STUBAI RUNDE na skiturach – RELACJA

STUBAI RUNDE na skiturach – RELACJA

W dniach 19-23.03.2022 r. czwórka naszych klubowych koleżanek i kolegów:
Ania Dziel-Jasek, Kasia Narolewska, Tomek Jasek i Robert Narolewski,
działali skialpinistycznie w Alpach Sztubajskich.


Zapraszamy do relacji Ani z tego wyjazdu:

Spędziliśmy prawie 5 dni w górach, z noclegami w zimowych schronach lub schroniskach górskich. Wycieczka piękna (dzięki Robert za pomysł!), wybrane przełęcze – w zastanych warunkach (5 tygodni bez większego opadu śniegu w Alpach!) – bywały dosyć trudne (bardziej skalne niż śnieżne), a zjazdy zdecydowanie niebanalne. W ruch poszło wszystko: od fok, przez harszle, po raki i czekan z liną.

Oto jak to przebiegało w szczegółach:



🔹 Dzień 1 🔹️ 19.03

– czyli: „Rozruch poprzyjazdowy”.

Przy kolejce na Stubaier Gletscher (wjazd dla skiturowców drobne 30 euro od osoby…) lądujemy późno (tak jakoś wyszło, że wcześniej zawitaliśmy jeszcze w 2 innych dolinach. To chyba efekt tej nocy /nie/przespanej na parkingu…). Szybko zdobywamy metry i jesteśmy w okolicy 3140 m n.p.m., czyli przy górnej stacji kolejek.

Zjeżdżamy fragmentem trasy i uciekamy na grań. Niestety śniegu jak na lekarstwo, więc zamiast fok zakładami raki. Przejście granią rozpoczyna przygodę z noszeniem nart na plecach niczym husaria. Zjazd na nocleg do Winterraumu przy Hildesheimer Hütte, w miękkim śniegu i po całonocnej jeździe autem, okazuje się bardziej wymagający, niż nam się wydawało. Niektórzy wyhaczają kamienie, inni śnieg.

Godzina zachęca do nieopuszczania już schronu, szczególnie że drewna brak, wodę trzeba wytopić, a w prognozach lekki opad śniegu. Schron okazuje się bardzo porządny, szybko znajdujemy też wyroby drewniane, które można spalić i w środku robi się ciepło i przytulnie. Mnie trochę łupie głowa (wysokość!), na szczęście Robert ratuje lekami.


🔹 Dzień 2 🔹️ 20.03

– czyli „Up and Down”

Przed nami wymagający dzień, zaczynamy więc wcześnie. Wracamy okrężną drogą do punktu startowego z dnia poprzedniego, czyli do górnej stacji kolejek. Zjazd fragmentem sztubajskich tras, wśród weekendowych dzikich ludzkich tłumów, nie należy do najprzyjemniejszych. No i jakoś dziwnie jeździ się po trasach zjazdowych z ciężkim plecakiem…

Tutaj kończymy przygodę z szumem kolejek i uciekamy poza trasy, w biel. Niestety początkowo rozjeżdżonej przez ratraki (fuj). Mijamy piękny cyrk lodowcowy przy lodowcu Warenkarferner. Robi się gorąco, słońce praży niemiłosiernie.

Podejście do przełęczy Warenkarscharte robi wrażenie z dołu. Początkowo idziemy na fokach, potem zakładamy harszle, a chwilę potem na nogach lądują raki, a narty troczymy do plecaków. Maksymalny. kąt podejścia, na dodatek w miękkim śniegu, to 55 stopni. No stromo. Prowadzimy na zmianę, z chęcią łapiąc się czekanów.

Przełęcz mega cieszy, tak samo zjazd lodowcem Wütenkarferner. Krótkie podejście i dochodzimy do kolejnego Winterraumu przy Hochstubaihutte na wysokości 3175 m n.p.m. Tego dnia 8 razy przeprowadzaliśmy operacje sprzętowe: foki/harszle/raki/narty (kolejność przypadkowa), sporo czasu to ukradło.

Winterraum przy Hochstubaihutte


Drugi nocleg okazał się troszkę gorszej jakości, drewno było mokre, ale za to znaleźliśmy ratunkowy makaron, który w połączeniu z liofami okazał się najlepszym obiadem, jaki kiedykolwiek jedliśmy (głód robi swoje, hehe).

Szybko zasypiamy, nad ranem budzi nas mróz w chatce.


🔹 Dzień 3 🔹️ 21.03
– czyli „Epickie zjazdy”.

Po poprzednim dniu nic nam nie straszne (nie wiedzieliśmy jeszcze, co czeka nas dnia czwartego…). Ten dzień z resztą okazał się przepięknie wypoczynkowy (3. doba słońca!!!), bo oprócz jednego stromego podejścia na rakach na przełęcz Wütenkarsattel, czekał nas tylko (albo aż!) 1-km zjazd w dolinę aż do Amberger Hütte.

Na początku NAWET był puch. W schronisku zameldowaliśmy się szybciutko i od razu zajęliśmy się uzupełnianiem płynów. Gdyby nie ten prysznic za miliony monet, to wszystko byłoby idealne. No ale kto każe się myć…


🔹 Dzień 4 🔹️ 22.03
– czyli „Dzień sądu alpejskiego”.

1000 m podejścia z Amberger Hütte, ale co to dla nas, jesteśmy już przecież zaprawieni, no i wyrestowani. Poranne strome betony na podejściach zmuszają nas szybko do założenia harszli. Schrankogel obchodzimy z prawej, kierując się następnie przez lodowiec Schwarzenbergferner do przełęczy Wildgratscharte (3170 m.n.p.m).

Na lodowcu, z powodu temperatur i braku opadu, zaczynają pokazywać się już ślady szczelin. Kilka na pewno przekroczyliśmy, ale mosty śnieżne trzymały (jeszcze! Uff ).

Wybór przełęczy wcale nie był taki oczywisty, ale wielka czerwona kropka na skale i stalowe liny ferraty wyjaśniły sprawę. Śniegu na podejściu ani grama, więc od razu z Kasią zakładamy raki, Robert i Tomek przeskakują niebanalną ferratę bez. Jest trochę tłoczno – zanim zaczynamy podejście musimy przepuścić sporą schodzącą grupę, co wiąże się z niemałym opóźnieniem.

Najtrudniejszą częścią całej górskiej rundy okazało się jednak zejście, pokonane trochę po stalowej linie ferraty, trochę na żywca po śniegu na rakach i z czekanem i trochę zjazdem na własnej linie – a wszystko to z nartami na grzbiecie.
Na długo to zapamiętamy.

Przed nami jeszcze ponad 1 km zjazdu do Franz-Senn Hütte, lodowcem Alpeiner. Tutaj niestety, po upadku na ok. 2700 m n.p.m., w dół lodowca lecą obie narty Kasi. Tylko jedną udało się Robertowi odnaleźć 🙁

Perspektywa zejścia ponad 600 m do schroniska, po ok. 9 godzinach wyrypy (dobija godzina 17, słońce się chowa, robi się zimno) nie była wcale interesująca… No ale co było robić. Pomknęliśmy w dół z Tomkiem, żeby zawezwać pomoc lub chociaż móc podejść z herbatą. Na szczęście w schronisku wszyscy chcieli pomóc ❤️, w ruch poszedł skuter, który już po chwili zwoził Kasię w dół do ciepłej zupy i gorącego prysznica.


 – czyli „Niebanalne zjazdo-zejście w doliny”.

W zasadzie to zjeżdżał głównie Tomasz, ja odważyłam się przypiąć narty dopiero na łagodnej hali. Kasia i Robert schodzili raźno razem na rakach. Na początku było całkiem znośnie, potem w sporej części wąska ścieżka prowadzona lasem stała się mocno wyślizgana i miejscami bezśnieżna. Trzeba było uważać.

Z Seduck (gdzie ostatecznie odpięliśmy narty) do stacji kolejki Stubaier Gletscher  (gdzie zostawiliśmy auto) pojechaliśmy taxi, ale można też całkiem sprawnie (i taniej) dostać się taksówką tylko do Neustift i stamtąd łapać już skibusa.

Polecamy wyjazd każdemu, naprawdę warto!.
Ania, Tomek, Kasia i Robert 🙂