MIGAWKI, czyli rozmowa z Jerzym Kawiakiem
„Ta fascynacja momentem, kiedy widzisz, co jest z drugiej strony”
O tym, że najlepiej było znać kogoś, kto gdzieś już był. O tym, że czasy były siermiężne. O tym, że wystarczy trzy razy wejść na Rysy, żeby zdobywać siedmiotysięczniki. O kolejnych sposobach niezgodnego z przeznaczeniem użytkowania sprzętu morskiego (to jakaś szczecińska tradycja…) – o tym, że doświadczenie zdobywa się bojem, w czwartym odcinku cyklu „Migawki” opowiada Jerzy Kawiak.
„Wszystko, oczywiście, na lewo”
Filip Kaźmierczak: Jakie są Twoje pierwsze wspomnienia z gór, ze wspinaczki? Co Cię pociągnęło, dlaczego, kiedy?
Jerzy Kawiak: Kołacze mi się w głowie, że w latach 70-tych byłem z bratem na kolonii gdzieś koło Limanowej. Tam zawieźli nas na wycieczkę do Zakopanego i nad Morskie Oko. Potem o tym zapomniałem. Dopiero, jak odkryłem dla siebie Tatry, przypomniałem sobie, że kiedyś nad Morskim byłem.
Nie wiem, czy to przypadek, ale moja droga do Tatr była trochę klasyczna. Lubiłem dużo ruchu: jak wszystkie dzieciaki w tamtych czasach dużo grałem w piłkę, praktycznie od rana do wieczora spędzałem czas na podwórku. Kiedy już byłem w Liceum, a chodziłem do LO II na Henryka Pobożnego – była to bodajże wiosna 1981 roku – zobaczyłem w bibliotece przewodnik po Tatrach Józefa Nyki. Taki turystyczny. Wziąłem go też, bo mnie zainteresował. Z tej książki dowiedziałem się, że można wejść drogą turystyczną na Rysy. To mnie tak zafascynowało, mówię:
– Kurczę, najwyższa góra w Polsce? – Zaraz w te pędy na wakacje pojechaliśmy z kolegami z liceum, chyba we czterech, w Tatry. Kupiliśmy mapę, zrobiliśmy coś tam na rozgrzewkę i weszliśmy na te Rysy. Od tego momentu zaczęły się moje turystyczne przygody. Co roku z niecierpliwością czekałem na ten wyjazd w Tatry.
W roku 1984, w sumie pod koniec liceum, zorientowałem się, że w Szczecinie jest Klub Tatrzański. Zostałem więc członkiem. Oni co tydzień prowadzili ciekawe odczyty z wyjazdów turystycznych czy krajoznawczych. Było to bardzo fajne towarzystwo. W tych czasach, w latach 80., nikt nie myślał o upadku komuny. Nikt nie miał pojęcia, że to tak szybko się potoczy. Każdy więc szukał jakiejś swojej niszy, żeby się od tego całego istniejącego świata odizolować. Góry dla wielu były taką fajną odskocznią.
FK: Czym był dokładnie Klub Tatrzański?
JK: Przez lata miał swoją siedzibę w budynku poczty przy dworcu. Na dole była kawiarnia, gdzie prowadzono spotkania. Nie wiem, gdzie się teraz spotyka, ale istnieje – przy PTTK. Klub był otwarty dla wszystkich, dla pozytywnie nastawionych turystów. Nie było żadnych wymogów, jak w klubach wysokogórskich. Tam poznałem ludzi i dużo z nimi jeździłem: dwa, trzy razy do roku wyjeżdżaliśmy w Karkonosze czy Beskidy. Kontynuowałem też coroczne wyjazdy w Tatry.
W Tatrach podczas kolejnych wyjazdów już z chłopakami z osiedla zafascynowaliśmy się taternictwem jaskiniowym. Chodziliśmy początkowo tylko latem. Wszystko, oczywiście, na lewo. Poczytaliśmy o tych jaskiniach, przeszliśmy wszystkie turystyczne. Zrozumieliśmy, że z odpowiednią mapą i sprzętem można odkrywać mniej dostępne miejsca. Więc odkryliśmy taką jaskinię – Zimną. Ona chyba miała wtedy trzy kilometry, teraz może ma więcej, bo są co raz to nowe odkrycia. Tam są zaciski, gdzie trzeba się ciasno przeciskać, są korytarze, które ciągną się setkami metrów. Napotkaliśmy tam ściankę ze spitami i zrozumieliśmy, że można tam zjechać na linie. W następnym sezonie więc pojawiliśmy się w tym miejscu z liną, którą załatwił mi ojciec ze statku. Była to pleciona lina do podawania rzutek, taka pomarańczowa. Nie była liną wspinaczkową, nie miała rdzenia. Mieliśmy też jakieś pasy strażackie, coś tam kombinowaliśmy. Takie były nasze początki z liną.
Latem 1985 roku w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów spotkałem Darka Swinarskiego, kolegę mojego starszego brata, który wspinał się w „piątce” z grupą innych taterników. Zaprosił nas do swojego towarzystwa, Taternicy zrobili na nas ogromne wrażenie, zwłaszcza dźwięk sortowanego „szpeju” na kolejny dzień wspinania. Kolega Darek wspomniał, że jest członkiem Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Wtedy otworzyły mi się oczy:
– Jak to, w Szczecinie jest klub wysokogórski? – Zaprosił mnie na spotkanie w klubie. Na pierwsze zebranie poszedłem jesienią 1985 roku. Wtedy jeszcze aktualna siedziba na Mazowieckiej 1 była w remoncie, była to kotłownia pozyskana od Miasta Szczecin na działalność klubu, więc trzeba ją było wyremontować i przystosować. Pierwsze spotkania, na których byłem, odbywały się w jakimś budynku politechniki.
Były to fajne czasy. Na takim zebraniu były dziesiątki osób, starszych i młodych wspinaczy. Widać było, że wszyscy się znają. A ja akurat z moimi dwoma kolegami z osiedla wtedy potrzebowaliśmy czegoś więcej.
W 1986 roku mój kolega Piotr Kawaliło, z którym od lat przemierzałem Tatry i penetrowałem jaskinie, zapisał się na prowadzony w klubie kurs skałkowy kierowany przez Tadeusza Rewaja. Trwał on wtedy od jesieni do wiosny, składał się z cyklu różnorodnych wykładów i spotkań, zakończonych egzaminami i wyjazdem w skałki. Ja akurat nie miałem wtedy czasu, więc zapisałem się dopiero rok później. Tak zaczęła się moja historia w klubie – pełnoprawnym członkiem stałem się dopiero w lutym 1989 roku, po zakończeniu letniego kursu tatrzańskiego w Betlejemce i otrzymaniu Karty Taternika.
FK: Czyli przeszedłeś tę klasyczną drogę tatrzańską. Potem skończyłeś w Pamirze i w Himalajach. Jak potoczyła się Twoja droga górska?
JK: To też ciekawa sprawa. Byłem takim normalnym wspinaczem. Chłopakiem, którego fascynowało wspinanie i przebywanie w górach. W tamtym okresie w Alpy nie jeździłem, nie miałem jakiegoś ciśnienia, a może bardziej doświadczenia. Fascynowała mnie wspinaczka skalna. Trenowaliśmy na dopiero co odkrytej w połowie lat 80. przez „Łysego”, Darka Sokołowskiego, wieży Bismarcka. Była tam pierwsza dość trudna droga za VI.1+, Łojotok. Po dziś dzień jeszcze istnieje. Była to dość trudna droga dla nas, chłopaków wspinających się w korkerach, z plecioną liną, asekuracją ze słupka i jedną uprzężą uszytą z pasa bezpieczeństwa. Do asekuracji używaliśmy dwóch karabinków, jednego do powieszenia wędki i drugiego do półwyblinki. Były to takie siermiężne czasy. Po takim treningu jeździliśmy wspinać się w Sokoliki.
Po uzyskaniu Karty Taternika w kolejnych trzech latach zaczęliśmy z kolegą jeździć w Tatry, tak na miesiąc, półtora. Mam tu jeszcze rozpiskę: robiliśmy po dwie drogi dziennie, zazwyczaj szóstkowe, w tych korkerach i z asekuracją na własnej. Zazwyczaj biło się haki oraz stosowaliśmy tzw. kości (stopery i heksy) rodzimej, chałupniczej produkcji np. słynne wyroby z Kielc. Po dwóch latach wspinania wspólnie z kolegą Kawaliło zakupiliśmy za ciężkie dewizy komplet 10 kości znanej firmy Wild Country, które znalazł nam na Zachodzie nasz starszy klubowy kolega Wojtek Palczewski.
FK: O, masz wszystko dokładnie zapisanie.
JK: Bo człowiek był wtedy uporządkowany. O, mam i kurs letni zapisany – w Betlejemce, rok 1988. Ewa Szcześniak z KW Łódź była moją instruktorką. Widzę, że zauważyła, że się z chłopakami dobrze wspinamy, bo zabrała nas nawet na Sprężynę za VI-, na Kościelcu. O, piątkowe drogi, V+…
„Człowiek był po prostu nakręcony tym pomysłem”
FK: A dokąd i kiedy przeniosłeś się po Tatrach?
JK: W 1990 roku zrobiłem kurs zimowy w Betlejemce z instruktorem Bogdanem Jankowskim. Po tym szkoleniu czułem się dość wyedukowany we wspinaniu mikstowym i jakieś tam plany miałem. Tylko jesienią 1990 roku uległem poważnemu wypadkowi – zwaliłem się na robotach prawie z czwartego piętra. Tak się połamałem – otwarte złamanie uda, łokcia, wstrząs mózgu – że wylądowałem na pięć miesięcy w szpitalu i potem jeszcze kolejne pół roku łaziłem o kulach. Musiałem przerwać studia, potem wstąpiłem w związek małżeński i się wszystko tak na pewien czas pogmatwało. Poza drobnymi tygodniowymi wyjazdami w góry nie mogłem sobie na więcej pozwolić. Wiesz, dziecko, inne priorytetowe sprawy – i to wspinanie musiało zostać odłożone. Praktycznie od 1985 roku to moje wspinanie też mocno konkurowało z moją drugą pasją, czyli z jazdą konną. I właściwie ta walka tych dwóch światów trwa do dzisiaj. Zawsze jedno był kosztem drugiego. U mnie nie jest jak u większości chłopaków w klubie, że są zafascynowani wspinaniem i wszystko podporządkowują temu.
Ale kontynuując w kierunku tych gór wysokich… W moim życiu w połowie lat 90. doszło do poważnych problemów rodzinnych, do których nie chciałbym wracać. Szukałem jakiejś odskoczni i zmiany. Na początku 1996 roku mój przyjaciel ze studiów, Robert „Wieko” Wieczkowski, wspomniał mi o pomyśle wyjazdu na Pik Lenina, uznawany ogólnie za najłatwiejszy siedmiotysięcznik. Wieko w tamtym czasie był również członkiem Uczelnianego Klubu Turystycznego Labolare przy Akademii Rolniczej. Mieli tam paczkę ambitnych chłopaków, którzy na dwóch wcześniejszych wyjazdach byli w Alpach i na Elbrusie. Na początku 1996 roku pomyśleli, że czas na coś wyższego. Uznali jednak odpowiedzialnie, że zaproponują udział w przedsięwzięciu bardziej doświadczonym kolegom z Klubu Wysokogórskiego.
Pomysł podchwycili starsi koledzy klubowi: Jurek Budkowski i Zbyszek Borysewicz, który objął funkcję kierownika wyjazdu. Ja również zdecydowałem się dołączyć.
Ten Pamir okazał się czymś takim, o czym wcześniej czytałem w książkach. Nieprawdopodobna wyprawa, trwająca jakieś 40 dni. Sama kilkudniowa podróż pociągiem przez Moskwę do Duszanbe w Tadżykistanie i dalej autobusem do Osz w Kirgistanie była przygodą. Jest na taśmie VHS cudowne nagranie, jak kierownik naszego wyjazdu, Zbyszek Borysewicz, zrobił zebranie na Polanie Cebulowej na 3800 m n.p.m., gdzie rozbiliśmy bazę. Mówił tak:
– Słuchajcie, chciałbym się dowiedzieć na jakich wysokościach byliście w waszej dotychczasowej działalności górskiej.
Jurek Budkowski po Andach i Hindukuszu oczywiście wymienił jakieś siedmiotysięczniki. Robert Behrendt, Tomek Swinarski i Grzesiu Kluska bywali na czterotysięcznikach w Alpach, a Wieko to i jeszcze na Elbrusie. No i dochodzi do mnie, a ja:
– Trzy razy byłem na Rysach. – Wszyscy w śmiech. I tak zaczęła się moja przygoda z górami wysokimi.
FK: I wtedy wszedłeś na Pik Lenina?
JK: Tak. Wieko opowiadał w swojej rozmowie o naszym wejściu aklimatyzacyjnym na Pik XIX Zjazdu KPZR, 5900 m, co niby był łatwym szczytem. W pewnym momencie nie mogliśmy się wycofać, bo nie wzięliśmy liny. Więc poszliśmy dalej granią i po trzech noclegach, poruszając się śnieżnymi grzbietami, doszliśmy na 6700 m na Pik Jedinstwa, czyli praktycznie byliśmy tylko ok. 300 m pod kopułą szczytową Lenina. Skończył nam się gaz, jedzenie i może też brakowało nam pary. Na pewno brakowało nam znajomości topografii – gdybyśmy wiedzieli, że jesteśmy tak niedaleko, być może weszlibyśmy na ten Pik Lenina i zeszlibyśmy drogą normalną, którą planowaliśmy wchodzić. Na tej normalnej drodze byliby na pewno dobrzy ludzie z prowiantem. Ale zeszliśmy tego dnia prawie trzy kilometry północną ścianą wprost do obozu pierwszego na 4100 m. Przygoda była nieprawdopodobna. To poruszanie się po lodowcu, te odległości, przestrzenie, pokonywanie fragmentów śnieżnej grani okrakiem. Nie ma co ukrywać, przez te parę dni było niebezpiecznie, ale piękne.
To był mój pierwszy raz powyżej wysokości Rysów… I okazało się, że mój organizm dobrze na to reaguje. Zeszliśmy z tej aklimatyzacji, odpoczęliśmy na dole i weszliśmy na Pik Lenina: Wieko, ja i kolega Swinarski z rowerem górskim, którym następnie zjeżdżał, czym pobił wówczas rekord Guinnessa.
Mieliśmy różne doświadczenia. Kierownik wyprawy i jego zespół byli doświadczeni, ale za bardzo nam nic nie przekazywali, mimo swojej ogromnej wiedzy. Kiedy my się aklimatyzowaliśmy, oni weszli na szczyt z drugiej strony i swoje mieli z głowy. A my bojem zdobywaliśmy doświadczenie. O, na przykład w czasie wyjścia aklimatyzacyjnego wymyśliłem, że przejdziemy przez rwącą rzekę. Chciałem rozpiąć linę i zrobić taki rodzaj mostu, ale mnie zaraz skołatało. A woda miała raptem kilka stopni. Przejście znaleźliśmy wyżej na lodowcu ponad rwącym strumieniem.
FK: Jakie góry najbardziej cię interesowały, jakie formy aktywności górskiej?
JK: Myślę, że na tym wyjeździe w Pamir odkryłem góry wysokie i porwało mnie to poczucie przygody. To, że oprócz samego wejścia na szczyt masz tę całą otoczkę wyprawy – organizację, karawanę, całe to fascynujące przedsięwzięcie. To mnie kręciło. Że trzeba było jakiś cel wymyśleć, zorganizować materiały, poczytać. Od pomysłu do realizacji samego wyjazdu upływało kilka miesięcy, więc człowiek był po prostu nakręcony cały czas tym pomysłem.
W zarządzie klubu był wtedy Wojciech Bogusławski. Jak wróciliśmy, zaczęliśmy z Wiekiem myśleć, że może jakiś kolejny siedmiotysięcznik, a Bogusławski na to:
– A czemu nie osiem tysięcy?
Mieliśmy wtedy w klubie Piotra Henschke – naszego guru, który jakiś czas wcześniej był na Czo Oju. Był wtedy chyba jedynym aktywnym członkiem klubu, który stanął na ośmiotysięczniku. Wojtek nakręcił wszystkich i po rozmowie z Piotrem wybrali Sziszapangmę, 8013 m – najniższy ośmiotysięcznik, na którego od strony północnej prowadziła stosunkowo prosta technicznie droga podejściowa. Na takiej wysokości przecież zupełnie nie wiadomo, jak człowiek z naszym doświadczeniem by się zachowywał, więc dołożenie jakichś odcinków technicznych tylko piętrzyłoby problemy.
FK: A wchodziłeś bez tlenu?
JK: Tak, z urzędu tak się wchodzi. Na te niskie ośmiotysięczniki jest zabierany tylko tlen medyczny do pomocy, który nawet na jednej wyprawie się bardzo przydał. Na Sziszapangmę mieliśmy 9-osobową ekipę szczecińską. Henschke, Bogusławski, Budkowski, Płochocki, Wieczkowski, Więckowski, Jabłoński, Dominik Pilip – wtedy bardzo młody człowiek… Tyle historii można by opowiadać! Czasy były takie, że trzeba było ze sobą brać cały prowiant, suchą krakowską, organizować sponsorów na sprzęt i żarcie…
I sam dojazd jest ciekawy, bo dojeżdża się ciężarówkami na tybetański płaskowyż na ok. 5000 m n.p.m. Są oczywiście po drodze noclegi niżej, jeden w Kodari i dwa w Nyalam. Mieliśmy w prowiancie hermetyczne kaszki. Niektóre z nich pękały na wysokości 5000 metrów od zmiany ciśnienia, pozostałe wyglądały jak napompowane piłki. Podobne procesy zachodziły w naszych głowach. Po dwóch noclegach na 5000 m dotarło do nas ok. 40 jaków i poganiacze zorganizowali karawanę, która przez kolejne dwa dni miała przetransportować nasz sprzęt do bazy na 5600 metrach.
W czasie tego marszu jeden z kolegów dostał w nocy obrzęku mózgu. Nikt go nie przypilnował, aby pił dużo wody. Poszedł spać odwodniony i już się nie obudził. Tlen medyczny się bardzo przydał. Mieliśmy farta, bo na miejscu biwaku spotkaliśmy austriacką wyprawę, która użyczyła nam Jeepa, i w ciągu 14 godzin dwaj koledzy (Więckowski i Płochocki) zwieźli poszkodowanego do Katmandu. Udało się go uratować, ale nie obeszło się bez komplikacji. Kolega miał potem poważne problemy z niedotlenieniem i wielu rzeczy musiał się dosłownie uczyć od początku, ale doskonale sobie z tym wszystkim poradził.
Także i na tej wyprawie dalej zdobywaliśmy z Wieczkowskim doświadczenie tzw. bojem. Spędziliśmy w sumie 10 dni na wysokości 6800-7200 m. Dla takich organizmów, jak nasze, był to sygnał, że radzimy sobie z wysokością bardzo dobrze. Ale na szczyt nie weszliśmy. Ja wróciłem z odmrożeniami, Dominik miał wręcz obcinane czarne końcówki palców i przez kilka miesięcy potem chodził w klapkach. Tak skołatała nas ta góra.
FK: O, i Bosmana mieliście ze sobą!
JK: No, był sponsorem…
„Bo z tamtego miejsca wszystkie wyglądają, jakby były równe”
FK: Myślę, że jeszcze w wielu miejscach byłeś, a wszystkich nie zdążymy omówić.
JK: Tak, co roku gdzieś jeździliśmy. Dalej zdobywałem doświadczenia, potem wziąłem się za kierownikowanie. Za punkt honoru zawsze brałem zabieranie mniej doświadczonych śmiałków. Ostrzegaliśmy ich jednak, że zrobimy test wytrzymałości i bardzo szybko wyciągniemy ich na 4000-5000 m, żeby zobaczyć, jak reagują. I okazało się, że dwie trzecie z tych ludzi za bardzo się nie nadaje. Bo na górę wysoką każdy może wejść, tylko że jeden może to zrobić w ciągu tygodnia, a inny będzie dwóch czy trzech potrzebować, a tego czasu na wyprawie po prostu nie ma. I tak odkryliśmy na wyprawie na Aconcaguę Bartka Dudę. Tak się szybko aklimatyzował, że nawet zabrał go Krzysiu Wielicki jako wsparcie na wyprawę zimową na K2. W ten sposób odkryliśmy jeszcze parę osób.
FK: A wszedłeś w końcu na osiem tysięcy?
JK: ak, na tę Sziszapangmę…
FK: Czyli próbowałeś jeszcze raz? Bo pierwsza wyprawa była nieudana. To znaczy, wyprawa była udana, ale nie udało się wejść na sam szczyt.
JK: Tak. W 1998 roku nie udało się pojechać, ale w 1999 roku zgłosili się koledzy z klubu trójmiejskiego, że jadą na Sziszapangmę i proszą o pomoc w postaci informacji. A najlepiej, żebyśmy z nimi pojechali, bo już mieliśmy dojazd i teren zorientowane. I tak wyszło, że pojechaliśmy z nimi. Była to wiosna, więc inne temperatury, było mało śniegu, za to dużo lodu. Z Wiekiem znowu błyskawicznie – w trzy dni – założyliśmy ten obóz na 6800 m, co zaimponowało kolegom z Gdańska, którzy byli już przecież starymi wyjadaczami, zdobywcami Broad Peaku… Szczyt Sziszapangmy atakowaliśmy z IV obozu na 7400 m w grupie sześcioosobowej.
Mieliśmy jednak za mało doświadczenia i weszliśmy na wierzchołek pośredni Sziszapangma Middle, 8008 m. Jest to ośmiotysięcznik, ale nie jest to wierzchołek główny. Ale jest to ciekawe doświadczenie, bo moc organizmu tam rzeczywiście spada. Trzeba być naprawdę harpaganem, żeby tam spokojnie się wspinać. Zrobienie paru kroków wymagało ogromnego wysiłku.
FK: Koledzy z Trójmiasta prosili o pomoc, bo wy już byliście na Sziszapangmie. Jak zbierałeś takie informacje, po jakie źródła sięgałeś, jeśli nie znałeś nikogo, kto już gdzieś był? Zakładam, że internet w tamtych czasach nie zaliczał się do ważniejszych źródeł.
JK: No w 1997 roku nasze informacje były dość skromne. Wiedzieliśmy, że od tej północnej strony jest droga, którą mniej więcej podążaliśmy. Ale pomyliliśmy się, bo przy ataku szczytowym poszliśmy granią, a okazało się, że w pewnym momencie powinniśmy iść żlebem. I to był błąd, bo już nie mieliśmy mocy i czasu, żeby się wycofać, nabrać sił i spróbować jeszcze raz. Tak polegliśmy na tej pierwszej wyprawie. A do tego było wietrznie, zimno i wróciliśmy z odmrożeniami.
Tak że na drugiej wyprawie w 1999 roku wiedzieliśmy, że trzeba iść żlebem, i tak poszliśmy. Tak udało nam się założyć kolejny obóz na 7400 m do ataku szczytowego. Ale tam znów zabrakło nam informacji, tym razem innej, to znaczy – że należało dalej podążać tymi szczycikami na górny wierzchołek. Bo z tamtego miejsca wszystkie wyglądają, jakby były równe. Dlatego nie doszliśmy na wierzchołek główny.
FK: Czyli nie miałeś żadnego opisu, topo?
JK: Tak to funkcjonowało kiedyś. Ale po tym doświadczeniu w roku 1999 staraliśmy się przed kolejnymi wyprawami dotrzeć do osób, które już gdzieś wcześniej były, nawet do osób za granicą. Zdobywaliśmy konkretne mapy z wyrysowaną trasą, żeby nie mieć już podobnych niespodzianek.
A współpraca z gdańszczanami tak dobrze nam się układała, że w 2001 roku pojechaliśmy na Manaslu, moją najdłuższą wyprawę. Trwała 2,5 miesiąca – i też nie weszliśmy. Było tak zwane „snow story”, czyli ciągle padał śnieg. Ale jedni z nas zaliczyli 7200 m, drudzy 7400 m, więc i tak doszliśmy wysoko.
FK: Powiedz mi, czy pamiętasz jakieś konkretne momenty, kiedy się bałeś? Co napawało cię strachem?
JK: W latach wspinania tego pierwszego, siermiężnego, w Tatrach, takim stresem było pierwsze odpadnięcie na ówczesnym sprzęcie – liny-podciągi bez rdzenia, korkery, szyte uprzęże, wbijane samemu haki. Czy to wyleci, czy nie wyleci? Wiadomo, człowiek te kursy robił, ale niepewność pozostawała. Ale jak zaczęliśmy z kolegą latać, to się szybko przyzwyczailiśmy.
To były jednak momenty. Takie długotrwałe odczucie strachu miewałem w górach wysokich. W Pamirze to może nie, człowiek też tak nie miał świadomości i nic się takiego nie stało. Ale na Sziszapangma w 1999 roku to już miałem dużo stresu, bo kiedy zakładaliśmy całą ekipą obóz pierwszy na 6100 m, niby w łatwym terenie wpadłem do szczeliny. Zatrzymałem się w jej wnętrzu na takiej odstrzelonej płetwie lodowej, która mi weszła pod ramię, a pod nogami miałem już tylko lufę… Praktycznie zniknąłem metr pod krawędzią tej szczeliny i chłopcy szybko mnie wyciągnęli. Miałem szczęście…
Następnego dnia zgłosiliśmy się z Wiekiem do założenia kolejnego obozu na 6800 m. Musieliśmy przejść takie lodowe plateau, które w 1997 roku było zawalone śniegiem i nie sprawiało żadnego problemu. Okazało się, że tym razem nie było pokrywy śnieżnej, tylko sam lód. I był on tak usiany szczelinami, że musieliśmy niektóre z nich obchodzić nawet po kilkadziesiąt metrów. Szerokie, mniejsze, węższe. Gdzieś na zakrętach osadzaliśmy trasery z bambusa, ale, jak się później okazało, w tym lodzie kilka nam opadło. Po założeniu dwójki w nocy sypnęło pięciocentymetrową warstwą śniegu i przysypało trasę zejścia. To chyba był największy stres, jaki kiedykolwiek miałem. Dwa dni po wpadnięciu do szczeliny wracaliśmy tym plateau równo pokrytym białym puchem. Poprosiłem Wieka, żeby to on prowadził, ale nie wiem, czy w razie czego ja bym go na tym lodzie utrzymał na czekanie. To po prostu był ogromny stres. Jak my się tam wyszamotaliśmy, jak przez to przeszliśmy – do tej pory nie wiem. I od tego czasu zawsze ten stres wracał, kiedy byłem na jakiejś pokrytej szczelinami powierzchni. Wieko w swoim wywiadzie też mówił o tym, jak nasz przyjaciel Piotr Morawski zginął w 2009 roku, właśnie idąc w rejonie Dhaulagiri przez taki niby bezpieczny teren. Nawet takiemu wybitnemu wspinaczowi może zdarzyć się taki wypadek.
„Po co ten klub, do czego, nikomu to nie jest potrzebne”
FK: Odejdźmy trochę od gór, choć nie za daleko. Byłeś w latach 2004-2007 oraz 2014-1017 prezesem SKW. Jak wspominasz swoje prezesowanie? Twoja prezesura przypadła na okres po obchodach 50-lecia klubu.
JK: W sumie od końca lat 90. byłem aktywny praktycznie w każdym zarządzie, trzy razy byłem wiceprezesem i dwa razy prezesem. Byłem więc zorientowany, co się w klubie dzieje. Po organizacji 50-lecia akurat przypadła mi prezesura w okresie stagnacji. Działalność większości klubów wysokogórskich, które tak jak my nie prowadziły działalności gospodarczej, podupadała, ledwo wiązały koniec z końcem. Po dyskusjach w zarządzie chcieliśmy, żeby w klubie coś się działo, żeby coś tym członkom klubu dać. Wprowadziliśmy kilka sztandarowych imprez, żeby były przynajmniej dwie imprezy integracyjne, jakieś zawody na miarę naszych możliwości. Było jednak widać, że zwłaszcza w tym okresie do 2014 roku ludzie szukali czegoś innego. Może takie czasy nastały. Każdy mógł sobie w góry jeździć. Nawet spośród tych starych wspinaczy niewielu przychodziło do klubu, bo po co ten klub, do czego, nikomu to nie jest potrzebne. Niektórzy nawet przebąkiwali, że może by rozwiązać, sprzedać lokal i coś z tą kasą zrobić. Więc musieliśmy jakoś przetrwać ten okres. I moim zdaniem dobrze się stało, bo obecna kadencja prezesa Maćka Nieścioruka to jest najlepszy okres w historii klubu, jaki można było sobie wymarzyć. Bardzo się cieszę, że do tego doszło i że klub doskonale sobie radzi.
FK: Czyli przeżyłeś w zarządzie klubu różne wzloty i upadki?
JK: Taki był po prostu okres. Wiedziałem, że to trzeba przetrwać i udało się. To, co oferowaliśmy, to po prostu było minimum na miarę naszych możliwości i czasów.
FK: Jako aktualny członek mogę powiedzieć, że opłacało się, bo sam dopiero przez klub poznałem tę dzikszą stronę gór.
JK: W 2017 roku Zbyszek Borysewicz został prezesem i to też był trudny moment. Z młodych nikt się nie garnął, Borysewicz został honorowym członkiem i trochę go wmanewrowaliśmy:
– To może zostałbyś prezesem? – I dał się namówić. Co prawda Robert Narolewski stanął na wysokości zadania i w znacznym stopniu przejął stery klubu jako wiceprezes. Była to taka przejściowa kadencja. I cieszę się, że teraz klub fajnie działa.
„Cały dzień dajemy sobie czadu takim porządnym wspinaniem”
FK: Masz jeszcze jakieś marzenia, coś czego już nie zrobisz – lub może jednak spróbujesz?
JK: Marzenia mam, ale na miarę możliwości i wieku. Z górami wysokimi pożegnałem się w 2008 roku. Byłem wtedy kierownikiem wyprawy na Gaszerbrum II i stwierdziłem, że choć przygoda jest fajna, to szkoda mi czasu. Wolę pojechać turystycznie na dwa lub trzy tygodnie, coś tam pozwiedzać, gdzieś wejść, niż siedzieć miesiąc na wyprawie pod górą i czekać na pogodę. To już nie było to, przestało mnie interesować. Odkryłem za to z kolegami krótkie wyjazdy, weekend normalny czy przedłużony. Jeździmy gdzieś tam w rejon Dolomitów, Zugspitze, Watzmann czy Dachstein, np. droga na miarę naszych możliwości – Steinerweg (850 metrów). Jest fajna zabawa, bo cały dzień dajemy sobie czadu takim porządnym wspinaniem. I to mnie interesuje. Tak raz czy dwa razy do roku robimy sobie wyjazdy na większe ściany, na w miarę łatwe drogi. Nie żadne siódemki, tylko coś w naszym zasięgu. Jak w skały jedziemy, to można śrubkę lekko podkręcić i spróbować czegoś na granicy.
Miałem ostatnio trzy lata przerwy we wspinaczce, najpierw kontuzja, potem pandemia. Nie mogłem się do tego zabrać psychicznie, wrócić do treningu. Ale teraz od stycznia znowu się za to wziąłem, chodzę z chłopakami i na ściance jakieś drogi 6a, 6b powoli już robię.
Odkryłem też skituring, To jest fajne wyzwanie, bo raz w roku z chłopakami jeździmy na siedmiodniową turę pod koniec lutego, kiedy schroniska są jeszcze zamknięte, i śpimy w schronach zimowych, „winterraumach”. Ostatnio byliśmy w dolinie Aosty, powspinaliśmy się na nartach, weszliśmy m.in. na Gran Paradiso.
Jesteśmy wtedy sami w Alpach. Co roku ze zniecierpliwieniem czekamy na ten wyjazdowy tydzień. Wszystko trzeba ze sobą zabrać, bo w alpejskich schronach są tylko koce i trochę drewna.
FK: Czyli uderzasz w ten sam klimat, ale w mniejszym formacie: przygoda, samodzielność. A powiedz mi, kiedy jesteś w górach, jakimi zmysłami ten świat chłoniesz? Co ci najbardziej zapada w pamięć, jakie wrażenia?
JK: Nie wiem, czy o górach pod tym kątem myślałem. Samo przebywanie w tym pofałdowanym terenie sprawia mi ogromną radość. Nawet jak tu, w okolicach Szczecina, krążymy i wchodzimy do jakiegoś wąwozu, to mam takie uczucie. Nie potrafię tego nazwać, ale sprawia mi to ogromną frajdę. A przy wchodzeniu na szczyt pozostała mi z pierwszych lat turystyki ta fascynacja momentem, kiedy mogę zobaczyć, co jest z drugiej strony.
FK: A jak to jest z muzyką? Jest jakaś muzyka, która kojarzy ci się z górami?
JK: Akurat nigdy nie byłam jakiś muzyczny. Zawsze polegałem na kolegach i zawsze pasowało mi to, czego słuchali. Każdy rodzaj muzyki lubię i nie mam jakichś większych preferencji. Ale z górami muzyka mi się nie kojarzy. Wolę odgłosy gór.
FK: Dziękuję Ci i życzę wielu nowych przygód!
Jerzy Kawiak – ur. w 1965 r. w Szczecinie, wspinał się lub prowadził wyprawy w następujących rejonach górskich: Tatry, Alpy, Kaukaz, Pamir, Himalaje, Karakorum, Andy (w tym Cordillera Blanca), Alaska, Góry Skaliste, Tien-Szan. Od 1987 r. członek SKW, prezes w latach 2004–2007 oraz 2014 –2017, trzykrotny wiceprezes. Poza górami i jazdą konną fascynuje się fotografią i kajakarstwem.
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.
Cykl publikowany jest w 70. rocznicę założenia SKW w roku 1953.