ludzie powinni żyć. Góra, wspinanie, alpinizm są afirmacją życia, a nie śmierci. W czasach mojego pierwszego wypadu w Tatry miałem jeszcze taki obraz, że góry to są te silne doznania, ta śmierć, żyłem w tym micie polskich wejść zimowych i wypraw himalajskich. A później do mnie dotarło, że w tych opisach coś nie gra, coś jest nie tak.

FK: Wróćmy do tej sytuacji pod Rysami. Śmigło zabrało obu żołnierzy, a wy ciśniecie na szczyt?

RP: Nie, nie weszliśmy na ten szczyt. Ja zostałem na dole i poczekałem na chłopaków. Już było dość późno. A na Rysy wszedłem po raz pierwszy na obozie unifikacyjnym zimą, warunki były idealne, ja się czułem dobrze. Samotnie, prawie że wbiegłem na szczyt.

Myślałem: „Co za ludzie?” I zacząłem się w to wkręcać

FK: Rozumiem, że tu przyszedł ten pierwszy mocny bodziec, wrażenia, od tego czasu zacząłeś czytać te książki o wyprawach. Tu zaczęła się Twoja „faza romantyczna”. Jak się od tego punktu rozwijałeś?

RP: Mieszkałem wtedy w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie nie było Klubu Wysokogórskiego, ale był Klub Taternictwa Jaskiniowego „Gawra”. Wciągnął mnie kolega ze szkoły i członek klubu, Artur Nowak. Nigdy nie wstąpiłem do klubu, ale wciągnąłem się w to środowisko i zacząłem z nimi jeździć – na szkolenie w Międzyrzecki Rejon Umocnieniowy, do jaskiń, w Tatry. Było to ciekawe doświadczenie, bo z jednej strony są jaskinie porażające, świetne, np. Ptasia Studnia, gdzie zjeżdżasz 100 m w dół regularną studnią. Z dołu przechodzi się korytarzem do ogromnej sali. A z drugiej strony masz jaskinie strasznie ciasne, gdzie się trzeba czołgać, babrać w błocie – i to mi się nie do końca podobało. Mniej więcej w tym okresie – w roku 1994 – pojechałem na studia do Szczecina i zapisałem się do klubu szczecińskiego. Do tej pory widuję te twarze, które spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w klubie. Dziwiłem się wtedy tym gościom, którzy po pół godziny wisieli na panelu, myślałem: „Co za ludzie?” I zacząłem się w to wkręcać.

FK: Do klubu wstąpiłeś jak każdy, czyli pisałeś egzaminy i robiłeś kurs?

RP: Nie pamiętam egzaminów… Chyba wiem, dlaczego. Ja w 1993 r. odbyłem kurs skałkowy i taternicki w Betlejemce, więc do Szczecina przyjechałem z kartą taternika i mogłem od razu wstąpić do klubu. A na kurs dostałem się bez żadnego problemu, po prostu komercyjnie. Moim instruktorem był Rafał Kardaś, świetny człowiek. Spotkaliśmy się potem parę razy w górach, bardzo dobrze go wspominam. 

FK: Jak to się potem rozwijało? Przyjechałeś do Szczecina, wstąpiłeś do klubu. Widziałeś już ludzi wiszących na ściance, więc ścianka już była?

RP: Tak, był panel w dzisiejszym Geko i zgrana grupa kilku, kilkunastu osób, które trzymały się razem – w każdym tego słowa znaczeniu, bo i imprezowo, i wyjazdowo, i treningowo. Nie mówię, że tam wszyscy się kochali i żyli ze sobą w niebiańskiej harmonii, ale była to fajna paczka. Zawsze można było na każdego liczyć. Było nas maks 20 osób.

FK: Wycofajmy się ze Szczecina, z klubu. Pomyśl o sobie. Jak się rozwijałeś, gdzie się wspinałeś? Odwiedzałeś te same rejony, odkrywałeś nowe?

RP: Między 1993 r., kiedy miałem mezalians z klubem Gawra w Gorzowie, a uzyskaniem karty taternika głównie jeździłem do jaskiń i na wypady szkoleniowe. Pierwszy raz tak naprawdę wspinałem się w skałach na kursie wspinaczkowym u Bogdana Krauze. Było tam dużo fajnych ludzi – Jarek Caban „Blondyn” i Wiesiek Ignatowicz, świetni wspinacze górscy, byli moimi instruktorami. I to mnie wciągnęło. Od razu po kursie taternickim w Betlejemce zostałem w Tatrach i zrobiłem tam kilka fajnych dróg, np. Surdela na Mięguszu, szóstkowe drogi na Mnichu. Zdarzyło nam się też kilka przygód i błędów. Dało nam to popalić – i dało nam do myślenia.

Podczas jednej z takich przygód wspinaliśmy się na wschodniej ścianie Mnicha, na prawo od komina Stanisławskiego, kiedy znikąd przyszła taka prawdziwa „dupówa” – burza, deszcz. Żeby z niej uciec, schowaliśmy się do środka komina Stanisławskiego – było to najgłupsze, co mogliśmy zrobić, bo zaraz na nas dwóch zaczął lać się wodospad i latać kamienie…

Poprzez skupienie możesz osiągnąć rzeczy, które uznawałeś za nieosiągalne

Zamarła Turnia, rok 1995

FK: W pierwszej fazie wspinaczkowej chodziłeś więc po Tatrach. Od tego czasu bardzo się jednak rozwinąłeś – bardzo dużo wspinaczkowo osiągnąłeś, chodziłeś trudne i długie drogi, także zimowo. Jak do tego doszedłeś?

RP: Mocno wciągnąłem się we wspinanie sportowe. Bardzo podoba mi się w tym sporcie sama koncepcja ruchu. Jak już wspominałem, miałem ogólną sprawność sportową i dobrze wyrobioną kondycję. Oprócz moich studiów architektonicznych i związanych z nimi „odlotów artystycznych” zawsze kładłem duży nacisk na sport. Trening wspinaczkowy bardzo mi się podobał jako środek do utrzymania organizmu i głowy w jakimś reżimie. Miałem dużo szczęścia, że miałem taką zajawkę.

Sama koncepcja wspinaczki – koordynacja ruchowa, uruchomienie pokładów koncentracji w głowie przez odpowiednie bodźce – to wszystko sprawia, że jest ona formą medytacji w ruchu. Nie da się zrobić trudnej drogi bez skupienia. Poprzez skupienie możesz osiągnąć rzeczy, które uznawałeś za nieosiągalne. Sukcesem jest, kiedy dzięki koncentracji osiągasz sukces, który wydawał ci się nierealny. Zupełnie inną sprawą jest społeczne podejście do tego sportu, ogłaszanie tych przejść, całe te media społecznościowe. Ja zawsze uwielbiałem ten moment spełnienia sportowego, kiedy osiągnąłem cel, który wydawał mi się niemożliwy do osiągnięcia. Nie było takich chwil w moim życiu aż tak dużo, ale wystarczająco. I to są najbardziej satysfakcjonujące momenty dla wspinaczki czy wspinacza.

Każdy z nas na swojej drodze rozwoju wspinaczkowego spotyka inne trudności i inaczej wyznacza sobie cele – ale na tym też polega wspinanie, na przekraczaniu swoich osobistych granic. Porównywanie się w tym sporcie z innymi nie ma żadnego znaczenia. Uważam, że dążenie do rozwoju leży w naturze ludzkiej. My mamy ogromne szczęście, bo wspinanie jest najlepszą rzeczą, jaka się nam mogła przydarzyć – jeśli dążysz do samorozwoju i przełamywania się, wspinaczka jest ku temu świetnym narzędziem.

Przyjaźnię się wprawdzie z wieloma osobami, które się wspinają, jednak głównie „bujałem się” z ludźmi, którzy nie mieli nic wspólnego z tym sportem. W pewnym momencie mojego życia zastanawiałem się, czy nie rzucić wspinaczki na rzecz zespołu muzycznego, bo trójka moich najlepszych przyjaciół ze mną grała.

FK: A na czym grałeś?

RP: Próbowałem na perkusji i gitarze. I musiałem jakiegoś wyboru dokonać, na obie rzeczy po prostu nie było już czasu. Wybrałem wspinanie, bo wolałem samotną drogę do świadomego rozwoju. Chciałem pewne decyzje podejmować sam i być wtedy odpowiedzialnym tylko za siebie, a nie być członkiem grupy czy drużyny, od której w pewien sposób byłbym zależny.

FK: We wspinaczce zespół jest wprawdzie mniejszy niż w punk rocku, ale to mimo wszystko sport zespołowy.

RP: Też się zgadza… A tak nota bene, to muzyka, obok wspinania, jest dla mnie najważniejszą rzeczą w życiu i najlepszą ze sztuk. Na bezludną wyspę nie zabrałbym książek i filmów, tylko muzykę. Ona najbardziej pobudza wyobraźnię. Dobra literatura również, ale to jednak muzyka daje kopa, daje ci coś takiego, co potrafi pobudzić w tobie nieznane tobie samemu strony.

FK: Pozwól, że wrócę do tematu górskiego. Wspinasz się sportowo, tradowo górsko, zimowo górsko i lodowo. Jakie rejony i style najbardziej cię kręcą?

RP: Jeśli chodzi o rejony, to uwielbiam Dolomity. Te widoki – łączka, łączka, płasko, a tu nagle tysiąc metrów w pionie! I to jest wspaniałe wspinanie, te drogi potrafią mieć kilkaset metrów i wybitną urodę na każdym wyciągu.

Wspinałem się też w Alpach i Tatrach, kilka razy w okolicach Chamonix. Mimo wszystko rejon Dolomitów i północnej Gardy – Arco – są moimi ulubionymi. Od mojego pierwszego wyjazdu w roku 1996 byłem tam kilkadziesiąt razy. Rzadko zdarzał mi się rok, kiedy tam nie pojechałem. Za to trzy, cztery razy w roku to dla mnie standard. Od baldów po przepiękne wielkie ściany, znajdziesz tam wszystko, czego wspinacz może chcieć. Ostatnio byłem też na wyjeździe czysto rowerowym i odkryłem wiele fascynujących miejsc – tuneli, dolinek.

Tabor, Sokoliki, ok. 1995 r.

Nogi zaczynają boleć, buty zaczynają uciskać palce, nie wiesz, co zrobić, jakoś chcesz pobudzić krew…

FK: Mówiłeś też, że na początku lat 1990-tych nie za bardzo wiedzieliście, jak trenować. Powiedz, jakie było twoje podejście do treningu – jak trenowałeś, co sobie po treningu obiecywałeś?

RP: Nie umieliśmy wtedy trenować. Teraz odbija się to na moim zdrowiu, bo barki mam powyrywane. Kiedy przyszedłem do klubu, w siedzibie (czyli dzisiejszym Geko) była na lewo od balkoniku jedna ścianka. Trening polegał na tym, że wisiało się na niej przez pół godziny, czasem dwa razy po pół godziny, a potem jechało się w skały i nie mogło nic zrobić. Okazało się, że możesz wisieć pół godziny na chwytach, ale próbujesz w Białych Skałach (czyli na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej) VI.3 lub VI.4 i coś ci nie idzie… Potem,  zbudowaliśmy ściankę przy alei Piastów pod wydziałem prawa uniwersytetu. Nazywaliśmy ją „norą” i to była pakernia z prawdziwego zdarzenia. Co ciekawe, gdybyś teraz porównał, jak trenują najlepsi, to nie chodzą po superwysokich panelach. Mają po prostu w garażu czy piwnicy pakernie – ścianki systemowe, bo to jest najlepsze narzędzie do „ładowania”.

Ten mój trening można by podzielić na różne fazy. W pierwszej fazie, po tym jak zbudowaliśmy ściankę, nie mieliśmy żadnej wiedzy na temat treningu. Chodziliśmy codziennie na ścianę, trenowaliśmy na maksa, ja do tego zostałem wegetarianinem i uprawiałem bogate życie studenckie – intensywne, z niewielką ilością snu. I to spowodowało serię różnych kontuzji. Doprowadziło to do tego, że musiałem odpocząć, ponaprawiać się, wrócić do żywych, zredukować liczbę imprez. Po tym małym resecie pozbierałem się życiowo, wróciłem do treningu i do wspinania, odświeżyłem się i zbudowało mnie to na nowo.

Jeżeli ktoś z młodych to czyta, to istotne jest podkreślenie treningu uzupełniającego dla wspinaczy. Kiedyś tego nie było. Pięć razy w tygodniu wychodziłeś na ściankę, a jak miałeś jeszcze robotę, dzieciaki, stres, to miałeś czasem tylko dwie godziny na trening. Więc wbijasz na panel i ciśniesz. Miałem też wtedy takie głupie przekonanie, że jeżeli nie wyjdziesz z treningu z jęzorem na wierzchu, to w ogóle ci on nic nie przyniesie. Teraz już wiem, że tak nie jest – wystarczy sięgnąć po dowolną współczesną książkę na ten temat. Ja tego nie wiedziałem, więc płacę teraz za błędy przeszłości – zwyrodniałe palce, bolące barki. Także – trening uzupełniający!

FK: A pamiętasz jakieś szczególne momenty z gór, kiedy bardzo się bałeś lub miałeś poczucie niebezpieczeństwa?

RP: To nie do końca na temat, ale mimo wszystko ciekawe. Mam powracający sen, że wiszę w ścianie na stanowisku, kiedy nagle w dolinę wchodzą chmury. Podchodzą powoli do góry i zaczynają mnie omiatać. Kiedy widzę te chmury, czuję jakąś otchłań i mnie to w tym śnie przeraża. Wyobraź sobie, że ze dwa czy trzy razy w Dolomitach miałem dokładnie taką sytuację, ale nigdy nie bałem się – wręcz przeciwnie miałem poczucie błogości, jakbym był w łonie matki. Trudno mi to nazwać, jakiś totalny odpał, zapiera to dech w piersiach. Ale w śnie mnie to przeraża…

Wróćmy jednak do rzeczywistego strachu w górach. Kiedyś zjeżdżałem zimą Kazalnicą i przejechałem stanowisko. A że nie chciało mi się wracać – a były to pionowe trawy – zamiast podejść po linie do góry, wbiłem obie dziaby, stanąłem i zaparłem się. Poczekałem, aż partner zjedzie, przewiąże się te 10 metrów nade mną i zrzuci linę, żebym zjechał. Stojąc tam, pomyślałem sobie: „Co ja zrobiłem?”. Byłem przerażony, czysta głupota. Przecież on mógłby zrzucić kawał lodu i byłoby po wszystkim.

Bałem się też kiedyś w Alpach, kiedy wspinałem się z Piotrkiem Ściborem na Igłach. Po biwaku na stacji pośredniej pod Midi poszliśmy na drogę za 6b. Była to płyta, więc wyobraź sobie… Na wyciągu za 6a+ bałem się jak nigdy! Była to taka połoga płytka, potem mały okapik i znów połoga płytka. Pod okapikiem był przelot, nawet nie pamiętam jaki, a potem wyszedłem na górną płytkę i trochę podszedłem, aż dotarłem do takiego miejsca, że nie mogłem odjąć żadnej kończyny, bo bałem się stracić równowagę i odpaść. Na psychę działa jeszcze to, że wpinka jest 20 m niżej i że jej nie widzę, bo jest pod okapem. Jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć w moim życiu! Nogi zaczynają boleć, buty zaczynają uciskać palce, nie wiesz, co zrobić, jakoś chcesz pobudzić krew… Pomyślałem, że krzyknę do Piotrka, żeby uważał, bo będę skakać. Opanowałem się jednak – po co skakać, skoro mogę próbować podejść? Najwyżej odpadnę. Ruszyłem się więc, zrobiłem ruch, drugi, trzeci i wziąłem głęboki oddech… Dla kogoś, kto się w tych płytach wspina, nie jest to problem. Zrobisz trzy, cztery drogi, to się nauczysz. Ale jak przyjeżdżasz ze Szczecina, gdzie trenowałeś na samych przewieszeniach w AKW (Akademickim Klubie Wspinaczkowym), liznąłeś trochę dziurek w przewieszeniach na Frankenjurze, to nie masz w ogóle wyczucia.

W jednym momencie też wyjechałem ze ściany i spadłem z 50 metrów, ale spadłem na szczęście w taką poduszkę śniegu. To też była głupota. Byliśmy w okolicach wierzchołka Kazalnicy, na zejściu są dwa żlebiki – a ja wybrałem ten niewłaściwy, który prowadził do Bańdziocha. Schodzę, ściana zaczyna się pionować, więc pomyślałem, że zrobię w tym twardym śniegu stanowisku i zjadę z dziaby. Zamysł był taki, że ta dziaba nie będzie i tak obciążona, tylko się lekko będę nią wspomagał. Wszystko zaczęło się jeszcze bardziej stromić i ten stan z dziaby pojechał w dół. Z całym tym badziewiem poleciałem i wpadłem w śnieg. Moment lotu był wypełniony przerażeniem, nie było czasu myśleć. Najlepsze było to, że jak wpadłem w tę poduszkę śnieżną, to śnieg zaczął powoli zjeżdżać w dół i wywołał lawinę. Miałem szczęście, że zatrzymałem się na jakimś elemencie i mnie nie porwało.

Dlatego teraz wspinam się bardzo bezpiecznie. Obiecałem żonie, że będę na siebie uważał.

Pod ścianą Petit Dru, 1998 r.

We wspinaniu muszę użyć zarówno ciała, jak i umysłu, żeby rozwiązać pewną zagadkę logiczną, którą stworzyła mi natura

FK: Masz jakieś górskie marzenia, których nie udało ci się spełnić?

RP: Jest takich rzeczy masa, ja jestem niespełniony! Chciałem jeszcze zrobić 8b i jeszcze mam – mimo wieku – szansę. Parę lat temu udało mi się zrobić 8a. Ale do takich trudności muszą być sprzyjające warunki, na przykład musiałbym się przenieść do Kalymnos lub innego dobrego rejonu pod trening.

Poza cyfrą mam też cele górskie. Nigdy nie miałem ambicji „wejść” na coś, bo interesuje mnie bardziej droga niż szczyt, samo wspinanie. Tylko nie wiem, czy tu otwarcie o tym opowiedzieć, żeby nie było samospełniającej się przepowiedni…

FK: Wiesz, zastanawiam się po prostu, co człowiekowi z twoją historią wspinaczkową łechta fantazję, co jest może cierniem w ego.

RP: Dobra. Chciałbym zrobić w Alpach drogę „Divine Providence” na Wielkim Filarze Narożnym, która kończy się na szczycie Mont Blanc. Najpierw masz 800 m filara skalnego po trudnościach 6a-7b, a potem kończysz granią Pueterey na szczyt. Grań kończy się zimowo, w rakach i z czekanem, więc trzeba ze sobą zawlec cały szpej zimowy. Są tego przejścia w ciągu, bez biwaku, ale do tego trzeba mieć pancerną formę, zrobić kilka dróg w rejonie Chamonix, tam potrenować. Nie ma tak, że siedzisz sobie przy komputerze w Szczecinie, jedziesz tam na weekend, aklimatyzujesz się na Midi i robisz Wielki Filar Narożny. To jest ekstremalny wysiłek.

FK: Bałeś się, męczyłeś – ale po co to wszystko? Co ciągnęło cię do wspinania i do gór?

RP: Kiedyś powiedziałbym, że wspinałem się po to, żeby podobać się dziewczynom… Wielokrotnie rozmyślałem nad tym, ale nie mam jasnej odpowiedzi. Trochę szedłbym w stronę tego, co już powiedziałem do tej medytacji w ruchu. Podoba mi się w tym sporcie to, że muszę się skrajnie skupić i ogarnąć się ze sobą samym, żeby skończyć tę drogę. Może ktoś powiedziałby, ze można to osiągnąć w każdym sporcie czy na ściance wspinaczkowej. Jednak mając poczucie, że przechodzisz coś, co ukształtowała natura, inaczej to odczuwasz.

Podoba mi się też to, że we wspinaniu muszę użyć zarówno ciała, jak i umysłu, żeby rozwiązać pewną zagadkę logiczną, którą stworzyła mi natura. Dotyczy to szczególnie wspinania onsajtem. Dlatego dużo większą satysfakcję miałem zawsze z tego stylu. Zawsze preferowałem wspinanie bez znajomości, ten czysty styl, kiedy podchodzisz pod drogę i musisz wszystko ogarnąć sam. W czasie wspinaczki musisz swój plan ciągle weryfikować, dopasowywać. Może dlatego mój poziom OS jest bardzo bliski do RP.

FK: Można by powiedzieć, że interesuje cię styczność z nieznanym?

RP: W pewnym sensie tak. Ale nie wiem sam, co to jest. Może kiedy odpowiem sobie na to pytanie, przestanę się wspinać? Może robię to, dopóki to pytanie mnie jeszcze pcha, dopóki mam ochotę szukać na nie odpowiedzi?

FK: Wspominałeś, że muzyka była dla ciebie ważna. Powiedz, jaka muzyka kojarzy ci się ze wspinem?

RP: Rage Against The Machine, oczywiście! Pamiętam, że na studiach była to podstawowa płyta na wyjazdach w skały, słuchaliśmy tego non stop w samochodzie. Związana jest z tym ciekawa sytuacja. Płyta wyszła w 1992 r., kiedy byłem młodym punkiem. Rage przyjechało też na koncert do Polski, miałem na niego jechać do Warszawy, było to w 1993 lub 1994 r. Już nie wiem, czemu nie pojechałem. W każdym razie kilka lat później przyjechał do Polski nasz kolega, Paweł Janowski. Paweł mieszkał w Stanach i przyjechał do swojego wujka, Łukasza Jezierskiego, również wspinacza i członka SKW, na roczne wakacje. Wiesz, jesteś młodym lewakiem, punkowcem, słuchasz tych wszystkich kapel. Rage to też kapela lewacka, ale poza muzyką my nic nie rozumieliśmy – niby trochę angielskiego znasz, ale ten kalifornijski slang nic ci nie mówi. Rozkładasz harmonijkę z kasety, czytasz te teksty –  dalej nic. I przyjeżdża koleś ze Stanów, puszczasz to w samochodzie, a on ci na bieżąco tłumaczy, o czym oni śpiewają. I nagle pojęliśmy, o co w tym wszystkim chodzi! I dlatego tak mi się ten zespół kojarzy z wyjazdami wspinaczkowymi.

FK: Wielkie dzięki za fascynujące opowieści!


Robert „Bobek” Paluch – wspina się od 1993 roku. Członek SKW od 1994 r.

Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.


Cykl rozmów „Migawki zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.