Relacja z wyjazdu do Doliny Argentière, Masyw Mont Blanc

Relacja z wyjazdu do Doliny Argentière
w masywie Mont Blanc.

przebieg drogi Charlet-Ghilini na północnej ścianie Pre de Bar

Zapraszamy do relacji naszego klubowego kolegi Roberta Palucha z pierwszego polskiego przejścia drogi Charlet-Ghilini na północnej ścianie Pre de Bar w Dolinie Argentière w rejonie Mont Blanc. Jego partnerem na tej drodze był Rafał Zając (KW Wrocław).

A teraz oddajemy głos Robertowi:

„ 2 maja 2025 r., wraz z Rafałem Zającem vel Waldorf (KW Wrocław), jako pierwsi Polacy przeszliśmy drogę Charlet-Ghilini na północnej ścianie Pré de Bar w Dolinie Argentière (rejon Mont Blanc). Zgodnie z opisem droga ma długość 500 m, trudności: ED-, lód 80-85 st. z fragmentem 90 st. (ok. 8-10 m), trudności lodowe V, mikst do M4+, PIII. W naszym odczuciu pokonaliśmy ją w warunkach o trudnościach: ED, lód V+, M4+, PIII+. Ale po kolei!

Zgodnie z opisem droga ma długość 500 m, trudności: ED-, lód 80-85 st. z fragmentem 90 st. (ok. 8-10 m), trudności lodowe V, mikst do M4+, PIII.
W naszym odczuciu, pokonaliśmy ją w warunkach o trudnościach: ED, lód V+, M4+, PIII+.

Ale po kolei!

Robert (KW Szczecin) i Rafał (KW Wrocław)

Z Polandu wyruszamy we wtorek, 29 kwietnia, z zamiarem zrobienia jednej drogi. Szybka akcja, w sensie, że w niedzielę musimy wrócić. Nawigacja ustawiona na Zermatt, ale tak na serio, to przez całe Niemcy i Austrię będziemy rozważać kwestie dotyczące naszego celu. Mamy dwie opcje na tapecie. Dla mnie atrakcyjniejsza wydaje się ta od Zermatt – droga Grassi-Bernardi na Roccia Nera. To rejon Breithornów i Matternhorna. Nie wiem, jak to się stało, ale jeszcze nie byłem pod Mattem. Tak wyszło jakoś (zaplanowałem, że w tym roku to zmienię, i to miała być pierwsza szansa;)). Opcja druga to właśnie Dolina Argentière. Wprawdzie rejon Mont Blanc mam dość dobrze zacykany, ale w Argentière byłem tylko raz.

Waldorf był już kiedyś na Charlet-Ghilini, ale musieli się chłopaki zawinąć, bo na pierwszym z trudnych wyciągów zabrakło lodu. Swoją drogą, teraz nie było dużo lepiej… ale o tym później. 

Była taka bomba z podjęciem tej decyzji, że w zasadzie to zjechaliśmy już w kierunku Zermatt, żeby w ostatniej chwili zmienić zdanie i zdecydować, że jednak jedziemy na Chamonix. Skusiły nas relacje o dobrych warunkach w rejonie Blanca, bo tych z Matternhornu nie było wcale. Poza tym chyba poczuliśmy to lekkie łaskotanie w okolicach…  ego. No jasne, fajnie by było zrobić pierwsze polskie przejście, niełatwej przecież drogi. Trochę okrężną drogą, ale ok. 23.00 docieramy do miejscowości Argentière. Znajdujemy miejsce na parkingu pod kolejką i kładziemy się spać.

Pobudka rano. Rytuały wspinaczkowe: kawa, śniadanie, pakowanko na 4 dni w schronisku i akcję górską. Nie wiadomo, czy dostaniemy nocleg, więc śpiwory, karimaty, gary, gaz, żarcie (dopiero gdy podchodziliśmy, to dostaliśmy SMS-a od Freda (właściciela schroniska): „zapraszamy, może coś się znajdzie”.  Plecaki ważą ponad 20 kg. Z tym gemelem, z przypiętymi rakami śnieżnymi i biletami w dłoni podchodzimy do kolejki… żeby dostać kopa w twarz. Dosłownie. Wstęp tylko dla narciarzy! Żart!? Nie. Na nic negocjacje, na nic tłumaczenia, że pierwszy raz w życiu widzimy na oczy narty i nie wiemy co to jest, że w sumie to ja mam w plecaku wózek inwalidzki taki składany i że kolega będzie mnie pchał na tym wózku do schroniska. Nie można, „rules are rules” i tyle.

Normalnie kolejka wywozi do górnej stacji na Grand Montets. Stamtąd po prostu zjeżdża się na nartach na lodowiec. Jakiś czas temu stacja ta uległa spaleniu, jest obecnie w remoncie (być może zakończono prace przed sezonem letnim, tego nie wiem), w związku z czym, aby wyjechać jak najwyżej należy skorzystać z Plan Joran. Stamtąd robi się trawers na lodowiec. Ten wjazd załatwia jakieś 35-40% podejścia do schroniska. My zdecydowaliśmy, że nie zabieramy nart. Nie wiem czemu, może właśnie mieliśmy z tyłu głowy, że skoro Grand Montets nie działa, to nie ma sensu. Zresztą ja swoje narty zostawiłem pod Tatrami. Poza tym wizja wspinania w ciężkich Maestralach RS nie napawała mnie optymizmem. Waldi jakoś nie naciskał, od razu jakoś zakładaliśmy, że podchodzimy na rakietach. Teraz już wiem, że o wiele łatwiej było by wziąć skitury, a dodatkowe buty wspinaczkowe wrzucić do plecaka (choć nie są lekkie przecież). Nie tylko dlatego, aby dostać się na kolejkę, ale także do poruszania się po lodowcu. Jest łatwiej i bezpieczniej. Popełniliśmy błąd, który kosztował nas prawdopodobnie kilka godzin dymania z ciężkim worem pod górę.

Jest bardzo stromo na początku, upał, później wory wgniatają w rozmięknięty lodowiec, wysokość robi swoje. Koszmar. Do schroniska docieramy po… ponad 9 godzinach. Szczerze? Byłem pewien, że po takim podejściu będziemy leżeć przez dwa dni jak wieloryby na brzegu, a potem… trzeba będzie schodzić w dół. Po dotarciu do schroniska Fred i jego małżonka uraczyli nas przepyszną kolacją. To dobrze rokowało, bo od razu nastroje nam się poprawiły.

Jak to w schronisku górskim, bez względu na to, czy ruszasz przed świtem czy chcesz pospać, pobudka wcześnie rano. Nie pamiętam, ale chyba 5.30. Zwalamy się z łóżek, jemy coś. No dobra, spakujemy się i spróbujemy się ruszyć. Nie czuję się źle. A jak ja nie czuję się źle, to Waldorf, taki koń, na pewno pociągnie. O 9.00 wychodzimy zrobić rekonesans pod ścianę. Jest upał. Najpierw lekko pod górę lodowcem ok. 1,5 godziny, ostatnie 45 min dość stromo pod ścianę. Z dołu ściana wygląda nadzwyczaj dobrze, lód jest widoczny co najmniej do 2/3 wysokości, górnej części nie widać (sic!). Martwią nas tylko wysokie temperatury, pod ścianą, w cieniu jest ok. zera. Przechodzimy przez szczelinę brzeżną, zostawiamy sobie poręcz na rano, zostawiamy szpej pod ścianą. Ok. 15.30 meldujemy się z powrotem w schronisku. Chwila restu, jedzenie, pakowanie.. o 20.00 jesteśmy już w łóżkach i próbujemy zasnąć. Z tym spaniem przed akcją górską to wiadomo jak jest.

Zegarek budzi mnie o 2.30. Za każdym razem jest tak samo: „nie no w godzinę się wyrobimy, spokojnie”. Można to między bajki włożyć. Wychodzimy o 4.00. W ścianę wbijamy się tuż przed 7.00 rano. Pierwszy odcinek drogi to strome pole lodowe (zazwyczaj lodowe) lub śnieżne (mieliśmy śnieg po kolana), które pokonuje się z lotną asekuracją. Trudności zaczynają się ok. 150 m nad szczeliną brzeżną. Pierwsze trzy wyciągi nie nastręczają nam większych problemów. Trudności lodowe III, fragmenty maks. IV. Wszystkie prowadzi Waldorf. Każdy z tych wyciągów ma ponad 60 m, tak więc, aby prowadzący doszedł do stanowiska, trzeba przejść kilka metrów z lotną (później zjazd drogą, ze względu na wydłużanie się liny, nie jest problematyczny, pod warunkiem że lina ma 60 m). Po tym preludium zaczyna się zabawa. Trzy kolejne wyciągi są kluczowe.

Czwarty wyciąg to w normalnych warunkach przejście po połogich płytach, które nie nastręczają trudności, jeżeli są wylane lodem. W tym miejscu Waldorf z Edkiem wycofali się kilka lat wcześniej. Warun był podobny. Próbuję zapalić na wprost, to takie połogo-przewieszone zacięcie. Jest sucho, dopiero za ok. 10-15 m jest jakiś placek lodowy, który może podprowadzić do kolejnego stanowiska. Problem tylko taki, że na tym odcinku nie ma asekuracji. Wycofuję się. Waldi podsuwa, żeby obejść to bokiem, z lewej. Teren nie wygląda ciekawie, jest sucho, ale przynajmniej widać możliwości założenia asekuracji. Ruszam. Idzie w miarę ok. Duże przegięcie liny powoduje konieczność założenia stanowiska pośredniego po ok. 30 m. Znajduję wygodną półę z jednym, parszywym hakiem, montuję stan. Jak się później okaże, jest to jedyna półka na całej drodze – na całej drodze są tylko stanowiska wiszące lub półwiszące. Oprócz tej jednej póły, która de facto nie jest w linii, nie było żadnego stanowiska, na którym można by było stać. To tak, żeby było wiadomo, o czym gadamy ;). Kolejnym wyciągiem, poruszając się pomiędzy płatami lodu, podchodzę do właściwego stanowiska pod… przewieszonym soplem lodowym. To obejście kosztowało nas trochę czasu, a napotkane trudności to M4+.

Creme de la creme (to po francusku, w końcu jesteśmy we Francji 😉 tej drogi to dwa kolejne wyciągi lodowe, oba o trudnościach V. Ze stanowiska widzimy jednak, że to nie będzie taka zabawa, jak nam się wydawało. Lodu jest mało, a piąty (w naszym przypadku szósty) wyciąg zaczyna się poszarpaną, najpierw podciętą od dołu (lodowa przewieszka ;c), a później pionową falbaną, która nie wygląda zbyt pewnie (V+). Kiedy po przejściu kilku metrów falbany zaglądam wyżej do komina, który już lekko się kładzie, widzę resztki lodu, spod którego prześwituje skała. Nie jestem optymistycznie nastawiony, szczerze. Zaczynam marudzić, że mi się nie chce, że nie wiem i że w sumie to już wolę pić to francuskie piwo a’ la hop shampooing w schronisku.

– Nie no dobra, zjeżdżamy – słyszę. Ale, ale! Przypomniałem sobie, ile kosztowało nas dotarcie do tego miejsca. 15 godzin z Wrocka + moje Szczecin–Wrocław pięć godzin. Przypomniałem sobie, że musieliśmy dymać do schroniska Argentière od dołu, z worami ponad 20 kg, i ile nam to zajęło. Przypomniałem sobie, że w sumie to ostatnia szansa na zrobienie poważnej drogi alpejskiej w tym sezonie zimowym. Przypomniałem sobie, że Waldorf już tu był i że po co ma wracać tutaj po raz trzeci. Naprawdę go lubię i nie zrobię mu tego. No i przypomniałem sobie, że robimy do cholery pierwsze polskie przejście i że to są poważne sprawy ;c). Zrobiłem jeszcze dwa ruchy do góry i, o dziwo, znalazłem miejsce na frienda, a 3 m wyżej – wbitą łyżkę… taką, co w życiu bym na niej nie zawisnął. Obdzieliłem frienda i łyżkę po jednej żyle, podbudowałem psyche i ruszyłem delikatnie dalej (później okazało się, że friend i tak wypadł, a łyżka… a tam!). Teren lekko się kładzie, lodu rzeczywiście jest mało, śruby wchodzą do połowy maksymalnie, ale nade mną, jakieś 10 m wyżej jawią się stałe haki, a jeszcze wyżej stanowisko. Nie myśl za dużo. Trzeba tam po prostu dojść…

Kolejny lodowy wyciąg za V to kolejne 60 m+, tym razem prowadzi Waldi. Śruby wchodzą do połowy, próbuje wetknąć coś z boku. Powoli, ale pewnie posuwa się do góry. Kombinuje z asekuracją. Kiedy dochodzę do Waldiego, w zasadzie mamy pewność, że trudności mamy za sobą, a pozostała część drogi to zwykła formalność. Jakże się walnęliśmy w ocenie!

Jakkolwiek przedostatni wyciąg nie jest trudny, bo III, z miejscem IV, to na prawie 60 m udaje mi się założyć tylko jeden przelot. Ale to pikuś! Ostatnia długość liny ma… ok. 80 m, a zanim dotrę do Waldiego, który go poprowadził, minie chyba z 5-6 godzin. Komin wyjściowy jest szeroki i w zasadzie prawie suchy. Późnym popołudniem zagląda tu słońce, a więc śnieg jest wytopiony, a teraz po prostu miejscami robi się mokro. Jedyna szansa, to przejście schowanej przed słońcem, wąskiej rynny, w której znajdują się resztki lodu. Wspinanie się w tym gemelu jest nie tylko wymagające technicznie (również ze względu na asekurację), lecz także niebezpieczne. Jest krucho, asekuracja ze śrub jest iluzoryczna, asekuracja z friendów nie mniej, wszystko się rusza. Waldorfowi udaje się osadzić kilka haków. Dochodzi do końca drogi, ale okazuje się, że nie ma jak założyć stanowiska. Bloki skalne, na których wiszą pętle, są odmarznięte i dudnią. Zaczynam sam kalkulować: może trzeba zakiblować pod przełęczą, a rano wezwać śmigło? Waldiemu zajmuje ze dwie godziny szukanie i sklejanie stanowiska, a i tak, jak do niego dochodzę, pada sakramenckie:
– tylko nie obciążaj liny.

Drogę kończymy po 22.00, czyli po ponad 15 h od wejścia w ścianę. Jeszcze tylko 11 zjazdów drogą i do domu. Znaczy do schroniska.

Kolejną godzinę zajmuje nam jednak przebudowa stanowiska zjazdowego pod przełęczą. Po prostu Waldorf nie był w stanie tego wcześniej zrobić, bo wypstrykał się z haków. Musiał poczekać, aż je pozbieram. Zjazdy zaczynamy ok. 23.00. Czy to koniec niespodzianek? Nie do końca. Wprawdzie była zapowiedź zmiany pogody, ale miała nastąpić następnego dnia po południu. Tymczasem ok. północy zaczyna sypać śnieg. Czym bardziej się obniżamy w zjazdach, tym, co oczywiste, więcej tego szajsu sypie się rynnami, którymi zjeżdżamy. Jedyna dobra strona tego to to, że dzięki temu zjazdy idą sprawnie, bo lina razem z tym śniegiem schodzi idealnie. Ok. 4.00 docieramy pod ścianę. Jeszcze tylko pakowanie, klarowanie… 3 godziny po lodowcu na sztywnych nogach, jak zombie (sic!) i jesteśmy w schronisku. Jest 7.30. 27 i pół godziny door-to-door w akcji.

Zarówno Waldorf przed wyjazdem, jak i ja już po dokładnie sprawdzaliśmy kwestię ewentualnego pierwszego polskiego przejścia tej drogi. Waldi studiował artykuły na ten temat, ja rozpytałem kilka osób, które mogłyby mieć wiedzę w tej kwestii. Nie mamy żadnych śladów, aby ta droga miała wcześniej polskie przejście. Być może zrobił to Arek Gąsienica-Józkowy, który był „rezydentem” Argentière jeszcze w latach 90. Niestety już go o to nie zapytamy. Przeprowadziliśmy solidne badanie w tym temacie i na ten moment możemy stwierdzić, że dokonaliśmy pierwszego polskiego przejścia drogi Charlet-Ghilini na północnej ścianie Pré de Bar w Dolinie Argentière.

Ogromne brawa Panowie! Piękne przejście.

Kalendarium wyprawy:

  • 29.04. (wtorek) – przejazd z Polski do miejscowości Argentière,
  • 30.04. (środa) – podejście z miejscowości Argentière do schroniska w Dolinie Argentière,
  • 01.05. (czwartek) – 9.00 rekonesans pod ścianę, przejście szczeliny brzeżnej, zostawiona poręcz i sprzęt pod ścianą – powrót do schroniska ok. 15.30,
  • 02.05. (piątek) – 4.00 wyjście ze schroniska, 7.00 rozpoczęcie wspinania, 22.00 kończymy drogę, 23.00 zaczynamy zjazdy,
  • 03.05. (sobota) – 4.00 zjeżdżamy do podstawy ściany, 7.30 – powrót do schroniska,
  • 04.05. (niedziela) – zejście do miejscowości Argentière, powrót do Ojczyzny.