MIGAWKI #08, czyli rozmowa
z Dominikiem Pilipem
„Lubiłem się wspinać z fajnymi ludźmi i w fajnych miejscach.”
O tym, że trzeba robić drogi porządne, o nauce przez praktykę, o zafascynowaniu ogółu ludzkości problematem defekacyjnym w górach, o powrotach w miejsca piękne – o swojej wspinaczkowej szarży opowiada w kolejnej odsłonie „Migawek” Dominik Pilip.
„Codziennie wieczorem kładłem się spać z modlitwą na ustach, żeby udało mi się wstać o czwartej i coś zjeść przed wyjściem.”
Filip Kaźmierczak: Pamiętasz, kiedy zainteresowałeś się górami?
Dominik Pilip: Nie było to dziełem przypadku. Moja wychowawczyni od czwartej klasy podstawówki była zapaloną turystką górską. Od samego początku zabierała nas na piesze wycieczki po Puszczy Bukowej i Wkrzańskiej. Bardziej aktywni uczniowie wyjeżdżali z nią też dwa razy do roku – w okolicach weekendu majowego i we wrześniu – na tygodniowe wycieczki. Wybieraliśmy się do schroniska PTSM-u [Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych]. Ja pierwszy raz zabrałem się na taki dłuższy wyjazd do schroniska w Zagórzu w Górach Sowich. Codziennie wychodziliśmy na wycieczki i zbieraliśmy punkty na odznakę GOT. Później wybraliśmy się też w Karkonosze, Góry Izerskie, Kotlinę Kłodzką. Po Krakowie i Beskidach przyszedł czas na moją ostatnią wycieczkę z panią Ulą – w ósmej klasie pojechaliśmy w Tatry. Jak je zobaczyłem, od razu mi się spodobały.
Mniej więcej w tym samym czasie mama podrzuciła mi parę książek na tematy górskie, takich jak „Skalne lato” Wawrzyńca Żuławskiego, „Tragedie tatrzańskie”, „Wołanie w górach”. W ten sposób zainteresowałem się aspektem wspinaczkowym. Lekturę kontynuowałem takimi cegłami jak „Zdobycie Mount Everestu” Johna Hunta czy „Annapurna” Maurice’a Herzoga. Ogólnie chłonąłem wszystkie książki o tematyce wysokogórskiej.
Mój pierwszy samodzielny wyjazd odbył się w wakacje po pierwszej klasie liceum, kiedy przez dwa tygodnie przeszliśmy z koleżanką całe Bieszczady. Zaraz potem pojechałem w Tatry – sam, bo nie znalazłem towarzystwa. Wyszedłem chyba na dwie krótkie wycieczki z Zakopanego, a na trzeciej przeszedłem Dolinę Chochołowską, Kościeliską, Halę Ornak i Kondratową – wszystko z ciężkim plecakiem. Po przepierce w Zakopanem wróciłem w Tatry Wysokie. Schronisko nad Morskim Okiem akurat było zamknięte, więc z Pięciu Stawów wszedłem na Rysy, na przełęcz pod Chłopkiem oraz Orlą Perć. Miałem wtedy szaloną kondycję. Bardzo mi się to podobało, ale już wtedy wiedziałem, że na tym się nie skończy.
Kiedy schodziłem z Rys, zaszedłem na tabor w Morskim Oku, gdzie spotkałem Michała Kochańczyka z Gdańska. To on opowiedział mi o Klubie Wysokogórskim i kursach prowadzonych w Szczecinie. Kiedy wróciłem, udało mi się zdać egzamin wstępny. Wybłagałem od rodziców zgodę na zapisanie się na kurs, a oni nieopatrznie dali swoje przyzwolenie. Na kursie klubowym byłem najmłodszy, a mimo moich 16 lat wyglądałem raczej na trzynastolatka, dlatego wszyscy trochę dziwnie na mnie patrzyli. Nosili polary, więc byli w moich oczach super alpinistami, bo ja takich rzeczy nie posiadałem.
Kiedy w końcu dotarliśmy do zajęć praktycznych, okazało się, że dobrze rokuję. Jako jedyny zrobiłem pierwszego dnia Rockersa (wycenionego na VI) – z przystankami i podpowiedziami, ale jednak.
FK: Jak na wieżę Bismarcka, to bardzo przystępna wycena!
DP: Chyba nawet najłatwiejsza, ale znam ludzi, którzy z nią sobie dotychczas nie poradzili! Po zrobieniu tego Rockersa błyskawicznie załatwiłem sobie bezalina (pierwsze liny z fabryki w Bielsku-Białej, dynamiczne, ale bez rdzenia), pożyczyłem uprząż z magazynu klubowego, kupiłem podstawowe karabinki marki „Filar” i zacząłem jeździć z kolegami na wieżę. W tej grupie byli Michał Karakulski, Tomek Swinarski. Zaczęliśmy się wdrażać i robić po kolei najłatwiejsze drogi: Rockersa, Okienko. Dość szybko przyszedł też czas na Deca, Rozkuwacza i drogi trudniejsze. Żarło naprawdę fajnie.
Po części teoretycznej i warsztatach na wieży Bismarcka przyszło zakończenie kursu w Rzędkowicach. Od razu po kursie chciałem zdobyć kartę taternika, żeby zostać pełnoprawnym członkiem. Wyszło to trochę niekorzystnie, bo nie dostałem miejsca na kurs taternicki przez Klub, więc musiałem je sobie załatwić prywatnie. Moim instruktorem był Janusz Kubica, a kurs odbył się na Hali Gąsienicowej. Okazał się on dla mnie dużym wyzwaniem, doszło też do kilku zabawnych sytuacji. Od samego początku tworzyliśmy zaprawdę komiczny zespół: ja byłem mały i chudy, a pozostała trójka to goście po 1,90 m i chłopy jak dęby: długie brody, długie włosy.
Jak dziś pamiętam, że w strugach deszczu podchodziłem z Kuźnic do Hali Gąsienicowej. Janusz Kubica załatwił mi nocleg w Gawrze, czyli domku strażników parku narodowego. Kiedy doszedłem, napaliłem w piecyku i zacząłem na nim suszyć moje jedyne adidasy. Z kozy zdjąłem je już bez podeszwy, która się po prostu odkleiła. Przeraziłem się, ale nie poddałem się panice. Założyłem ja i zacząłem podskakiwać – podeszwa się zawulkanizowała i trzymała nawet lepiej niż oryginalnie!
Kiedy zaczął się kurs, okazało się że nasz instruktor piecze dwie pieczenie na jednym ogniu i łączy go z dyżurami w GOPR. Żeby to się udało, musieliśmy wychodzić punktualnie o piątej rano. Musiałem wstawać o czwartej, ale nie miałem wtedy żadnego budzika – telefonów komórkowych nie było. Nie wiedziałem, jak mam się obudzić na czas. Codziennie wieczorem kładłem się spać z modlitwą na ustach, żeby udało mi się wstać o czwartej i coś zjeść przed wyjściem. Jakimś cudem to się udało, zaliczyliśmy wszystkie wyjścia i dwa tygodnie później zdałem egzamin na Betlejemce. Tak oto dostałem upragniony kwit taternika i zostałem pełnoprawnym członkiem Klubu.
„Jak się wspinać, to tylko po porządnych drogach.”
FK: W jakie rejony jeździłeś potem, jak się rozwijałeś?
DP: Jako licealista miałem niełatwą sprawę z wyjazdami w skały. Próbowałem się urywać na majówkę, dzień nauczyciela i dzień wojska polskiego – 12 i 14 października dało się połączyć. Mało po prostu jeździłem, głównie w Sokoły, rzadziej do Rzędkowic. Chodziłem za to na słynną – bo jedyną w Szczecinie – ściankę na Akademii Rolniczej oraz trawersowaliśmy murowaną piaskowcem ścianę na bulwarze przy Moście Długim. Latem chodziliśmy regularnie na wieżę Bismarcka, gdzie systematycznie patentowałem i prowadziłem drogę za drogą. Wspinałem się wtedy na podciągu bezalina (czyli linach bliźniaczych z fabryki w Bielsku-Białej). Na ówczesne czasy udało mi się chyba samodzielnie zrobić wszystkie drogi na wieży. Na tydzień przed maturą skończyłem w końcu bardzo psychiczne „Mocne posunięcie” – do gzymsu były tylko dwa przeloty słabej jakości. Wspinałem się oczywiście klasycznie, nie hakowo.
Na następne wakacje zaplanowaliśmy z kolegami wspólny wyjazd w góry. Wtedy też poznałem mojego pierwszego stałego partnera wspinaczkowego, Ryszarda Warzochę. Rysiek miał wtedy za sobą pierwszy, bardzo nieudany sezon w Chamonix. Namówił mnie, żeby nie jechać w ogóle w Tatry, bo tam to same rabarbary i trzeba się przedzierać po chaszczach i trawach. W ten sposób od razu wybraliśmy Alpy. Co tam, do odważnych świat należy! Ustaliliśmy, że jedziemy na cały sierpień. Zebrałem budżet – 2000 franków francuskich – ale nie mieliśmy, czym dojechać. Rysiek był studentem i auta nie miał, ja uczeń liceum. Myśleliśmy o pożyczeniu od mojej mamy trabanta z silnikiem polo – w skrócie trapolo – czyli całkiem dobrej maszyny. Warzocha chyba jednak nie chciał tym trapolo jechać, dlatego namówił koleżankę – Elę Dworzecką – żeby pojechała z nami swoim nowym volvo 740. Ona zabrała koleżankę, Ryszard dobrał kolegę z akademika i tak ruszyliśmy na podbój Chamonix.
Po dotarciu padło hasło, że trzeba się zaaklimatyzować, więc wybór padł na Mont Blanc. Jak się wspinać, to ambitnie. Planowaliśmy wjechać kolejką na Plan, żeby stamtąd przez schronisko Grand Mulets wspiąć się na szczyt. Los tak chciał, że pod kolejkę podeszliśmy po odjeździe ostatniego wagonika. Niczym niezniechęceni ruszyliśmy rześko na piechotę na Plan – niebagatelne 1000 m przewyższenia. Na Planie nie było gdzie spać, więc włamaliśmy się do kolejki i rozłożyliśmy się w holu. Z powodu zwłoki zmieniliśmy też nasze zamiary i postanowiliśmy podjechać kolejką na Auguille du Midi i stamtąd pójść dalej trawers Blanków – Mont Blanc du Tacul, Mont Maudit i Mont Blanc.
Pierwsze odcinki od Midi pokonaliśmy bez problemu, ale gdzieś w trzech czwartych drogi zaczęła mi się dawać we znaki wysokość. Wymiotowałem. Na Mont Blanc byliśmy wczesnym popołudniem, ale byłem już strasznie styrany. Zanocowaliśmy w schronisku Vallot. Byłem tak zniszczony, że przez 45 minut siedziałem przed schronem, zanim udało mi się zdjąć raki. Wszedłem, wyciągnąłem śpiwór i od razu rzuciłem się do snu. Rano obudziłem się z drewnianym kołkiem w miejscu języka w ustach. Wyszedłem nabrać śniegu, zrobiłem herbatę i napiłem się – powoli zaczęło mi przechodzić. Tego dnia zeszliśmy przez Muły [Mulets] do Chamonix, i wtedy już uznaliśmy się za zaaklimatyzowanych.
Dojechał do nas Staszek Piecuch z partnerem. Znów wyjechaliśmy na Midi, na Col rozbiliśmy trzyosobowy namiot, w którym przespaliśmy się we czterech. Następnego ranka ruszyłem z Rysiem na naszą pierwszą drogę wspinaczkową – Drogę Contamine’a na południowej ścianie Auguille du Midi. Na szczęście była krótka, za to bardzo trudna – wycena 6c. Weszliśmy bez większego problemu, przenocowaliśmy i ruszyliśmy na prawdziwe wspinanie, pod Kapucyna. Tam zrobiliśmy następnego dnia „O sole mio” za 6b. Była ostra walka. Byliśmy już odwodnieni, nie mieliśmy wody. Do namiotu ledwo wróciliśmy, już po ciemku… Kolejnego dnia zrobiliśmy Rebuffata na południowej ścianie Midi – przepiękny klasyk! – po czym zawinęliśmy się na odpoczynek do Chamonix. To były moje pierwsze wspięcia. Na tym wyjeździe zrobiłem jeszcze kilka łatwiejszych dróg. Pod koniec sierpnia Rysiek stwierdził, że jak się wspinać, to tylko po porządnych drogach: zaproponował Filar Walkera na Grand Jorasses.
FK: Na pierwszym wyjeździe górskim…
DP: Zgadza się. Ze schroniska Leschaux wyszliśmy o północy, podeszliśmy pod ścianę i weszliśmy w drogę. Już nie pamiętam, czy nie mieliśmy prognozy, w każdym razie zaczął prószyć śnieg. Filar Walkera można zacząć po skale albo obejść trzy wyciągi polami śnieżnymi, gdzie zbiera się cały śnieg ze ściany. Wybraliśmy wariant obejściowy, więc porządnie nas tam zasypało. Byłem cały mokry, nawet buty miałem przemoczone, jakbym wyszedł prosto spod prysznica.
Mówię do Rycha:
– Rychu, wracamy.
On na to:
– Nie no, po biwaku. Stamtąd zjedziemy.
Nie dałem się namówić i musieliśmy się wycofać. Tak zakończył się mój pierwszy wyjazd.
FK: Czy ty przed tym wyjazdem miałeś wcześniej raki na nogach i czekan w ręku?
DP: Chyba nie, bo wszystko miałem wtedy pożyczone.
FK: Czyli był to twój pierwszy wyjazd wspinaczkowy w śniegu, na lodowcu, w wysokich górach?
DP: Tak jest. Był to wyjazd pionierski. Nie robiłem po drodze kursów w stylu turystyki górskiej i dźgania czekanem śniegu. Bardzo szybko nauczyłem się używać czekana i raków, kręcić śruby lodowe. Takie były czasy… Dziś by się człowiek zastanawiał, czy to było dobre, ale wtedy tak to działało. Miałem dobrego partnera, bardzo twardego gościa, z którym świetnie się dogadywałem.
FK: Miałeś wtedy świadomość, że to były na te czasy trudne drogi, wymagający wyjazd?
DP: Tak, ale te drogi robiliśmy – mimo trudności – w miarę spokojnie i w stylu OS, więc nie martwiliśmy się.
FK: Jakie poczucie miałeś po tym wyjeździe?
DP: Że napieramy dalej! To była tylko przygrywka, dopiero się rozpędzam!
„Kiedyś było oczywistym, że wspinamy się na własnej.”
FK: Jak to poszło dalej? Jak rozwijałeś się wspinaczkowo, w jakie rejony jeździłeś?
DP: Do Chamonix wracałem wielokrotnie i zebrałem tam wiele doświadczeń. Miałem też epizod zimowy, kiedy to zrobiliśmy tam rynnę Gabarrou-Albinoni na Mont Blanc du Tacul. Była to fenomenalna droga, która bardzo mnie przeczołgała, wbiliśmy się w nią praktycznie prosto po przyjeździe ze Szczecina, bez aklimatyzacji, ale też wiele nauczyła. Miałem w Szamo mój pierwszy i na szczęście jedyny wypadek w górach. Tam też uwierzyłem w to, że mogę robić „duże”, poważne drogi. Nabrałem odwagi, nauczyłem się planowania, ale i poniosłem porażki. Próbowałem na przykład po raz drugi wejść Filar Walkera – podeszliśmy pod ścianę i stwierdziliśmy, że nie ma w ogóle warunku. Następnym, trzecim już, razem zadzwoniliśmy najpierw do schroniska, sprawdziliśmy dokładnie pogodę i upewniliśmy się, czy idzie wyż. Dopiero wtedy zdecydowaliśmy się na wyjazd ze Szczecina i na kolejną próbę – i słusznie, bo mieliśmy tydzień lampy, i na spokojnie zrobiliśmy drogę i zjechaliśmy bez stresu, całkiem dobrze się przy tym bawiąc.
Innym miejscem, które też wiele mnie nauczyło, był Matterhorn. W 1999 r. po drodze do Chamonix chcieliśmy zaaklimatyzować się, przy okazji zdobywając szczyt granią Hörnli. Okazało się, że wyszła z tego straszna wyrypa i kilkanaście godzin akcji, a my musimy sobie z tym wszystkim radzić.
Kiedy otrzaskaliśmy się trochę w Chamonix, przeczytałem artykuł o El Capitanie i zdecydowałem się na wyjazd. Poznałem wtedy mojego drugiego ważnego partnera, Wojtka Gumulę, załatwiłem wizę do Stanów i w 1996 r. postanowiliśmy podbić Yosemite. To był dla mnie milowy krok we wspinaniu, bo zdobyliśmy dość dużą ścianę. O hakówce niewiele wcześniej wiedziałem, wszystkiego nauczyłem się na miejscu. Kiedy stanąłem pod samym El Capem, nogi się pode mną załamały i zacząłem się zastanawiać: „Co my tutaj robimy?” No, ale co powiedzą koledzy w Klubie? Skoro przyjechaliśmy, to trzeba było coś zrobić. Zaczęliśmy analizować przebiegi różnych dróg i znajdować na tej ogromnej ścianie pojedyncze zespoły, w końcu dostrzegliśmy ludzi! Na początek wbiliśmy się w Zodiaka, dość prostą drogę hakową. Potem wstawiliśmy się w Sunkist na lewo od nosa. Mieliśmy wtedy słaby sprzęt, nasze wory – „haulbagi” – uszył z brezentu pewien gość z Warszawy, a w sumie jego żona. O ile na Zodiaku nie było problemu, bo było trochę przewieszone, o tyle na pierwszych połogach na dojściu do Sunkist one po prostu zaczęły się drzeć i musieliśmy zjechać. Gdyby nie to, to pewno byśmy tę drogę skończyli, byliśmy już mocno rozkręceni. Jednak jak zaczęły nam z worów wypadać rzeczy, z ciężkim sercem zdecydowaliśmy się na odwrót.
W następnym roku, 1997, wyjechałem z Klubem w Himalaje.
FK: Duże kroki stawiałeś.
DP: Tak. Kroki sadziliśmy solidne. Nadarzyła się okazja, Kawiak z Henschkem i Bogusławskim organizowali wyjazd i zaprosili mnie. Nie byłem nigdy wyżej niż na Mont Blanc, ale dobrze się zapowiadałem, byłem takim młodym gniewnym. To było kolejne ważne doświadczenie. A w roku 1999 po raz kolejnym pojechałem na El Capa. Z czasem intensywność wspinania u mnie spadła, trochę wspinałem się w skałach, trochę w Chamonix (wtedy zrobiłem Filar Walkera). Raz jeszcze wyjechałem w wyższe góry lodowcowe – byłem w Peru z Jurkiem Kawiakiem i Kubą Michalakiem.
FK: Mówiłeś kiedyś, że wspinałeś się też w skałach, jeździłeś do Rzędkowic i Frankenjury. Podchodziłeś do skał bardziej treningowo, wolałeś te dłuższe wyjazdy? W Tatrach chyba też byłeś?
DP: W Tatrach wspinałem się niewiele. Byłem tam głównie zimą i miałem mało farta do warunu i partnerów, więc zawsze to było jakieś szarpanie się. Latem zaliczyłem w Tatrach tylko jeden wyjazd. Pojechaliśmy z Bartkiem Przybyłem i zrobiliśmy Kiełkowskiego na Kazalnicy, Kant Filara chyba, Wachowicza na Mnichu, jedno z zacięć na czołówce Mięgusza. Był to taki ekspresowy wyjazd, gdzie robiliśmy drogi codziennie – pach, pach, pach! – i szybko wróciliśmy do domu. Potem już zająłem się pracą i nie wyjeżdżałem na krótkie wypady, ale namiętnie wracałem do Chamonix.
FK: Teraz już chyba odpowiedź znam, ale pozwolę ci samemu zdecydować: czy miałeś jakiś ulubiony styl wspinaczki, ulubione rejony?
DP: Styl to niewątpliwie klasyczny, aczkolwiek lubiłem też bardzo hakówkę. W trakcie wyjazdów do Stanów było oczywiste, że wspinamy się hakowo. Byłem lekki, więc nie obciążałem haków i nie bałem się tego. Szybko szło nam cioranie worów. Hakówka szła mi też dobrze zimą. Nie było żadnego problemu, jak trzeba było jakiś fragment podhaczyć. Pierwotnie wspinałem się jednak klasycznie, haczenie odkryłem dopiero na Yosemite.
Wspinaliśmy się też zawsze na własnej. Teraz robi się przeważnie kursy wspinaczki po drogach ubezpieczonych, a wspinanie tradowe to takie wielkie halo. Kiedyś było oczywistym, że wspinamy się na własnej.
„Podejdźmy pod ścianę, zobaczmy, jaki tam będzie warun.”
FK: Pamiętasz może jakieś momenty, kiedy szczególnie chwycił cię strach?
DP: Było kilka takich momentów… Jeden miał miejsce na El Capie, kiedy byliśmy chyba na Tangerine Trip. Zgodnie z opisem na topo jest tam „odstrzelona płyta”, która pracuje, rusza się. Kiedy na niej byłem, zakładałem za nią kości i friendy i okropnie się bałem. Wyobrażałem sobie, że ona akurat pode mną odpadnie, przetnie linę i polecę z nią w otchłań…
Inna taka sytuacja miała miejsce na Directe Americaine na Petit Dru, kiedy zdarzył się mój jedyny wypadek w górach. Wspinałem się wtedy z Ryszardem Warzochą. Prognozy były słabe, ale Rysiu, jak to Rysiu, mówił:
– Podejdźmy pod ścianę, zobaczmy jaki tam będzie warun.
Z Montenvers szliśmy więc w strugach deszczu z nikłą nadzieją na poprawę losu. Pod samą ścianą poczekaliśmy piętnaście minut i nagle się rozpogodziło i ściana praktycznie wyschła.
Związaliśmy się szybko i ruszyliśmy do góry. Pierwsze wyciągi są dość łatwe, obite, za pięć. Dopiero od półek nad piątkami zaczynało się trudne wspinanie z legendarnym „dilfrem atletikiem” i zacięciem za 6b. Kiedy byliśmy już blisko „bloku” (rozpoznawalny element drogi), widzieliśmy, że z Les Houches ciągnie burza. Stało się jasnym, że drogi nie dociągniemy do szczytu. Nie mieliśmy nic do biwakowania, nawet płachty. Na bloku zaczęliśmy się zwijać. Weszliśmy w zjazdy, kiedy zaczęło mocno padać. Deszcz chyba wytapiał u góry kamienie, bo one, furkocząc, spadały wokół nas – na szczęście dość daleko. Na około trzy zjazdy od ziemi spadł mi kamień na głowę – wytrąciłem go chyba, ściągając linę. Uderzył mnie w bok kasku, odbił się i poleciał dalej. A lina nam się zakleszczyła…
Rychu stwierdził, że ja jako lżejszy pójdę na wolnym końcu i odblokuję ją. Więc poszedłem. Twarz co chwilę miałem mokrą, więc ją sobie przecierałem. Kiedy doszedłem do zaklinowanego fragmentu liny, miałem już świeczki przed oczami. Tak na boku, na linie zrobiła się kluczka i to ona nie chciała przejść przez rysy. Zacząłem się trochę dziwić, dlaczego mi się tak twarz moczy, skoro mam na głowie kask. Przy kolejnym przecieraniu twarzy poświeciłem czołówką na rękę i zobaczyłem krew. Zrozumiałem, że kask mi pękł i przeciął głowę. Podłożyłem sobie papier toaletowy, który nosiłem zawsze w kieszeni kurtki przeciwdeszczowej, ale krew sączyła się powoli dalej.
Po kilku zjazdach w końcu dojechaliśmy do plecaka. Założyliśmy skorupy z rakami na buty do wspinania i zaczęliśmy wyczekiwać przerwy w ostrzale kamieniami. Jak tylko na chwilę ucichło, wybiegliśmy, ile sił w nogach i wydostaliśmy się spod ściany. Jako że byliśmy całą tą przygodą trochę zdeteriorowani, znaleźliśmy niedaleko kolibę i przeczekaliśmy pod nią do rana. Rano Rychu trochę obmył mnie z krwi i poszliśmy z powrotem do kolejki. Na placu biwakowym umyłem się i poszedłem do szpitala w Chamonix, gdzie zszyto mi głowę. Mój sezon górski w tym roku zakończył się tym wypadem.
Wtedy strasznie się baliśmy. Wiesz, wyczekiwaliśmy przerw między kamieniami, ale nie było gwarancji, że nic tam pomiędzy nie spadnie.
FK: Czy ta droga – Diretka Amerykańska – była dla ciebie trudna?
DP: To było w naszym zasięgu. Ja wtedy robiłem w skałach drogi za 7a w stylu OS, więc te drogi górskie za 6c nie stanowiły wyzwania w kwestii trudności.
FK: Patrząc na twoją historię wspinaczkową, to w sumie niewiele się rozwinąłeś. Zacząłeś z przytupem od 6c, zrobiłeś kilka trudniejszych dróg w skałach, ale w sumie skończyłeś na 6c…
DP: Tak. Ja nie miałem wielkiego parcia na cyfrę. Patentowanie trudnych dróg niespecjalnie mnie kręciło. Lubiłem się wspinać onsajtem. Jak jeździliśmy na wakacje do Francji czy w inne górskie okolice, to skupiałem się na robieniu dróg od strzału i sajtowałem tak do 6c. A później jarało mnie bardziej wyjeżdżanie na wspinaczkę górską za granicę. Byłem w Hiszpanii, w Val di Mello we Włoszech, w Todrze w Maroku, w Himalajach, w Tajlandii, na Kubie, w Yosemitach…
Na pierwszy dalszy wyjazdy pojechaliśmy do El Chorro. Jak wszyscy wtedy wybraliśmy pociąg, bo nie było tanich linii lotniczych. Jak wszyscy mieliśmy też sfałszowane bilety kolejowe. Znasz tę historię, prawda?
FK: Pierwsze słyszę, więc możesz opowiedzieć.
DP: Był taki gościu, który na wówczas nowoczesnej drukarce laserowej podrabiał blankiety biletów. Międzynarodowe bilety kolejowe były wtedy wypełniane ręcznie, to były takie książeczki z pojedynczymi kuponami na bilet. I każdy bilet był ważny rok. Te bilety sobie sami wypełnialiśmy, a inny kolega podrabiał stemple PKP i nam je podbijał.
FK: Rozumiem, że bilet był sfałszowany, ale dla ciebie nie był darmowy?
DP: Tak, ja za niego wtedy zapłaciłem 50 marek. Co było ułamkiem rzeczywistej wartości. To był też moment, kiedy zacząłem studiować w Niemczech. Mój partner Karol przyjechał do mnie wtedy do Berlina, więc dopiero z Berlina jechaliśmy na tych biletach. Kiedy dostaliśmy pierwszą pieczątkę od konduktora, nie baliśmy się już, że ktoś nas złapie i spokojnie pokazywaliśmy te bilety.
FK: Zaczęło się od El Chorro, a później zjeździłeś cały świat?
DP: Moja działalność wspinaczkowa wyglądała inaczej niż u kolegów, bo miałem inne możliwości. Od małego uczyłem się niemieckiego, więc kiedy miałem 17 lat, ojciec namówił mnie na oprowadzanie niemieckich grup po Szczecinie. Były z tego dobre pieniądze. W Berlinie też pracowałem na tyle, na ile pozwalała wiza studencka, i to stamtąd złożyłem podanie o wizę do Stanów. W ambasadzie pokazałem zdjęcia z Alp i powiedziałem, że chcę jechać na „big wall climbing” w Yosemite – i wizę dostałem. W pewnym sensie miałem szczęście, że dostałem taką szansę, i rozwinąłem się dzięki temu w inną stronę. Inni takich możliwości wtedy po prostu nie mieli.
„Po całym dniu tłuczenia młotkiem taki browarek od razu wysyłał cię do krainy snów.”
FK: W sumie już dużo opowiedziałeś o swojej własnej drodze wspinaczkowej, więc wrócę do pewnych „przebłysków”. Czy pamiętasz jakieś zabawne momenty?
DP: [Milczy].
FK: Rozumiem, że wszystko było poważne?
DP: Nie, nie. Jest taka historia, ale nie wiem, czy to rzeczywiście wszyscy powinni o mnie wiedzieć. Kiedyś byliśmy z Bartkiem Przybyłem na Majorce i stamtąd przemieściliśmy się samolotem do Katalonii, pod Barcelonę. Na Montserrat jest turnia Caballe Bernat. Weszliśmy w jej wyższą, wschodnią ścianę. Poprzedniej nocy zatrułem się jedzeniem, w nocy rzygałem, a na ścianie dostałem biegunki. Nie wiem, czy to jest warte opowiedzenia.
FK: Czyli już w nocy wiedziałeś, że się zatrułeś, a mimo to wszedłeś w ścianę?
DP: Wtedy to było oczywiste! Nie marnowało się dni na wyjeździe. Biegunka dała o sobie znać w połowie drogi. Na szczęście nie byłem wtedy na prowadzeniu 😉
FK: W takim razie jest to na pewno warte wspomnienia!
DP: Inna sytuacja: jesteśmy na El Capie z Gumą (Wojtkiem Gumulą), on dochodzi do mnie na stanowisko i mówi:
– Stary, nie uwierzysz co się stało! Ty się tam wspinasz, a ja stwierdziłem, że się wysikam. Sikam więc tak na tym dolnym stanie, czuję ulgę, a tu nagle zawiało od dołu i wszystko na mnie wróciło.
I tak się wyjaśniło, dlaczego podchodził pod mój stan taki mokry…
Wiesz co, bo te tematy z defekacją czy urynacją są ciekawe. Wszyscy się pytają, jak to jest w Himalajach czy na El Capie z tymi sprawami. Nie wiem, jak jest teraz, ale wówczas było tak, że trzeba było mieć ze sobą taką tubę, jak architekci mają na rysunki. W nią upychało się torebki. My tuby nie mieliśmy, mieliśmy za to papierowe tytki, jakich używało się w Stanach do pakowania zakupów. Pamiętam jak dziś, że na naszych torebkach była reklama zupy w puszce: „Nowy wygląd, ale ta sama, doskonała jakość!” My wbrew etyce zrzucaliśmy te tytki w dół, więc woreczki z taką reklamą i zawartością leciały w dół.
Z Gumą na El Capie mieliśmy też swoją dietę. Na śniadanie piliśmy kawę i jedliśmy musli, a do tego kupiliśmy puszkę z kulturystą – proszek wysokowęglowodanowy. Z niego robiliśmy sobie szejka „2000 kalorii”. Strasznie to było mdłe, ale musieliśmy to przełknąć. Raz po takim śniadaniu dostałem rozwolnienia i szybko musiałem się załatwić, więc na gwałt ściągam w portaledżu uprząż, rozpinam klapę i już mi ulżyło… tylko że dość spora część wylądowała na portaledżu! Nie mieliśmy wtedy mokrych chusteczek, więc ściągnąłem buta i starałem się ten syf jakoś skarpetą posprzątać. Zaraz zdejmuję drugą skarpetę i czyszczę do końca. Czyli zostałem bez skarpet. I przypomniało mi się jednak, że Guma ma zapasową parę skarpet w worze, więc mówię mu:
– Guma, dawaj tę drugą parę skarpet!
A on na to:
– Poczekaj! Te świeże to ja ubieram, a ty bierzesz moje!
A na kolację zawsze nosiliśmy w bagu małe, cienkie piwko. Po całym dniu tłuczenia młotkiem taki browarek od razu wysyłał cię do krainy snów.
„Maksymalna siła palców nie leżała w kręgu moich zainteresowań.”
FK: No, tych historii toaletowych trochę masz… A jak tam z twoimi górskimi marzeniami? Masz jeszcze jakieś? Jest jeszcze coś, co chciałbyś w górach zrobić, osiągnąć?
DP: Mam, mam… Chciałbym wrócić do alpejskich klasyków, np. zrobić drogę Cassina na Piz Badile. Wtedy w Mello nie udało mi się tego zrobić. Inna droga, której nie skończyłem, to droga Comiciego na Cimach. Niby nietrudna, ale mieliśmy niefarta. Pięciu Holendrów przed nami się zapchało, zrobili korek i nie chcieli nas przepuścić, doszło do pewnej pyskówki i ostatecznie zjechaliśmy stamtąd. Chętnie powspinałbym się znowu w Tatrach! Ja na Zamarłej Turni tylko jedną drogę zrobiłem – Lewych Wrześniaków na kursie. Może na Kazalnicę bym wrócił… Albo zrobił Orłowskiego na Galerii Ganku! Chyba takie ściśle skalne, klasyczne wspinanie mnie kręci.
FK: Dobra, a pomijając defekację, co najbardziej pociągało cię w tym wspinaniu? Jaki element sprawiał, że ci się chciało?
DP: U mnie to chyba było nieskomplikowane. Zawsze byłem najmniejszy w klasie, największe chuchro. I chciałem coś sobie udowodnić, pokazać, że jestem w stanie zrobić coś fajnego i trudnego. Próbowałem innych sportów, ale to we wspinaniu moje mikro wymiary okazały się wielką zaletą. Miałem też psychikę i na trad, i na hakówkę. Znalazłem w tym po prostu niszę, gdzie mi dobrze szło. Gdzie stosunkowo niewielkim wysiłkiem mogłem osiągać sukcesy. I to było moim motorem napędowym, to pchało mnie do tego, żeby próbować nowych dróg, nowych miejsc. Później to już się samo kręci, człowiek nie zastanawia się, co leżało u podstaw. Jak znajdziesz coś, co ci dobrze „żre”, to się wkręcasz i to robisz. Taki flow.
FK: Po okresie dość intensywnego wspinania przestałeś łoić. Od dłuższego już czasu nie jeździsz co rok do Szamoniewa. Jak to się stało? Życie? Wypalenie?
DP: No, życie. Rysiek Warzocha dostał regularną pracę i nie miał czasu, Wojtek Gumula mieszkał w Hanowerze i nie zawsze miał czas czy ochotę się wspinać. Ja byłem wtedy w Berlinie, więc miałem tylko ułamkowy kontakt ze środowiskiem szczecińskim, a to moje środowisko w Berlinie było bardziej ściankowe. Potem sam zacząłem wyjeżdżać służbowo, i to na pół roku ciągiem. Pracowałem w Hiszpanii i tłukłem kasę, ale przelatywał mi wtedy cały sezon wspinaczkowy. Jeden jedyny raz udało mi się wyrwać na wspin i moim jedynym wspięciem w całym tym roku był… Filar Walkera. Po prostu wyrwałem się z Hiszpanii, wróciłem do Polski, szybko wyskoczyłem do Chamonix i stamtąd wróciłem do pracy do Hiszpanii. I to było moje rozpoczęcie i zakończenie sezonu wspinaczkowego na ten rok. A po pracy przyszedł związek, rodzina… I z wiekiem trudno rzucić całe to życie, dzieci, remont mieszkania i wrócić do namiętnego wspinania. Swoje się nawspinałem, kawał świata zobaczyłem – fajnie, że tyle udało mi się zrobić.
FK: To wróćmy z tego szerokiego świata do Szczecina i Berlina. Jak trenowałeś?
DP: Na początku, jak większość moich kolegów, miałem bardzo skromne pojęcie o treningu. Na ściance na Akademii Rolniczej robiliśmy głównie trawersy lub obwody na małej przewieszce. Mocniej trenować zacząłem, kiedy udostępniono nam łuk w Parku Kasprowicza. Głównie robiłem wytrzymałkę. Nie wisiałem na klawiaturze, maksymalna siła palców nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Wolałem wyrobić sobie zapas, żeby móc na drogach górskich trochę pokombinować i nie odpaść. W ramach treningu wchodziłem na przykład trzy razy z rzędu cały łuk – dochodziłem do góry, zjeżdżałem, przewiązywałem się i powtórka. I to mi robiło za trening.
W Berlinie chodziłem jako student na ściankę DAV, wyciskałem ciężary na siłowni. Wtedy też osiągnąłem swojego maksa 7a+ OS i 7b+/c RP. Później dla kolegów w Szczecinie przyszedł czas intensywnych treningów w „norze”, czyli na ściance AKW (Akademickiego Klubu Wysokogórskiego), ale ja nie mogłem się do tego przekonać. Najlepsze przejścia wspinaczkowe miałem już za sobą i jakoś nie miałem ochoty tam chodzić.
FK: A rozwiń trochę. Co cię tak odrzucało?
DP: Samo wspinanie polegało dla mnie na tym, że spędzam czas z partnerem albo z kolegami. A czy droga będzie taka czy inna, trudna czy łatwa, to nieważne. Lubiłem się wspinać z fajnymi ludźmi i w fajnych miejscach – dla mnie te aspekty towarzyskie i turystyczne były ważne. Jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich się wspinałem, to Indian Creek w Utah. Te czerwone piaskowce, strzeliste rysy… Ale wracając do tej nory: każdy przychodził sobie, kiedy mu pasowało. Często bywałeś tam sam, trudno było kogoś spotkać. Robienie trawersów czy obwodów mnie po prostu demotywowało. Potem otworzyła się ścianka na 5 lipca, w byłym kinie Koloseum, ale ona też mi nie do końca leżała. Drogi mi nie podchodziły, ściany były niskie. W górach szukałem dróg długich, a nie krótkich, kruksowych. Dopiero kiedy otworzono Big Wall, wróciłem do wspinania w Szczecinie.
FK: Czyli bardzo ucierpiałeś z powodu zamknięcia łuku?
DP: Wiesz, ja na szczęście wyjechałem ze Szczecina, zanim jeszcze łuk zamknięto. Kiedy w czasie studiów zjeżdżałem na weekendy, to chodziłem tam jeszcze. Tyle że wspin tam był możliwy tylko latem i przy dobrej pogodzie. Wieża Bismarcka była, nie ukrywajmy, daleko. Pamiętam, że od siebie z centrum jeździłem na wieżę pociągiem – wsiadałem w pociąg do Trzebieży i wysiadałem na Gocławiu.
Po łuku wróciłem do systematycznych treningów dopiero w Berlinie. Teraz wspinam się tylko raz w tygodniu, ale to nie pozwala na rozwój. Trzeba przynajmniej te dwa razy ćwiczyć.
FK: Nigdy nie miałeś kontuzji, problemów ze stawami, objawów przetrenowania?
DP: Nie, nic poza jakimiś drobnymi rzeczami. Nie heblowałem nigdy tak jak koledzy. Podchodziłem do tego trochę z luzem. Bardziej zależało mi na fajnym miejscu na wyjazd niż na podniesieniu poziomu. Dlatego oszczędziłem zdrowie.
FK: Czy muzyka była dla ciebie ważna?
DP: Nie tak ważna jak dla kolegów. Ze wspinaniem głównie kojarzy mi się rock, coś mocniejszego – Deep Purple, może U2. Słuchaliśmy tego w samochodzie, na ściance czy po prostu, kiedy się spotykaliśmy z kolegami.
FK: Wielkie dzięki za rozmowę!
Dominik Pilip – rocznik 1974, instruktor sportu, członek Klubu od 1991 r. Kartę taternika zdobył w wieku lat 16, po czym rozpoczął intensywne wspinanie w Tatrach i Alpach. Podróżował i wspinał się już na prawie wszystkich kontynentach. Zawodowo związany z turystyką od wielu lat. W wolnym czasie kolarz, snowboardzista, skiturowiec oraz biegacz-maratończyk, również na nartach biegowych. Z wykształcenia ekonomista. Prezes Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego na kadencję 2023–2026.
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej. Cykl zaczęliśmy publikować w 70. rocznicę założenia SKW w roku 1953.