Wilder Kaiser – RELACJA

Wilder Kaiser – RELACJA

Od 12 do 18 sierpnia br. w rejonie Wilder Kaiser działali górsko nasi klubowicze: Kasia i Robert Narolewscy, Ania Dziel-Jasek, Tomek Jasek i Filip Kaźmierczak. Pogoda, oprócz nocnych i wieczornych burz była nawet, jak napisali, sprzyjająca (no chyba, że ktoś nie lubi upałów w górach).

ℹ️ > > > Wilder Kaiser to łatwo dostępne ze Szczecina (ok. 850 km / 9h jazdy niemieckimi autostradami) pasmo górskie w okolicy Kufstein, stanowiące część Północnych Alp Wapiennych.
Króluje tam wapień i dolomit, ale troszkę inny niż w Dolomitach (mniej jest dziurek i uch skalnych, za to całkiem niezłe tarcie). Wyceny dróg są solidne w swojej cyfrze, a na łatwiejsze wyciągi dróg sportowych warto zabrać dodatkową asekurację (dobrze się sprawdzają friendy, a także pętle). Zejścia bywają niebanalne (nie łatwe orientacyjnie i często po piargach).
Baza noclegowa jest bogata: od schronisk, które rozsiane są po całym masywie, po bardzo przyjemne (aż lekko zatłoczone w sierpniu) campingi. Noclegi warto rezerwować z wyprzedzeniem. Drogi można też atakować z poziomu parkingów, ale trzeba liczyć się z ok. 2h podejściami. 

Topo, które najlepiej nabyć na wyjazd (można je też dostać w schroniskach za ok. 40 euro): Alpinkletterführer Wilder Kaiser / Markus Stadler.

Relacja Ani z wyjazdu:

„Trzy dni spędziliśmy w schronisku Stripsenjochhaus (1577 m n.p.m.) razem z Kasią i Robertem. Możliwości wspinaczkowe z tego miejsca są ogromne.

Ekipa: Ania, Kasia, Robert i Tomek

Podejścia pod drogi nie są długie (30-50 minut). No chyba, że się zgubisz/pomylisz (co oczywiście się nam przydarzyło), to wtedy możesz iść pod ścianę i 3h, zaliczając po drodze nawet zjazd.


Drogi w okolicy są wszelkiej maści: trudne, łatwe, długie i krótkie, do wyboru do koloru. Super sprawa, naprawdę każdy może znaleźć coś dla siebie.

Schronisko jest duże, bardzo przytulne i przepięknie położone. Jedzenie jest w porządku, lager (pokój wieloosobowy) bardzo fajnie urządzony i niedrogi (15 euro / doba dla członków OEAV/DAV).

Próbowaliśmy stamtąd dwie drogi w sektorze Totenkirchl Sockel (w topo nr F6): First Class (VII+) i Stripsenzahn (V+), niestety bez sukcesu (pierwsza droga: dla nas za trudna, druga: za mokro po nocnej ulewie/burzy). Sporo się w trakcie tych wycofów nauczyliśmy (np. nowej, dla nas, metody zjazdu bez przyrządu, który akurat postanowił poszukać wolności). Wspinanie oceniamy jako bardziej wymagające niż w Dolomitach, jest krucho (każdy z nas oberwał w kask i to nie małym kamyczkiem), a asekuracja dodatkowa, w miejscach teoretycznie łatwiejszych (czyli nieobitych), trudna. Za to tarcie jest super! Na jednym wyciągu może pojawić się naprawdę wszystko: komin, zacięcie, rysa, płyta… piękna sprawa. Samo wspinanie tam jest ultraciekawe i dało nam dużo radochy i emocji.”


➡️ 12 sierpnia Filip, w zespole z Michałem i Tomkiem (koledzy niezrzeczeni w SKW), przeszli OS drogę Kirchlexpress (VI) na Totenkirchl (sektor F6 wg powyższego topo). Jest to piękny alpejski klasyk: 19 wyciągów / ok. 700 m wspinania!

Duże brawa za przejście, kawał ściany!

Poranek przed drogą

Filip tak krótko pisze o przejściu: 

„Droga ciekawa i urozmaicona (zacięcie, kominek, filarek, kancik, nawet przerysa/półkominek!). Bardzo polecamy wyjście kominem Dülfra na górze – ringów i haków jest obfitość (jak na komin), wspinaczka przepyszna.

Wyjściowy komin Dülfra

Łatwiejsze wyciągi trzeba przechodzić szybko (na lotnej), bo nie oferują ciekawych pasaży – raczej służą jako łącznik między wyciągami od 5- w górę. Ze względu na długość, dobre obicie, górską orientację i długie zejście godna polecenia jako sprawdzian przed trudniejszymi wypadami.

Trudności o charakterze techniczno-siłowym (zapieranie, wypieranie, pozycja stóp), dlatego bardzo przystępne dla osób, które nie zawsze podołają sokolikowym klasykom tradowym za VI.”

Chop na drodze, filarko-ścianka za V+

➡️ 18 sierpnia Ania i Tomek przeszli OS drogę Entdeckungsreise (VII-) w rejonie Treffauer (sektor B4 wg powyższego topo): 9 wyciągów / ok. 300m wspinania.

Widok na drogę Entdeckungsreise

Relacja od Tomka z przejścia: 

„Na drugą część tygodnia przenieśliśmy się na południową stronę pasma Wilder Kaiser. W sąsiedniej dolince całą noc poprzedzającą wyjście była niezła dyskoteka, gdyż ciężki front przechodził przez okolice Insbrucka. Nas też nie ominęło i spadło sporo deszczu, ale rano wydawało się, że chyba nie aż tak dużo, żeby się wycofać.

Auto zostawiliśmy na parkingu w Scheffau przy restauracji Jägerwirt. Podejście pod ścianę zajęło nam ok. 1,5 h. Po drodze są dwa miejsca gdzie można nabyć (drogą kupna) pifko i napoje chłodzące znajdujące się w specjalnym korytku, które jest także ujęciem wody pitnej – super sprawa! 

Pierwszy wyciąg drogi miał być na rozgrzewkę. Tak zwana górska piąteczka. Po wyjrzeniu za pierwszy okap, który notabene myślałem, że jest właśnie tym piątkowym miejscem, okazało się, że mam do zrobienia 20 metrów połogu po szarej płycie z obłymi rynienkami… A ja w solutionach. Na pewno to rozgrzała mi się głowa oraz duże palce u stóp.

Kolejne dwa wyciągi to III-kowe 30- i 40-metrowe wyciągi praktycznie z pojedynczymi spitami, bo przecież łatwo. A ja oczywiście na drugim wyciągu poszedłem gdzieś nie wiadomo gdzie i po 35 metrach musiałem się wycofać trawersem w tym terenie. Ostatni przelot niewidoczny, więc emocji było trochę więcej niż na grzybach. Podrosły one jeszcze bardziej po tym, jak strąciłem luźny kamień z lekkim uślizgiem. Nawet taka trójeczka może być bardzo emocjonująca, gdy się pomyli drogę. W końcu jednak, gdzieś w oddali, udało mi się znaleźć stanowisko. Nie cierpię trójek…

Na stanie trzeciego wyciągu

Teraz mieliśmy do zrobienia kluczowy wyciąg na drodze za VII-. Po błądzeniu na poprzednim wyciągu najpierw profilaktycznie sprawdziłem w telefonie topo. Również dlatego, że ze stanu nie widziałem żadnego spita. No ale w topo ewidentnie napisane, że kluczowe miejsce dobrze obite, więc co się może stać. Po wyjściu z pionowej ścianki oczom mym ukazała się płyta, ala szara gładź szpachlowa z castoramy. Zero chwytów, zero stopni. Tylko na środku mała rynienka z małymi pocketami na dwa palce. No i najważniejsze. Cała absolutnie od góry do dołu… mokra. No to w głowie już sobie myślę, że będą niezłe jaja. Dotykam pierwszego chwytu w rynnie i nie mogę się na tym podciągnąć. Palce ślizgają się jak koń w wannie. Nie mogę poderwać ani nogi, ani tyłka do góry. To oczywiście zaczął się też lekki stresik. A rynna ponad 10 metrów wysoka. No i tak sobie stoję pod tą rynną i jedyne, co w takich chwilach przyszło mi do głowy to stare jak świat “jak nie wiesz, co robić z rękami to pakuj nogi jak najwyżej się da. Może coś tam będzie wyżej”. I dołożyłem rękę do nogi w tej rynnie i podniosłem z trudem ten tyłek do góry, nawet się wyprostowałem, by ku mojemu zdziwieniu… nie znaleźć dalej żadnego chwytu. I tak sobie stoję na tej jednej nodze, robię wpinkę i szukam to ze sobą począć. A przecież dalej stoję w mokrej rynnie. Koszulka mokra, spodnie mokre, no ewidentnie jest fajnie. W końcu jednak sukces. Udało się znaleźć kolejny mały mokry krawąd na dwa palce. Powtórzyłem sekwencję i kolejny mały mokry chwycik. Jesteśmy w domu pomyślałem. Jeszcze tylko raz i widzę, że może już sięgnę do wyjściowej klamy. Prostuję się jak mogę i co… Oczywiście nie sięgnę. Brakuje te 10 cm, no ale ewidentnie brakuje. A chwytów już nie ma, rynna zanika jak praca w Radomiu. Znowu stoję na tej nieszczęsnej jednej nodze i powoli … dojrzewam. Myślę sobie “no tak. Cały wyjazd nic nie idzie to czemu ma teraz być inaczej”. W akcie czystej desperacji podejmuję decyzję, że spróbuję skoku do klamy. Będzie on wykonywany z jednej nogi i jednej krawądy, a wszystko mokre. Po paru zdaniach do siebie skaczę. I jest… sukces. Klama mokra, ale jest. Jeszcze tylko nogi na tarcie, jedna mantla i jestem na stanie. Cieszę się, że od czasu do czasu się chodzi na Big Wallu te połogi.

Kluczowa rynna na wyciągu za VII-

Po kluczowym wyciągu nastroje poszły w górę. Teraz miało być tylko łatwiej. Następny wyciąg to nieasekurowalna IV w kominie. Przez 5 minut stałem w miejscu, żeby cokolwiek założyć. Tricam wyłamał kawałek skały przy zakładaniu. Friend w ogóle nigdzie nie mógł siąść. Nawet pętli się nie dało zarzucić, bo wszystko luźne. Koniec końców nic nie założyłem i w stresie, pukając dwa razy każdy kamień, doszedłem do stanu. Uff.. Czwórek też nie lubię.

Potem mieliśmy do zrobienia pastwisko za II i dojść do ostatnich trzech wyciągów. Tu zrobiliśmy sobie przerwę na jedzenie. Ostatnie wyciągi niestety będą już w pełnym słońcu. W cieniu pod 30 stopni, więc domyślam się, że spłoniemy na tych ostatnich wyciągach. Ale drogę trzeba skończyć.

Zaczynamy wyciągiem za V-. Chyba najładniejszy wyciąg na całej drodze. Pionowa ścianka z wieloma chwytami po początkowym trickowym połogu. 25 metrów estetycznego wspinania. Świetnie się to szło.


No i dochodzimy do ostatniego wyciągu przed II-kowym wyjściem na polankę. Jakoś nie zauważyłem wcześniej, że będzie to 45-metrowy wyciąg. Miałem tylko w głowie, że V+ to będzie spoko. No i było… fajnie. Zaczęło się płytą, potem trawers bez asekuracji, dziwaczny wyrzucający komin, pionowa ścianka, a na koniec na deser jeszcze… okap. I takie rzeczy na piątce. A ja na dodatek jeszcze siłuję się z liną, którą ciągnę za sobą. Było dość ciężko. Na stanowisku pomyślałem, że chyba czas porobić wytrzymałość, jak się wróci.

Na szczycie oczywiście widoki, zdjęcia, jedzenie, po czym pytanie. W sumie to co robimy? Niby piszą w przewodniku, że można zejść. Ale tak: sam opis zejścia ma pół strony w przewodniku. A przewodnik jest… po niemiecku. A każdy wie, jak tłumaczy wujek Google. Nie miałem za bardzo ochoty rozszyfrowywać tych wszystkich zawiesi, klepsypdr, przyjaciół i klinów. Postanowiliśmy więc zjeżdzać wzdłuż drogi. Stany były dobre, więc będzie okej.

Zjazdy trwały ponad 2 godziny i były średnio okej. Raz rzuciłem linę w kosodrzewinę i podczas zjazdu 20 minut ją rozplątywałem. Ciekawy był też rzut liny na pastwisko. Otóż myślałem, że dojadę do następnego stanu. I jakoś nie poskładałem w głowie, że jak dwa wyciągi mają jeden 25 metrów a drugi 50 metrów, to nie ma bata, że na linie 60-tce tam dojadę. Było podchodzone. Na szczęście kolejne zjazdy (w sumie 6) poszły szybciej. No może oprócz zrzuconego przez Anię telewizora, który spadł 10 metrów ode mnie.

Na koniec tylko zejście piargiem, wyciągnięcie skitranego po krzakach plecaka i szybkie zejście w dół. Tego dnia w naszej dolince wspinały się 3 zespoły. W porównaniu z tym co się dzieje z Tatrach to nie mogłem w to uwierzyć. Jeszcze wrócimy.”

Gratulujemy przejścia!


Podsumowując: warto odwiedzić wspinaczkowo ten przepiękny masyw górski.
Tłumów nie ma, widoki niesamowite a wspinanie ekscytujące. Polecamy!