Wyjazd zimowo-skiturowo-integracyjny: RELACJA // 16-18.02

Wyjazd zimowo-skiturowo-integracyjny,
Samotnia 16-18.02 – RELACJA

W ostatni weekend (16-18.02) nadszedł czas po raz kolejny oblegnąć strzeliste ściany Kotła Małego Stawu, zadzierzgnąć ostrza dziab w karkonoskich lodospad(-zik-)ach i połechtać świeżo nawoskowanymi deskami połacie białego puchu na Równi i Białej Łące…
Plany pokrzyżowała nam śródzimowa odwilż, która nie oszczędziła nawet najmizerniejszej łachy śniegu i lodu poniżej Strzechy Akademickiej.

Oddałyśmy i oddaliśmy się więc intensywnej wieczornej integracji w pięknych i jakże przytulnych murach Samotni, a za dnia szłyśmy (i szliśmy!) o zakład z losem, że za następnym zakrętem będzie jeszcze leżała biała plwocina niebios.

Udało nam się odbić Tomka z niewoli po skrytobójczym ataku bigosem, zdobyć niedostępny szczyt Śnieżki (TD+, OS w stylu alpejskim*) oraz zjechać xxxxx (cenzura państwowa) (chwilo, trwaj wiecznie!).

Integracja była bardzo udana! Michał został wyróżniony odznaką „Zasłużony Przodek Wikipedii” i zachowałyśmy (i liśmy!) jedność w obliczu przeciwności (Halinka doprowadziła do przejściowego nocnego rozłamu w szeregach Klubu).


Mimo to drugiego dnia trzeba było zjechać z ringa: pozostałą butelkę pigwówki przekazujemy na Fundusz Przyszłościowy SKW (do odebrania u Zuzanny).
Żeby nie było za nudno, udało się też dwa razy powspinać w skale…

Bartek „Cicha Woda” Master w następujący sposób dość trafnie podsumowuje wyjazd:
Udało się znaleźć trochę śniegu na wiosnę. Nikt nie spadł z krzesła (chociaż było blisko). Udało się odeprzeć atak Czechów, którzy chcieli zabrać nasze kobiety. I udało się Tomaszowi nie zabić Tomasza. Mamy dwóch nowych Kolegów, a Filip ma pierwsze VI.2 na tradzie (poprowadzone na wyjeździe skiturowym). Brawo dla wszystkich!

Już składamy ofiarny całopalne, żeby ubłagać kapryśnego władcę Karkonoszy i zapewnić sobie zimowy warun na przyszły rok. 

Wszyscy Członkowie (i Inie!) mają kategoryczny zakaz plucia na śnieg aż do momentu znaczącej poprawy warunków zimowych!

(*) Wycena niezweryfikowana. 


Szlaki bez granic: -20 % dla członków KW Szczecin

Szlaki bez granic
-20 % dla członków KW Szczecin


Ubezpieczenie dla ludzi gór – PZU Szlaki bez Granic 

O ubezpieczeniu większość z nas myśli, gdy cel wyprawy wiedzie za granicę. Niestety, często zapominamy o ochronie zanim wyruszymy w polskie góry. Wypadek może zdarzyć się wszędzie, a przecież najczęściej eksplorujemy nasze, krajowe szlaki. 

Program Szlaki bez Granic w PZU to oferta skierowana właśnie do osób wybierających polskie góry lub przygraniczne pasma – działa do 30 km w głąb krajów sąsiednich. Co ważne, ochrona obejmuje konkretne dyscypliny m.in. wspinaczkę (w tym na ściankach), narciarstwo, speleologię, kajakarstwo czy jazdę na rowerze. Ubezpieczony zyskuje więc wszechstronną ochronę podczas tych aktywności, nie tylko w obszarach górskich. Wszyscy członkowie klubów zrzeszonych w Polskim Związku Alpinizmu mogą się ubezpieczyć z 20% zniżką.

Jaką ochronę zapewnia PZU Szlaki bez Granic? 
Niezależnie od miejsca zdarzenia:

  • Ubezpieczenie następstw wypadków NNW – do 100 tys. zł wypłata odszkodowanie nawet za 1% uszczerbku na zdrowiu.
  • Ubezpieczenie OC – od 20 do 100 tys. zł odszkodowanie dla osób trzecich za szkody z naszej winy (osobowe i na mieniu).
  • Usługi pomocowe assistance – organizacja kontynuacji leczenia po powrocie.
  • Pomoc w prowadzeniu domu etc.  

Po przekroczeniu granicy dodatkowo:

  • Koszty poszukiwania i ratownictwa – do 100 tys. zł także z użyciem śmigłowca. 
  • Koszty leczenia – do 100 tys. zł
  • Koszty transportu do kraju.

Co obejmuje ochrona? 

W wariancie podstawowym: wędrówki górskie, jazdę na nartach, snowboardzie i rowerze.
W wariancie rozszerzonym: 30 aktywności i sportów w tym wysokiego ryzyka (m.in. wspinaczkę na ściance, w skałach i górach wysokich, biegi górskie, speleologię, MTB, skialpinizm, skitouring).
Ubezpieczenie można kupić na rok lub sezon (120 dni ochrony). 
Wniosek można złożyć w dowolnej chwili przez internet. 
Składka zaczyna się już od 44 zł.

Członkom klubów zrzeszonych w PZA przysługuje 20% zniżka.

Jesli jesteście zainteresowani ofertą wyślijcie do nas e-maila pod adres: info@kwszczecin.pl, podamy Wam nasz specjalny, klubowy ✅️ KOD ZNIŻKOWY.


RELACJA: I zimowy obóz sportowy TATRY, Hala Gąsienicowa 02.2024

RELACJA: I zimowy obóz sportowy TATRY, Hala Gąsienicowa 02.2024

W dniach 4–9 luty 2024 r. członkowie Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego po raz kolejny spotkali się na Hali Gąsienicowej na zimowy obóz sportowy.

Było chodzone, skiturowane i… wypocone (w termach w dolinie 😀).

Z relacji Filipa, koordynatora wyjazdu:
„Mimo warunu oscylującego między zamiecią śnieżną a roztopową chlapą udało się podziałać wspinaczkowo każdego dnia.”

Łupem naszych herosek i herosów padły następujące drogi:
✅️ Potoczek // M3 
✅️ Głogowski // M3+ 
✅️ Komin Muchy //  70* 
✅️ Kochańczyk // M3 
✅️ Kliś // M5- 
✅️ Cel // M5-
✅️ Epidemia + Koszałek Opałek // M4+ (nieplanowana kombinacja 🙂
✅️ Filar Staszla // M5+ (w tym miejscu pozdrawiamy Gawła i informujemy, że główne trudności trzech najtrudniejszych wyciągów pokonaliśmy odkładając dziabki i drąc na łapach – w tym miejscu pozdrawiamy też Maćka 😀).

Śnieg nie przeszkadzał, w zacięciach i na półkach często witała nas ku naszej uciesze solidna polewka lodowa. Działanie w takich warunkach (nie włączając w to pogody) było czystą przyjemnością. Trawy też były fest – oby po aktualnej odwilży jeszcze raz je zmroziło…”.

Po takiej rozgrzewce przygotowujemy się na dalsze przyjemności na drugim zimowym obozie klubowym, który odbędzie się nad Morskim Okiem już 10 marca!


INFO TUTAJ
⬇️ ⬇️ ⬇️


KALENDARZ wydarzeń SKW // 1. półrocze 2024 r.

KALENDARZ wydarzeń KW Szczecin

1. półrocze 2024 r.

W najbliższych miesiącach przed nami sporo wyjazdów, warsztaty i spotkania.
Zapraszamy do uczestnictwa ⬇️ ⬇️ ⬇️

Szczegółowe info o wszystkich aktywnościach znajdziecie w 👉 aktualnościach.
Zachęcamy też aby zerknąć w nasz 👉 kalendarz.

LUTY 

Luty to zazwyczaj u nas w Klubie wyjazdy, wyjazdy i jeszcze raz wyjazdy!
Skończył się właśnie zimowy obóz sportowy w Tatrach.
Po raz pierwszy organizujemy też biwaki w Izerach (warsztaty z obozowania w górach) oraz zimowy wypad bulderowy do Czech, na Sněžník.
W połowie miesiąca pojedziemy też w Karkonosze, do Samotni, na: integrację, wspinanie na lodospadach, i skitury. Intensywny czas ten luty!


MARZEC 

Marzec rozpoczniemy drugim klubowym wieczorem filmowym w CW Big Wall – będziecie mogli zobaczyć filmy z serii Reel Rock 18 (zupełna nowość!).
W kolejny weekend szykujemy dla Was plenerowe warsztaty z ratownictwa szczelinowego na lodowcach, które poprowadzi Sławek Jabłoński.


Potem znów ruszymy w Tatry, na drugi zimowy obóz sportowy, tym razem w okolice Morskiego Oka. Na ten wyjazd zapraszamy wszystkich naszych chętnych Klubowiczów i Klubowiczki! Można pojechać nie tylko wspinaczkowo, ale także turystycznie i skiturowo.
Miesiąc zamkniemy kultowym już wyjazdem na szkolenie i integrację skiturową w Karkonoszach


KWIECIEŃ

To już wiosna! Ruszymy więc na wspin w skały! Wszystkich Was już zapraszamy na rozpoczęcie sezonu, które planujemy na 19–21 kwietnia w górach Harz w Niemczech!
Nasi kursanci, z Klubowego Kursu Skałkowego po serii wykładów i zajęć praktycznych na ściance pojadą też na 4 dni na Jurę Krakowsko-Częstochowską.
A co by wszystko odbywało się bezpiecznie przez cały sezon, pod koniec miesiąca Tomek Ferber przeprowadzi warsztaty z sytuacji awaryjnych.


MAJ

W maju szykujemy kilka wyjazdowych nowości! Zaprosimy Was:
– w piachy do Labaku, który mamy nadzieję trochę odczarować, oraz
– do Frankenjury, gdzie pod okiem naszego instruktora Bartka Przybyła będziecie mogli poznać najfajniejsze sektory tego rejonu! Szczególnie zapraszamy tych, którzy nigdy tam nie byli.
Kursanci Klubowego Kursu Skałkowego pojadą natomiast w Sokoliki i Rudawy poćwiczyć wspinaczkę tradycyjną.


CZERWIEC

Na czerwiec przesuwamy znane Wam, i bardzo lubiane, trady w Rudawach, czyli wyjazd dla tych, którzy po raz pierwszy po kursie skałkowym chcą podziałać w skałach sami, pod okiem bardziej doświadczonych kolegów i koleżanek z Klubu.
Tak było w latach poprzednich:

W czerwcu zakończymy też Klubowy Kurs Skałkowy zajęciami praktycznymi z autoratownictwa. 


LATO

Na miesiące wakacyjne też oczywiście coś dla Was szykujemy (Będą obozy!!! Na pewno pojedziemy w Tatry, klasycznie w połowie lipca). Niebawem poinformujemy Was o lokalizacjach i terminach wyjazdów.


MIGAWKI, czyli rozmowa z Bartoszem „Masterem” Przybyłem

MIGAWKI, czyli rozmowa 
z Bartoszem „Masterem” Przybyłem

I to było takie abstrakcyjne, zupełnie oderwane od tego, co działo się na ulicach

O wykuwaniu słowniczka z podręcznika do wspinaczki, o noszeniu przetartych butów „prawy na lewy”, o uczeniu się przez obserwację partnerów i postronnych, o zaletach tufów niedotkniętych ludzką ręką, o własnym doświadczeniu blokad wspinaczkowych, o tym, że za mało powiedzieliśmy o AKW (a to co?) – swoją odę do korkera i do ściągnięcia z dwójki do biodra wyśpiewuje w kolejnej rozmowie wspominkowej Bartosz „Master” Przybył.

Bohater Migawek nr 6: Bartosz Przybył, i jego chwila zadumy nad losem butów 🙂

Chodziłem po krawądkach, a dzieci z pobliskiego domu dziecka wyzywały mnie od Kukuczek

Filip Kaźmierczak: Od czego zaczęła się Twoja fascynacja wspinaczką lub górami?

Bartosz „Master” Przybył: Zaczęło się od gór. W 1991 roku po raz pierwszy pojechałem w góry z kolegą kolegi. Z wcześniejszych lat nie przyniosłem żadnych doświadczeń ani tradycji górskich. W te wakacje przeszedłem z ciężkim plecakiem prawiecały Główny Szlak Beskidzki (GSB) – w różnych warunkach pogodowych, z różnymi biwakami, z różnymi noclegami. Po powrocie góry śniły mi się po nocach, więc od razu skompletowałem partnera i jego wyposażenie i ruszyliśmy na kolejny wyjazd.

Wysiedliśmy w deszczu w Rabce, a skończyliśmy w słońcu w Ustrzykach Górnych po przejściu pętli na Tarnicę i zejściu do Wołosatego. Na powrót nie starczyło nam pieniędzy, więc z Przemyśla do Poznania jechaliśmy na biletach, a od Poznania w toalecie. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że chodzenie 30 lat na złotą odznakę GOT jest nie dla mnie, bo chodzę z ciężkim plecakiem i w miarę szybko. Owszem: chodzenie, góry, piękno… ale miałem jeszcze margines na robienie czegoś więcej.

Z kolegą kolegi myśleliśmy początkowo o speleologii. Kupiliśmy książki speleo, „W podziemiach tatrzańskich” Tadeusza Zwolińskiego – moja pierwsza literatura górska, bardzo zresztą podziemna. W tym samym czasie dowiedziałem się, że istnieje coś takiego, jak klub wysokogórski. Poszedłem tam i zostałem dość niemile potraktowany. Stali tam jacyś „hiperrobociarze” i rozmawiali z jakimś panem – później się okazało, że to był facet, który w Szczecińskim Klubie Wysokogórskim zajmował się robotami wysokościowymi i wspinaczami się niespecjalnie interesował, dlatego trafił mnie niefart.

Na wiosnę 1992 roku udało mi się nabyć książkę Wacława Sonelskiego „W skale”, którą przeczytałem w bardzo krótkim czasie od deski do deski. Słowniczek tej książki wykuliśmy na blachę, choć nie do końca jeszcze wiedzieliśmy, o co chodzi. „Bularz”, „łojant”, „drzeć na łapach”, „jajcarz” – dopiero później dowiedziałem się, co te pojęcia znaczą. No i już wiedziałem, że to „jeszcze coś” związanego z górami to będzie wspinanie.

FK: Rok 1991 to była dla ciebie już młodość, nie dzieciństwo?

BP: Miałem wtedy 16 lat, a rok później zacząłem się wspinać. Na podstawie wiedzy wyniesionej ze wspomnianej książki kupiłem korkery i poszedłem na piaskowcowy murek przy wejściu na dawny stadion Pogoni. Był szeroki, około 4 metry wysoki. Coś tam próbowałem, chodziłem po krawądkach, a dzieci z pobliskiego domu dziecka wyzywały mnie od Kukuczek. Później trafiłem na wieżę Bismarcka i spotkałem na niej dwóch typów, którzy powiedzieli mi, że pewien instruktor – niejaki Sławomir Jabłoński – szkoli prywatnie. I tak oto znów trafiłem do siedziby Klubu.

Znajdowało się tam czterech młodych osobników. Powiedziałem:

– Dzień dobry, szukam pana Sławomira Jabłońskiego.

Od razu zostałem wyśmiany. Osobnikami tymi byli niejaki Ferb, Karakuł i Maćkowik oraz kolega w kraciastych spodniach, który przedstawił się:

 – Sławek jestem.

Do dzisiaj to pamiętam. Powiedział mi, że tam panów nie ma, a kurs zrobiłem u niego w czerwcu roku 1992. I tak moim pierwszym wyjazdem w skałki był kurs skałkowy: pierwszą część zrobiliśmy na wieży Bismarcka, a później kilka dni spędziliśmy w Sokołach. Kurs miałem indywidualny – tylko Sławek i ja – więc zrobiłem wszystkie drogi kursowe (które dziś nazywa się „tradowymi”) i jakieś niekursowe.

FK: Biłeś na kursie haki?

BP: Nie biłem, ale w Betlejemce już tak.

FK: Mówiłeś, że kupiłeś korkery. Jakoś je do wspinaczki preparowałeś?

BP: W moich pierwszych korkerach osobiście dokonałem obcięcia korków. Później zostałem poinstruowany, że szewc na Mickiewicza podkleja tzw. „mikrogumą”, więc udałem się do niego. W warsztacie szewskim – warsztat nadal istnieje, a szewc nadal żyje – owiany przecudną wonią butaprenu właściciel poinformował mnie, że musi mi przykleić „mikrogumę”, czyli centymetrowej grubości płat pianki. Nie miał on wprawdzie żadnego tarcia, ale zapewniał butom dłuższą trwałość. Taki but, wyposażony z przodku w „mikrogumę”, a z tyłu w zapewniające jakieś właściwości trakcyjne cztery korki, nosiło się do zdarcia. Jak pojawiały się dziury, zakładało się prawy na lewą nogę i lewy na prawą. Komfort i możliwości wspinaczkowe były trochę inne, ale się dało. A same korkery to były najtańsze, szmaciane korkotrampki z ryneczku. Jakby komuś teraz pokazać, jak to wygląda, byłby problem ze zrozumieniem, że taki but mógłby służyć do piłki nożnej – no, i do wspinania. Kurs taternicki robiłem również w korkerach.

Nam się wtedy wydawało, że my jesteśmy pionierami 

Na szczycie Kazalnicy z Dominikiem, Łysym i Jackiem, 1994 r.

FK: A co zawiodło cię w Tatry?

BP: Na kursie skałkowym ze Sławkiem miałem jeszcze przyzwyczajenia z Beskidów – skórzane buty z vibramem, spodnie „pumpy” i flanelowa koszula. Pamiętam, że pod kominem na Sukiennicach zdziwił mnie widok tych chudych gości w leginsach. Miałem na tym wyjeździe taką ambicję, że wszystko trzeba zrobić, zrobić, zrobić. Wszystko mi tam tak pasowało. Wiadomo, Sokoliki są śliczne.

Wróciłem jeszcze bardziej podjarany. Zacząłem ponownie chodzić na wieżę, ale wspinałem się już z innymi kolegami. Zaprzyjaźniłem się z tymi typami, którzy mnie tak na początku obśmiali, a potem bardzo szybko z Przemkiem Balladą, moim sąsiadem z dzielnicy. Ta wieża to była jak dzisiejsze ścianki – chodziło się tam cały czas i nigdy nie było dosyć.

Z racji moich wcześniejszych doświadczeń z Beskidów zorganizowałem w lipcu wyjazd klasowy w Tatry. Było nas z początku chyba około 12 osób. Miałem już doświadczenie, więc w pierwszym schronisku (w Dolinie Chochołowskiej) poczekaliśmy, aż się zapełni, żeby była gleba. Po dwóch dniach, po wejściu na Wołowiec, wykruszyły się cztery osoby – jedna z koleżanek dostała krwotoku z nosa, inne osoby okazały się niezainteresowane chodzeniem góra-dół, góra-dół, sapaniem i poceniem się. Została wtedy już sprawdzona ekipa, w tym towarzysz mojego pierwszego wyjazdu w góry, a także mój przyjaciel i późniejszy wieloletni partner wspinaczkowy, Radek Michniewicz. Na tym wyjeździe przeszliśmy całe polskie Tatry od Chochołowksiej do Rysów.

Pamiętam, jak przy wejściu na Zmarzłą Przełęcz spojrzeliśmy na ścianę Zamarłej Turni i zobaczyłem pokrzykujących taterników. Było to jak uderzenie, uczucie, że to coś niesamowitego. Patrzyliśmy na nich z góry, jak krzyczeli i bili haki, i było to takie uosobienie wolności. W dolinie, przy Murowańcu, zobaczyłem takich taterników z bliska. Byli to nieco od nas starsi chłopcy. W lekko okrojonej ekipie pojechaliśmy w tym samym roku jeszcze raz w Tatry. Radek się pytał, co za kurs ja robiłem, bo dzwonił do mojej mamy, a ona mu powiedziała, że na ratownika górskiego…

Po dwukrotnym przejściu Wołowiec–Rysy byłem już kompletnie wkręcony. W tym samym roku Radek Michniewicz zrobił kurs skałkowy, a ja pojechałem na dwa wyjazdy skałkowe z bardziej doświadczonymi kolegami. I już nie wyobrażałem sobie, żebym mógł robić cokolwiek innego.

FK: A zrobiłeś kurs taternicki?

BP: Ten okres w moim życiu zbiegł się z powstaniem pierwszej ścianki wspinaczkowej w naszym klubie, w siedzibie przy ul. Mazowieckiej. Głównym pomysłodawcą i wykonawcą była ówczesna pani prezes, Bernadeta Stano-Szczepańska, tak zwana Beta – piękna kobieta. Chodziłem więc na tę ściankę i wiedziałem, że trzeba się edukować dalej, dlatego w kolejnym roku poszedłem na kurs taternicki razem z Przemkiem Balladą i Leszkiem Kuczyńskim. Zaczęliśmy jako pierwszy turnus. Zdawaliśmy składający się z czterech bloków tematycznych egzamin, a egzaminowały nas tuzy taternictwa: Bogdan Jankowski, Krzysztof Zdzitowiecki, Maciej Pawlikowski, Andrzej Paulo… Moją kartę taternika wydano 21 lipca 1993 roku. Wtedy też było takie podejście, że każdy musi zrobić od razu pełny kurs skałkowy i taternicki, a potem dopiero się wspinać.

Na szczycie Kazalnicy, 1994 r.

FK: W swoim życiu wspinaczkowym doszedłeś dość daleko. Jak opisałbyś etapy swojego rozwoju wspinaczkowego? Gdzie chodziłeś, jak się wspinałeś?

BP: Wybudowanie ścianki wspinaczkowej w klubie zbiegło się z przyrostem liczby członków. Ja byłem w czwartej klasie liceum – maturalnej. Nauki było więcej, jak ktoś chciał, ale jak nie chciał, to jej było mniej. Przychodziliśmy na ściankę i trenowaliśmy razem, co doprowadziło do zaistnienia zjawisk, powiedzmy, subkulturowych. Przebywaliśmy dużo ze sobą, lubiliśmy się i trenowaliśmy razem. I to było takie abstrakcyjne, zupełnie oderwane od tego, co działo się na ulicach. Początek lat 90., wielki kryzys, a my przychodzimy, robimy przechwyty i mamy z tego kompletną korbę.

Część osób z tej grupy wspina się do tej pory, inne potem od tego odeszły. Tomek Ferber, Przemek Ballada, Radek Michniewicz, Darek Błoch, Borys Poradzewski, Piotrek Lewiński, mój brat Szymon Przybył, Janusz Maćkowski, Adam Tarnowski – to były osoby, które ze mną zaczynały. Był też Dominik Pilip, ale on zaczął trochę wcześniej i za szybko stał się dobry, więc nie przychodził na ściankę, bo już nie musiał. A myśmy zaczęli mieć podejście sportowe. Pomimo tego, że wszyscy myśleli o górach i edukowali się górsko, to wtedy był boom na wspinaczkę sportową, w Szczecinie i w całej Polsce. Wtedy przecież powstała krakowska Korona.

Początki treningu z Bratem

Nam się wtedy wydawało, że my jesteśmy pionierami wspinaczki sportowej. Nie mieliśmy świadomości, że przed nami ktoś był. Na ściance zaczęli pojawiać się Leszek Milczarek, wspinacz szczecińsko-warszawski, i Darek „Łysy” Sokołowski – i wtedy mogliśmy zobaczyć, że przed nami ktoś już to robił. Problemem był brak komunikacji pokoleniowej, co zresztą do dziś nie zanikło. Ale widzieliśmy Łysego – jak on wygląda, jak trenuje, jak się zachowuje – i trochę go naśladowaliśmy, a trochę chcieliśmy iść swoją drogą. Każdy oprócz sportu próbował wspinaczki w górach.

Marzyłem też o wspinaczce zimowej, ale mi to kompletnie nie wyszło. Pamiętam, że mój pierwszy poważniejszy zimowy wyjazd był nieudany: odmroziłem nogi i skończyło się na tym, że skoncentrowałem się na wspinaniu letnim. Sportowo wspinałem się mniej więcej w 70%, a górsko w 30%.

Okazało się, że Sokoliki są specyficzne

FK: A jak potoczył się Twój rozwój wspinaczkowy, jakimi stacjami się odbywał?

BP: To opowiem to trochę bardziej hasłowo. Trudne drogi zacząłem robić na wieży Bismarcka, gdzie podczas jednego projektu odpadłem dwadzieścia kilka razy w tym samym miejscu. Nauczyło mnie to, że nie wolno się poddawać, bo oczywiście jak już doszedłem do góry, to były trąby, fanfary i wielka duma.

Potem pojechałem w Tatry z Dominikiem Pilipem i zrobiliśmy kilka dróg do VIII minus na Kazalnicy Mięguszowieckiej, Czołówce MSW i Mnichu. Nie wszystko dało się zrobić czysto, ale zauważyłem wtedy, że po prostu trzeba się wspinać, żeby się rozwijać.

Cham

Po maturze pojechałem pierwszy raz w Białe Skały (Jura Krakowsko-Częstochowska) i od razu udało mi się zrobić jedną z dróg Waldemara Podhajnego, a uchodziły one wtedy za trudne. Kiedy Łysy zabrał mnie w Sokoliki, zrozumiałem, że trzeba się wspinać po drogach, które mają potwierdzoną wycenę, są ładne, po estetycznych skałach. Pamiętam, że on wszystko prowadził, a ja szedłem na drugiego takie drogi jak Znikający Punkt, Hokej, Ambroży. Porozmawialiśmy wtedy trochę o treningu i podejściu do wspinania. Było to dla mnie bardzo motywujące. Następnej wiosny zrobiłem od razu wszystkie te trzy drogi na pierwszym wyjeździe.

Rzędkowice, Turnia Lechfora, Magnezjówka, 2001 r.

FK: A one były wtedy obite?

BP: Były, chociaż na Zniku wpinałeś się w jedynkę z pętelką zabitą w taką cienką ryskę. Ambroży był obity inaczej niż teraz, ale nie czuliśmy jakiejś grozy w czasie wspinaczki.

Cały czas ważne były dla mnie wspinaczki tatrzańskie z Dominikiem Pilipem, ale czułem się tak, jak się czujesz, wspinając się z dużo lepszym partnerem. Później z Borysem Boradzewskim, moim kolejnym partnerem, podkręciliśmy nasz poziom w skałach i w górach. Moje pierwsze VI.5 nazywało się „One way ticket” – żeby było śmiesznie, jadąc w skałki, jedyny raz w życiu zostałem okradziony i straciłem portfel, więc rzeczywiście na bilet w drugą stronę już nie miałem… Z Borysem pamiętam też przejście Epitafium na Kazalnicy, bo załapaliśmy tam kibel.

Wtedy wydawało mi się jeszcze, że tak będzie dalej: i skałki, i Tatry. Ale kolejny rok to była wielka powódź w 1997 r., w Sokolikach sezon był zupełnie nieudany. Przyjechaliśmy dużą ekipą na dwa tygodnie, a deszcz nie przestawał lać i ludzie zaczęli odjeżdżać. Śmialiśmy się, że znikają, ale to było rzeczywiście coś niesamowitego, że tak pada, pada, pada i człowiek widzi, że dzieje się coś dziwnego. Wracaliśmy wtedy z jakimiś poznaniakami, którzy przewieźli nas przez ostatni czynny most na Odrze przy opactwie w Lubiążu. Wróciliśmy, odczekaliśmy, aż woda opadnie i znów przyjechaliśmy. Okazało się, że jest druga fala – i tak skończył się dla mnie sezon. Zbiegło mi się z końcem studiów i mniejszą ilością czasu na wyjazdy, chociaż cały czas trenowałem. Potem jeszcze zahaczyłem o wojsko, szkoła podchorążych rezerwy – serdecznie polecam!

W latach 2000-2003 robiłem aplikację sędziowską, więc trochę się odbiłem i mało jeździłem na wspin. W tym czasie chłopaki zaczęli jeździć na Frankenjurę, początkowo beze mnie. Pod koniec aplikacji pojechaliśmy ekipą. Siedzieliśmy dwa tygodnie w Untertrubach i to było dla mnie odkrycie – okazało się, że Sokoliki są specyficzne, Białe Skały też. Przy moich gabarytach i wadze było mi w „Białych” i w Sokolikach po prostu trudno. A przy naszym treningu w przewisach na ściankach systemowych Frankenjura okazała się fantastycznym miejscem. Tam można było zrobić ściągnięcie z dwójki do biodra i sięgnąć dalej. Dziurki były chwytne i pojawiły się sukcesy wspinaczkowe – na Frankenjurze zostaliśmy przez kolejnych siedem czy osiem lat.

Frankenjura, Bärenschlucht, Herkules, 2007 r.

Nasze pobyty frankenjurskie zawsze miały charakter sportowy – był element aktywności fizycznej – ale także relaksowy i kurtuazyjny. Jeśli ktoś sieknął drogę, nad którą długo pracował, to wieczorem trzeba było się wspólnie ucieszyć. I myśmy tworzyli taki zespół wyjazdowy, że nie siedzieliśmy wieczorem przy szklance wody niegazowanej i marchewce, tylko raczej spędzaliśmy czas rozrywkowo.

Franken po wspinanku

FK: Później byłeś też w Dolomitach.

BP: Pierwszy raz byłem tam w 1996 roku z Łysym, Przemkiem Balladą i Kubą Molskim. Zrobiliśmy wtedy Comiciego na Cima Grande i Cassina od południowej strony. I potem urwał mi się trochę kontakt z górami, zaczęliśmy jeździć głównie do Frankenjury. Raz z tej Jury pojechaliśmy w Dolomity na wyjazd sportowy. Wbiliśmy się wtedy dwa razy w Filar Wiewiórek: raz spadła temperatura, a przy drugiej próbie trzy dni później spadł śnieg. Popełniliśmy wtedy mały błąd, bo bardzo chcieliśmy się tam wspinać, ale nie zauważyliśmy, że nikt poza nami nic tam nie chodzi. Było po prostu za zimno…

Dolomity, 2005 r.

FK: Latałeś też w rejony śródziemnomorskie?

BP: Montserrat, Sardynia, Arco, Grecja, zgadza się. Wspinałem się głównie sportowo i wielowyciągowo.

FK: Które z tych rejonów, jakie style wspinaczkowe najbardziej Ci leżą?

BP: Powiem tak: wiele razy wspinałem się w Hiszpanii, we Włoszech i w Słowenii, w szeroko pojętych rejonach śródziemnomorskich. Charakter tych wyjazdów był taki, że wspinaliśmy się tzw. szybkim RP i głównie na drogach sportowych. I najczęściej tak to nadal robię – onsajt albo szybkie RP.

Jeżeli zaś chodzi o ciekawe rejony, to wspinanie w Montserrat z Dominikiem Pilipem było kapitalnym doświadczeniem. Zrobiliśmy wtedy trzystumetrową turnię Cavall Bernat. Nie powiem jednak, żeby mi ta skała specjalnie leżała, bo to zlepieniec. Poza tym wspinam się głównie w wapieniu. Nazwa się zmienia, ale skała jest zazwyczaj taka sama, żółty wapień. Nigdy nie leżały mi tufy. Nawet robiłem jakąś drogę na Kalymnos z tufami w nazwie – tufów nie użyłem, bo znalazłem w trudnościach trzy dziury, po których się ściągnąłem. Mój asekurant Błochu śmiał się potem, że pięknie po tych tufach się wspinam!

Majorka, 2005 r.

FK: Czyli lubisz wapień. Lubisz, jak jest przewieszony?

BP: To pytanie o moje preferencje? Lubię średniej długości przewieszone drogi po dziurkach w stylu Frankenkjury. Dwójeczka, do biodra , alleluja –  i do przodu!

Lubię też trzy szybkie ruchy i zgięcie na krótkiej drodze

FK: A co cię najbardziej we wspinaniu kręci? Nie każdy człowiek przecież pojedzie w Tatry i tak się wkręci, że przez trzydzieści lat będzie tam wracał. Co Ciebie pociąga we wspinaczce?

BP: Kiedy zacząłem się wspinać, nie było to równoznaczne z trenowaniem. Trening zacząłem gdzieś w 1993 lub 1994 roku. Od tego momentu zrobiłem tylko jedną trzymiesięczną przerwę w treningu, kiedy byłem skoszarowany w wojsku. Więc zawsze prowadziłem jakąś formę treningu, ja to lubię. Znam zresztą pewnego kolegę, już dziś wspomnianego, który mówi, że ze wspinaniem to tak średnio, ale on lubi trenować. Ja też trochę taki jestem…

Lubię się wspinać, tylko że to tak jest nie do końca powiedziane. Wspinaczka i wszystko, co się z nią wiąże, to mój sposób na życie. Zimą chodzę na skitury, czasem pojadę w Alpy na jakąś czwórkową drogę, czasem na jakiś wielowyciąg w Arco, potem zafiksuję się na jakiejś dziesięciometrowej drodze po dwójkach na Frankenjurze. Trudno mi tu określić dokładnie, co ja w tym lubię, co to wszystko spaja. Lubię wstać o trzeciej rano i pójść na wspinanie gdzieś w górach, kiedy widzisz świt i kładące się światła, wykonać całodzienną akcję górską, patrzeć, jak słońce przechodzi na drugą stronę, wracać po nocy do domu. A lubię też trzy szybkie ruchy i zgięcie na krótkiej drodze. Nie ma w tym żadnej jednej, spójnej cechy, która mnie tak bardzo kręci.

Na lodach

FK: Można zatem powiedzieć, że jesteś wspinaczem wszechstronnym?

BP: Za wyjątkiem speleologii, choć literatury troszkę liznąłem!

FK: Jeśli mogę wprowadzić elementy „obce” – spoza Twoich dzisiejszych wypowiedzi – pracowałeś na wysokościach?

BP: Tak, byłem robolem wysokościowym w ogólniaku i w czasie studiów. To podstawa moich sukcesów. Powiem bajkowo: to było tak… Chwilę po mnie zaczął wspinać się mój brat. Była wtedy bieda z nędzą i w Polsce wszystkiego brakowało, a rodzice powiedzieli, że nie będą dokładać do naszego samobójstwa. Wydatki moich rodziców na moją pasję ograniczyły się do zakupu bordowego polaru – kiedy go dostałem, wydawało mi się, że mogę iść na Everest. Aha, i za najwyższą ocenę z historii na maturze kupili mi buty wspinaczkowe marki Boreal, model Laser. Güllich w tych butach zrobił Action Directe, więc czułem się wspaniale.

Kurs skałkowy, a co dopiero taternicki, robił z ciebie wysoko wykwalifikowanego robotnika wysokościowego – o przepisy nie pytaj. Początkowo byłem niepełnoletni, ale na takich ludzi jak my było zapotrzebowanie. Starsi koledzy mieli firmy – jak historyczna już firma „Trygław”, która była gospodarczą podstawą sukcesów wielu wspinaczy w Szczecinie. Potem pracowaliśmy na zlecenie dla różnych znajomych. Były to różne, najczęściej nieskomplikowane roboty: malowanie dachów, mycie szyb, malowanie konstrukcji metalowych, robienie na dźwigach w stoczni czy reklam. Miałem wtedy takie powiedzenie, że jestem człowiekiem sukcesu, bo mam osiemnaście lat i robię w reklamie. Polegało to na tym, że wieszaliśmy tablice, plakatowaliśmy, wieszaliśmy żarówki, zmienialiśmy paliki obrotowe. Stawki były wtedy inne i można było na tym zarobić. Najbardziej lubiłem hiperrobociarskie walenie powierzchni: pomalować dźwig, pomalować dach. To była fajna robota.

Za pieniądze tak zarobione kupiłem sobie moje pierwsze buty wspinaczkowe, mythosy La Sportivy, oraz kurtkę „gore dla ubogich”, czyli Hi-Tech Micro. I tak każda robota była po coś, każde maźnięcie pędzlem przybliżało cię do ulubionego plecaka. Każda wymiana hoboka z pustego na pełny to krok w kierunku wyjazdu w Dolomity. Na robotach każdy miał jakiś zdewastowany sprzęt wspinaczkowy lub specjalny do robót: ławka, wysoka ósemka, rolka Petzla i jedziesz. Pamiętam, że po dwóch, trzech tygodniach pracy na linach miałeś załatwione wakacje.

Gdzieś w ścianie. Ferb, Radek i ja

Usłyszałem tylko takie „peng” i uderzyłem o półę 

FK: Czy przeżyłeś kiedyś momenty wspinaczkowe, gdzie coś poszło nie tak, gdzie się bałeś?

BP: Strach wiąże się ogólnie ze wspinaniem, choć tak naprawdę nie powinno go być – powinno być planowanie, przeszkolenie i przewidywanie. Nie będę tu więc mówił o jakichś strasznych sytuacjach, kiedy mgła była taka, że jak się klasnęło, to kulka śniegu zostawała w dłoniach i cztery konie spadały uduszone z góry. Mieliśmy różne załamania pogody, burze… Pamiętam taką sytuację, kiedy wycofywaliśmy się w Dolomitach zjazdami ze ściany. Przyszło załamanie pogody, burza z piorunami. Chłopaki już zjechali, a mi się prus zatarł dwa metry nad ziemią, akurat w lufie, bo ściana była podcięta. Chłopaki stoją pod okapikiem, nie kapie na nich i się śmieją. Jak się wygnę, to akurat musnę stopą ten piarg – oni mają ze mnie straszną bekę, a ja wiszę w deszczu i moknę…

Dolomity po wycofie

Miałem też w 1996 roku taki nieprzyjemny epizod, że na drodze Lot Pingwina w Podlesicach poleciałem przy wpince. Wtedy to obicie i sprzęt były zupełnie inne niż teraz, niektóre plakietki były speleologiczne typu Vis, do obciążeń statycznych, aluminiowe. No i ja wyrwałem przy locie taką plakietkę. Spadłem z około 10 metrów na ziemię. Usłyszałem tylko takie „peng” i uderzyłem o półę, a pod skałą był pochyły piarg, z którego przywaliłem na krzak, gdzie stał mój partner wspinaczkowy Borys. Suma wszystkich odjętych energii mnie uratowała. Otrzepałem się, miałem lekko obitą głowę i udo, ale nic mi się mimo sporej wysokości nie stało. Mając lat 21, człowiek nie czuje się ocalony. Żadnej martyrologii nie było, poszliśmy się dalej wspinać.

Natomiast po czasie odezwał się u mnie problem z zadaniem do chwytu, z rozstaniem się z dobrą klamą. Przez jakiś czas to wspinanie mi nie szło. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego tak jest. Niektóre trudne drogi robiłem bez problemu, a na innych nagle się zatrzymywałem i mówiłem, że mi nie leży, po czym zjeżdżałem ze spita. Po czasie uświadomiłem sobie, że jest to coś, co na dzień dzisiejszy określilibyśmy jako PTSD – czyli zespół stresu pourazowego. Wtedy nie przyszło mi do głowy, żeby coś z tym robić. Nie było też przyjęte, żeby iść z czymś takim do psychologa i o tym pogadać. Generalnie wspinałem się dalej, a jak coś nie poszło, to chłopaki gadały:

– Stary, co ty, nie zrobiłeś?

W końcu zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak, i wdrożyłem program naprawczy, polegający na tym, że obniżyłem trochę poziom i wspinałem się głównie onsajtem, za to w formacjach podobnych do tej, gdzie spadłem, lub takich, gdzie mnie przyblokowywało. Po czasie to ustąpiło.

Z Rekinem w zimie
Z Rekinem w lecie

FK: Jesteś też aktualnie instruktorem wspinaczki sportowej. Jakie było kiedyś Twoje podejście do treningu, jakie jest teraz?

BP: Jak boli, znaczy się rośnie! A teraz na serio. Przez lata nauczyłem się, że nie wolno wszystkich mierzyć swoją miarką i że nie wolno wszystkich mierzyć taką samą miarką. Nie jestem trenerem z głównej linii wykształcenia, ale mogę pokusić się o taką definicję roboczą: trening to jest uporządkowany proces, który ma spowodować zwiększenie naszych możliwości psychofizycznych. W przypadku wspinania sprowadza się to do powtarzalności i wykonywania pewnych ćwiczeń z uwzględnieniem czasu, trudności, wagi, długości odpoczynku itd. W moim osobistym treningu od dłuższego czasu niewiele się zmieniło: znam siebie, znam swoje możliwości, swoją budowę kostno-mięśniową, wagę, gabaryt i swój rozkład dnia, tygodnia, roku. Mogę więc przewidywać własne wzrosty i spadki. Czasem potrafię przebimbać najlepszą formę na kosiarce na działce w Strużnicy, ale to już inna kwestia…

Po czasie okazało się, że trening wspinaczkowy jest procesem bardzo indywidualnym i bardzo skomplikowanym. Trzeba uwzględniać masę czynników, np. na jakim etapie rozwoju ktoś jest. Czy jest to dziecko, czy osoba dorosła? Czy osoba ta trenowała już inne sporty? Z mojego punktu widzenia jako instruktora sportu wiem, że muszę maksymalnie zindywidualizować to, co robię z daną osobą. Może dlatego też jestem przeciwnikiem takiej sekcji, gdzie przychodzi dwadzieścia osób, a prowadzący tylko pokazuje palcem, jakie kto ma robić drogi. Jeśli oczekujesz rozwoju we wspinaniu, musisz sam tego chcieć, mieć samoświadomość, a trener ma cię obserwować, pomagać ci, obiektywnie ci coś powiedzieć. Nie ma czegoś takiego, że ktoś przyjdzie na sekcję, zrobi stały zestaw dróg i w przyszłym sezonie na pewno odhaczy konkretny zestaw dróg w skałach.

Trening ma też być przyjemnością, a nie tworzyć blokady czy przywiązywać kogoś do trenera. Jak przyjdzie kandydat na mistrza świata, to mam mu wskazać drogę i puścić wolno, kiedy będzie gotowy iść dalej, a nie wiązać go ze sobą.

Ładowanie: Slayer i Ministry

FK: Bardzo ciekawe i dojrzałe podejście. Tradycyjnie już skończmy stałym tematem „Migawek”: jaka muzyka kojarzy ci się ze wspinaniem?

BP: To jest bardzo niedobre pytanie, a ramy czasowe tego dzisiejszego wydarzenia nie pozwolą mi na udzielenie wyczerpującej odpowiedzi. Tak więc w skrócie. Ładowanie: Slayer i Ministry. Ma być głośno, na słuchawkach i jazda. Stoisz pod klawiaturą – i robisz. Stoisz pod drągiem – i robisz. Jeśli chodzi o trening bulderowy i z liną, muzyka może być elementem niewskazanym, aczkolwiek kiedyś w naszym Akademickim Klubie Wysokogórskim (ten wątek nieco został pominięty, taki klub kiedyś istniał) trenowaliśmy przy muzyce ostrej, mocnej.

Z mojego pokolenia, jeśli chodzi o muzykę imprezową i okołowspinaczkową, to oczywiście zespół Primus i płyty z roku 1991.

FK: Nirvana i Michael Jackson?

BP: Nirvana, Red Hot Chilli Peppers (Under The Bridge!), Metallica, Pearl Jam… W moim pokoleniu muzyka była bardzo ważna. Jeżeli nie orientowałeś się w muzyce, to niestety otwierano ci piwko na samym końcu. Trzeba było mieć pojęcie o Floydach, o Doorsach. No i dla nas muzyka musiała mieć jakąś tezę, nie mogła to być komera. Jak do tego doszło, nie wiem – ale Zenek nie wchodził w rachubę. Każdy jakąś tą muzykę wnosił. Ja starałem się wnieść mój ulubiony zespół „NoMeansNo”, ale to nie chwyciło, więc musiałem się zunifikować z resztą.

FK: Kiedyś opowiadałeś mi, że istnieli również przeciwnicy waszej muzyki, u których zdarzało wam się zawitać na imprezę.

BP: No, tutaj musi nastąpić pewna autocenzura. Nasza grupa wspinaczkowa w czasie studiów miała zahaczenie z pewną grupą architektów, którzy generalnie nie lubili Primusa. Dlatego ulubionym zajęciem były próby stworzenia jakiejś koincydencji, wspólnej imprezy poprzez wspólne słuchanie tego zespołu. Mieliśmy przewagę liczebną i wyglądaliśmy raczej na groźnych przeciwników dla takich potulnych architektów, dlatego nigdy do rękoczynów nie doszło. Ale Primusa chyba nie polubili.

FK: Dziękuję serdecznie za to, że poświęciłeś nam swój czas!

Jura, Mała Cima, Krakowski spleen, 2002 r.

Bartosz „Master” Przybył – szczecinianin, wspinacz od 1992, członek SKW od 1993 (z przerwami), miłośnik „dawania na drągu” i ciągnięcia z dwójki „do biodra”, korzenie ma ponoć w Bambergu (albo w bambrach). Wychowany w porządku, dlatego dobrze znosi bałagan. Zawodowo rozwiązuje spory w Szczecinie przy ul. Narutowicza. 

Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.


Cykl rozmów „Migawki zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej. 


MIGAWKI, czyli rozmowa z Robertem „Bobkiem” Paluchem

MIGAWKI, czyli rozmowa 
z Robertem Bobkiem Paluchem

„Góra, wspinanie, alpinizm są afirmacją życia”

O tym, że trening uzupełniający jest bardzo ważny, że natura tworzy nam łamigłówki, że stan z dziaby ma swoje ograniczenia, których można boleśnie doświadczyć na własnej skórze. O tym, że wspinanie jest najlepszą rzeczą, jaka się nam mogła przydarzyć w życiu – o swojej wspinaczkowej drodze w piątej odsłonie cyklu „Migawki” opowiada Robert „Bobek” Paluch.

Zima w Tatrach, ok. 1997

Filip Kaźmierczak: Jak to wszystko się dla Ciebie zaczęło? Czy od razu zacząłeś od wspinaczki, czy miałeś też, jak wielu innych, taką wstępną „fazę górską”?

Robert „Bobek” Paluch: Tak, na początku to miałem taką totalnie górską fazę. Ze względu na wiek zaczynam się robić sentymentalny i wracam pamięcią do wydarzeń z młodości…

A propos punkowania – bo zaproponowałeś, że moglibyśmy się spotkać w lokalu punkowym – rzeczywiście byłem punkowcem, ale nie tak radykalną odmianą. Nie jabole i leżenie pod płotem. Byliśmy grzeczni i wracaliśmy do domu. Jabole oczywiście były, ale…

FK: Taki punk burżuazyjny?

RP: Tak, taki punk burżuazyjny dla licealistów. Wpadliśmy z kolegami na taki pomysł, że wybierzemy się w podróż autostopem. Miałem wtedy 17 lat, rok 1990, początki kapitalizmu w Polsce. Plan był taki, że najpierw do Gdańska i stamtąd autostopem w dół. Nie pamiętam już, jak dostaliśmy się do tego Gdańska, ale chyba też autostopem, bo coś mi świta, że w Gdańsku przybijałem w PTTK pieczątki, że tę trasę przebyłem. Szkoda, że tej książeczki już nie mam… Dotarliśmy więc do Gdańska, tam trochę zabawiliśmy. Spaliśmy na dworcach, bo nie było nas stać na hotel czy nocleg, pełno było wtedy takich ludzi jak my. Mieliśmy namiot, który moglibyśmy na własne ryzyko rozbić w parku, albo spać na dworcu. Pamiętam, że SOK-iści chodzili i budzili nas, kopiąc butami, mówili: „Wstawać, chodzić, tu nie wolno spać”. To były wakacje, więc wielu było takich jak my. No i na tym dworcu zobaczyliśmy pociąg do Zakopanego, szybko pobiegliśmy do kasy, kupiliśmy bilet i tym zatłoczonym pociągiem dojechaliśmy po kilkunastu godzinach w góry.

W Zakopcu przeszliśmy podobną drogę, jak inni w tych czasach – poszliśmy na Czerwone Wierchy, a tam złapała nas burza. I to mi się podobało, bo dostaliśmy od pogody ostro w dupę, była jakaś walka. Potem poszliśmy na Halę Gąsienicową i nad Czarny Staw, pochodziliśmy w okolicach Zawratu. Tam pierwszy raz zetknąłem się z taternictwem, zobaczyłem na Granatach gości wiszących i krzyczących na ścianach. Wydawało mi się wtedy, że to prawdziwi herosi… Potem okazało się oczywiście, że tam prawdopodobnie byli kursanci i robili jakieś łatwe drogi, ale wtedy to na mnie zrobiło wrażenie.

No i trzecia wycieczka – co robi każdy Polak, jak pojedzie pierwszy raz w Tatry?

FK: Idzie na Giewont?

RP: Idzie na Rysy! Podeszliśmy w naszych glanach nad Czarny Staw, a tam WOP-ista w mundurze. Wtedy tam była granica i takich jak nas podejrzewano, że chcą czmychnąć, bo na nich WKU czyha. Więc on nas sprawdzał, przez radio coś pytał, ale w końcu nas puścił. Mogę chyba powiedzieć, że się zakolegowaliśmy, bo to był w porządku chłopak, w naszym wieku i w niższej randze. Dzieliliśmy się wtedy szlugami.

No i tam na Rysach była przygoda. Przed nami szło parę osób. Jak zaczęliśmy wchodzić do tej rysy wyjściowej na szczyt, ze żlebu u góry poleciały kamienie. Myśmy się zdążyli schować za jakiś głaz, a te kamienie przeleciały obok. Usłyszeliśmy krzyki. Tak z pamięci mogę powiedzieć, że w zasięgu wzroku było pod i nad nami może z dziesięć osób. Przed nami szło jakichś dwóch żołnierzy. No i jeden z nich dostał kamieniem w krtań. Widok był okropny. Pierwszy raz w życiu pamiętam człowieka praktycznie bez głowy. On po trafieniu zsunął się po tym żlebie i tą głowę mu jeszcze poturbowało. A jego kompan, drugi żołnierz, dostał kamieniem w łeb. My byliśmy we trójkę, a telefonów nie było, więc nie można było zadzwonić czy wezwać pomocy. Ustaliliśmy więc, że dwóch moich kumpli i inni zostaną z poszkodowanymi, a ja pobiegnę, bo miałem najlepszą wydolność. Zawsze uprawiałem jakiś sport, w tamtym okresie akurat pływałem. Pędem zbiegłem na dół – zajęło to ponad godzinę – i poprosiłem WOP-istę, żeby przez radio wezwał pomoc. Przyleciało śmigło i zabrało poszkodowanych.

Nie jestem zwolennikiem heroizmu, mitologizowania cierpienia i śmierci w górach. Natomiast ta sytuacja mocno mnie dotknęła, to było coś, obok czego nie można przejść bez refleksji. Jedno z moich najsilniejszych doznań w życiu w tym czasie wydarzyło się w górach, te okoliczności przyrody… Zastanawiam się do dziś, czy to by mnie tak samo ruszyło emocjonalnie, gdybym był świadkiem podobnej sytuacji gdzieś na drodze. Myślę, że nie, bo w górach życie ma większą wartość, te doznania są bardziej intensywne, jak to mówi wielu.

Później też czytałem książki na temat wypraw himalajskich, w których chyba bez wyjątku chodziło o jakąś walkę z wysokością, opisy śmierci partnerów. To mnie wtedy oczywiście rajcowało. Dużo później musiałem to sobie zweryfikować, że to nie jest wcale fajne, że ludzie w tych górach umierają. Ludzie powinni żyć. Góra, wspinanie, alpinizm są afirmacją życia, a nie śmierci. W czasach mojego pierwszego wypadu w Tatry miałem jeszcze taki obraz, że góry to są te silne doznania, ta śmierć, żyłem w tym micie polskich wejść zimowych i wypraw himalajskich. A później do mnie dotarło, że w tych opisach coś nie gra, coś jest nie tak.

FK: Wróćmy do tej sytuacji pod Rysami. Śmigło zabrało obu żołnierzy, a wy ciśniecie na szczyt?

RP: Nie, nie weszliśmy na ten szczyt. Ja zostałem na dole i poczekałem na chłopaków. Już było dość późno. A na Rysy wszedłem po raz pierwszy na obozie unifikacyjnym zimą, warunki były idealne, ja się czułem dobrze. Samotnie, prawie że wbiegłem na szczyt.

Myślałem: „Co za ludzie?” I zacząłem się w to wkręcać

FK: Rozumiem, że tu przyszedł ten pierwszy mocny bodziec, wrażenia, od tego czasu zacząłeś czytać te książki o wyprawach. Tu zaczęła się Twoja „faza romantyczna”. Jak się od tego punktu rozwijałeś?

RP: Mieszkałem wtedy w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie nie było Klubu Wysokogórskiego, ale był Klub Taternictwa Jaskiniowego „Gawra”. Wciągnął mnie kolega ze szkoły i członek klubu, Artur Nowak. Nigdy nie wstąpiłem do klubu, ale wciągnąłem się w to środowisko i zacząłem z nimi jeździć – na szkolenie w Międzyrzecki Rejon Umocnieniowy, do jaskiń, w Tatry. Było to ciekawe doświadczenie, bo z jednej strony są jaskinie porażające, świetne, np. Ptasia Studnia, gdzie zjeżdżasz 100 m w dół regularną studnią. Z dołu przechodzi się korytarzem do ogromnej sali. A z drugiej strony masz jaskinie strasznie ciasne, gdzie się trzeba czołgać, babrać w błocie – i to mi się nie do końca podobało. Mniej więcej w tym okresie – w roku 1994 – pojechałem na studia do Szczecina i zapisałem się do klubu szczecińskiego. Do tej pory widuję te twarze, które spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w klubie. Dziwiłem się wtedy tym gościom, którzy po pół godziny wisieli na panelu, myślałem: „Co za ludzie?” I zacząłem się w to wkręcać.

FK: Do klubu wstąpiłeś jak każdy, czyli pisałeś egzaminy i robiłeś kurs?

RP: Nie pamiętam egzaminów… Chyba wiem, dlaczego. Ja w 1993 r. odbyłem kurs skałkowy i taternicki w Betlejemce, więc do Szczecina przyjechałem z kartą taternika i mogłem od razu wstąpić do klubu. A na kurs dostałem się bez żadnego problemu, po prostu komercyjnie. Moim instruktorem był Rafał Kardaś, świetny człowiek. Spotkaliśmy się potem parę razy w górach, bardzo dobrze go wspominam. 

FK: Jak to się potem rozwijało? Przyjechałeś do Szczecina, wstąpiłeś do klubu. Widziałeś już ludzi wiszących na ściance, więc ścianka już była?

RP: Tak, był panel w dzisiejszym Geko i zgrana grupa kilku, kilkunastu osób, które trzymały się razem – w każdym tego słowa znaczeniu, bo i imprezowo, i wyjazdowo, i treningowo. Nie mówię, że tam wszyscy się kochali i żyli ze sobą w niebiańskiej harmonii, ale była to fajna paczka. Zawsze można było na każdego liczyć. Było nas maks 20 osób.

FK: Wycofajmy się ze Szczecina, z klubu. Pomyśl o sobie. Jak się rozwijałeś, gdzie się wspinałeś? Odwiedzałeś te same rejony, odkrywałeś nowe?

RP: Między 1993 r., kiedy miałem mezalians z klubem Gawra w Gorzowie, a uzyskaniem karty taternika głównie jeździłem do jaskiń i na wypady szkoleniowe. Pierwszy raz tak naprawdę wspinałem się w skałach na kursie wspinaczkowym u Bogdana Krauze. Było tam dużo fajnych ludzi – Jarek Caban „Blondyn” i Wiesiek Ignatowicz, świetni wspinacze górscy, byli moimi instruktorami. I to mnie wciągnęło. Od razu po kursie taternickim w Betlejemce zostałem w Tatrach i zrobiłem tam kilka fajnych dróg, np. Surdela na Mięguszu, szóstkowe drogi na Mnichu. Zdarzyło nam się też kilka przygód i błędów. Dało nam to popalić – i dało nam do myślenia.

Podczas jednej z takich przygód wspinaliśmy się na wschodniej ścianie Mnicha, na prawo od komina Stanisławskiego, kiedy znikąd przyszła taka prawdziwa „dupówa” – burza, deszcz. Żeby z niej uciec, schowaliśmy się do środka komina Stanisławskiego – było to najgłupsze, co mogliśmy zrobić, bo zaraz na nas dwóch zaczął lać się wodospad i latać kamienie…

Poprzez skupienie możesz osiągnąć rzeczy, które uznawałeś za nieosiągalne

Zamarła Turnia, rok 1995

FK: W pierwszej fazie wspinaczkowej chodziłeś więc po Tatrach. Od tego czasu bardzo się jednak rozwinąłeś – bardzo dużo wspinaczkowo osiągnąłeś, chodziłeś trudne i długie drogi, także zimowo. Jak do tego doszedłeś?

RP: Mocno wciągnąłem się we wspinanie sportowe. Bardzo podoba mi się w tym sporcie sama koncepcja ruchu. Jak już wspominałem, miałem ogólną sprawność sportową i dobrze wyrobioną kondycję. Oprócz moich studiów architektonicznych i związanych z nimi „odlotów artystycznych” zawsze kładłem duży nacisk na sport. Trening wspinaczkowy bardzo mi się podobał jako środek do utrzymania organizmu i głowy w jakimś reżimie. Miałem dużo szczęścia, że miałem taką zajawkę.

Sama koncepcja wspinaczki – koordynacja ruchowa, uruchomienie pokładów koncentracji w głowie przez odpowiednie bodźce – to wszystko sprawia, że jest ona formą medytacji w ruchu. Nie da się zrobić trudnej drogi bez skupienia. Poprzez skupienie możesz osiągnąć rzeczy, które uznawałeś za nieosiągalne. Sukcesem jest, kiedy dzięki koncentracji osiągasz sukces, który wydawał ci się nierealny. Zupełnie inną sprawą jest społeczne podejście do tego sportu, ogłaszanie tych przejść, całe te media społecznościowe. Ja zawsze uwielbiałem ten moment spełnienia sportowego, kiedy osiągnąłem cel, który wydawał mi się niemożliwy do osiągnięcia. Nie było takich chwil w moim życiu aż tak dużo, ale wystarczająco. I to są najbardziej satysfakcjonujące momenty dla wspinaczki czy wspinacza.

Każdy z nas na swojej drodze rozwoju wspinaczkowego spotyka inne trudności i inaczej wyznacza sobie cele – ale na tym też polega wspinanie, na przekraczaniu swoich osobistych granic. Porównywanie się w tym sporcie z innymi nie ma żadnego znaczenia. Uważam, że dążenie do rozwoju leży w naturze ludzkiej. My mamy ogromne szczęście, bo wspinanie jest najlepszą rzeczą, jaka się nam mogła przydarzyć – jeśli dążysz do samorozwoju i przełamywania się, wspinaczka jest ku temu świetnym narzędziem.

Przyjaźnię się wprawdzie z wieloma osobami, które się wspinają, jednak głównie „bujałem się” z ludźmi, którzy nie mieli nic wspólnego z tym sportem. W pewnym momencie mojego życia zastanawiałem się, czy nie rzucić wspinaczki na rzecz zespołu muzycznego, bo trójka moich najlepszych przyjaciół ze mną grała.

FK: A na czym grałeś?

RP: Próbowałem na perkusji i gitarze. I musiałem jakiegoś wyboru dokonać, na obie rzeczy po prostu nie było już czasu. Wybrałem wspinanie, bo wolałem samotną drogę do świadomego rozwoju. Chciałem pewne decyzje podejmować sam i być wtedy odpowiedzialnym tylko za siebie, a nie być członkiem grupy czy drużyny, od której w pewien sposób byłbym zależny.

FK: We wspinaczce zespół jest wprawdzie mniejszy niż w punk rocku, ale to mimo wszystko sport zespołowy.

RP: Też się zgadza… A tak nota bene, to muzyka, obok wspinania, jest dla mnie najważniejszą rzeczą w życiu i najlepszą ze sztuk. Na bezludną wyspę nie zabrałbym książek i filmów, tylko muzykę. Ona najbardziej pobudza wyobraźnię. Dobra literatura również, ale to jednak muzyka daje kopa, daje ci coś takiego, co potrafi pobudzić w tobie nieznane tobie samemu strony.

FK: Pozwól, że wrócę do tematu górskiego. Wspinasz się sportowo, tradowo górsko, zimowo górsko i lodowo. Jakie rejony i style najbardziej cię kręcą?

RP: Jeśli chodzi o rejony, to uwielbiam Dolomity. Te widoki – łączka, łączka, płasko, a tu nagle tysiąc metrów w pionie! I to jest wspaniałe wspinanie, te drogi potrafią mieć kilkaset metrów i wybitną urodę na każdym wyciągu.

Wspinałem się też w Alpach i Tatrach, kilka razy w okolicach Chamonix. Mimo wszystko rejon Dolomitów i północnej Gardy – Arco – są moimi ulubionymi. Od mojego pierwszego wyjazdu w roku 1996 byłem tam kilkadziesiąt razy. Rzadko zdarzał mi się rok, kiedy tam nie pojechałem. Za to trzy, cztery razy w roku to dla mnie standard. Od baldów po przepiękne wielkie ściany, znajdziesz tam wszystko, czego wspinacz może chcieć. Ostatnio byłem też na wyjeździe czysto rowerowym i odkryłem wiele fascynujących miejsc – tuneli, dolinek.

Tabor, Sokoliki, ok. 1995 r.

Nogi zaczynają boleć, buty zaczynają uciskać palce, nie wiesz, co zrobić, jakoś chcesz pobudzić krew…

FK: Mówiłeś też, że na początku lat 1990-tych nie za bardzo wiedzieliście, jak trenować. Powiedz, jakie było twoje podejście do treningu – jak trenowałeś, co sobie po treningu obiecywałeś?

RP: Nie umieliśmy wtedy trenować. Teraz odbija się to na moim zdrowiu, bo barki mam powyrywane. Kiedy przyszedłem do klubu, w siedzibie (czyli dzisiejszym Geko) była na lewo od balkoniku jedna ścianka. Trening polegał na tym, że wisiało się na niej przez pół godziny, czasem dwa razy po pół godziny, a potem jechało się w skały i nie mogło nic zrobić. Okazało się, że możesz wisieć pół godziny na chwytach, ale próbujesz w Białych Skałach (czyli na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej) VI.3 lub VI.4 i coś ci nie idzie… Potem,  zbudowaliśmy ściankę przy alei Piastów pod wydziałem prawa uniwersytetu. Nazywaliśmy ją „norą” i to była pakernia z prawdziwego zdarzenia. Co ciekawe, gdybyś teraz porównał, jak trenują najlepsi, to nie chodzą po superwysokich panelach. Mają po prostu w garażu czy piwnicy pakernie – ścianki systemowe, bo to jest najlepsze narzędzie do „ładowania”.

Ten mój trening można by podzielić na różne fazy. W pierwszej fazie, po tym jak zbudowaliśmy ściankę, nie mieliśmy żadnej wiedzy na temat treningu. Chodziliśmy codziennie na ścianę, trenowaliśmy na maksa, ja do tego zostałem wegetarianinem i uprawiałem bogate życie studenckie – intensywne, z niewielką ilością snu. I to spowodowało serię różnych kontuzji. Doprowadziło to do tego, że musiałem odpocząć, ponaprawiać się, wrócić do żywych, zredukować liczbę imprez. Po tym małym resecie pozbierałem się życiowo, wróciłem do treningu i do wspinania, odświeżyłem się i zbudowało mnie to na nowo.

Jeżeli ktoś z młodych to czyta, to istotne jest podkreślenie treningu uzupełniającego dla wspinaczy. Kiedyś tego nie było. Pięć razy w tygodniu wychodziłeś na ściankę, a jak miałeś jeszcze robotę, dzieciaki, stres, to miałeś czasem tylko dwie godziny na trening. Więc wbijasz na panel i ciśniesz. Miałem też wtedy takie głupie przekonanie, że jeżeli nie wyjdziesz z treningu z jęzorem na wierzchu, to w ogóle ci on nic nie przyniesie. Teraz już wiem, że tak nie jest – wystarczy sięgnąć po dowolną współczesną książkę na ten temat. Ja tego nie wiedziałem, więc płacę teraz za błędy przeszłości – zwyrodniałe palce, bolące barki. Także – trening uzupełniający!

FK: A pamiętasz jakieś szczególne momenty z gór, kiedy bardzo się bałeś lub miałeś poczucie niebezpieczeństwa?

RP: To nie do końca na temat, ale mimo wszystko ciekawe. Mam powracający sen, że wiszę w ścianie na stanowisku, kiedy nagle w dolinę wchodzą chmury. Podchodzą powoli do góry i zaczynają mnie omiatać. Kiedy widzę te chmury, czuję jakąś otchłań i mnie to w tym śnie przeraża. Wyobraź sobie, że ze dwa czy trzy razy w Dolomitach miałem dokładnie taką sytuację, ale nigdy nie bałem się – wręcz przeciwnie miałem poczucie błogości, jakbym był w łonie matki. Trudno mi to nazwać, jakiś totalny odpał, zapiera to dech w piersiach. Ale w śnie mnie to przeraża…

Wróćmy jednak do rzeczywistego strachu w górach. Kiedyś zjeżdżałem zimą Kazalnicą i przejechałem stanowisko. A że nie chciało mi się wracać – a były to pionowe trawy – zamiast podejść po linie do góry, wbiłem obie dziaby, stanąłem i zaparłem się. Poczekałem, aż partner zjedzie, przewiąże się te 10 metrów nade mną i zrzuci linę, żebym zjechał. Stojąc tam, pomyślałem sobie: „Co ja zrobiłem?”. Byłem przerażony, czysta głupota. Przecież on mógłby zrzucić kawał lodu i byłoby po wszystkim.

Bałem się też kiedyś w Alpach, kiedy wspinałem się z Piotrkiem Ściborem na Igłach. Po biwaku na stacji pośredniej pod Midi poszliśmy na drogę za 6b. Była to płyta, więc wyobraź sobie… Na wyciągu za 6a+ bałem się jak nigdy! Była to taka połoga płytka, potem mały okapik i znów połoga płytka. Pod okapikiem był przelot, nawet nie pamiętam jaki, a potem wyszedłem na górną płytkę i trochę podszedłem, aż dotarłem do takiego miejsca, że nie mogłem odjąć żadnej kończyny, bo bałem się stracić równowagę i odpaść. Na psychę działa jeszcze to, że wpinka jest 20 m niżej i że jej nie widzę, bo jest pod okapem. Jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć w moim życiu! Nogi zaczynają boleć, buty zaczynają uciskać palce, nie wiesz, co zrobić, jakoś chcesz pobudzić krew… Pomyślałem, że krzyknę do Piotrka, żeby uważał, bo będę skakać. Opanowałem się jednak – po co skakać, skoro mogę próbować podejść? Najwyżej odpadnę. Ruszyłem się więc, zrobiłem ruch, drugi, trzeci i wziąłem głęboki oddech… Dla kogoś, kto się w tych płytach wspina, nie jest to problem. Zrobisz trzy, cztery drogi, to się nauczysz. Ale jak przyjeżdżasz ze Szczecina, gdzie trenowałeś na samych przewieszeniach w AKW (Akademickim Klubie Wspinaczkowym), liznąłeś trochę dziurek w przewieszeniach na Frankenjurze, to nie masz w ogóle wyczucia.

W jednym momencie też wyjechałem ze ściany i spadłem z 50 metrów, ale spadłem na szczęście w taką poduszkę śniegu. To też była głupota. Byliśmy w okolicach wierzchołka Kazalnicy, na zejściu są dwa żlebiki – a ja wybrałem ten niewłaściwy, który prowadził do Bańdziocha. Schodzę, ściana zaczyna się pionować, więc pomyślałem, że zrobię w tym twardym śniegu stanowisku i zjadę z dziaby. Zamysł był taki, że ta dziaba nie będzie i tak obciążona, tylko się lekko będę nią wspomagał. Wszystko zaczęło się jeszcze bardziej stromić i ten stan z dziaby pojechał w dół. Z całym tym badziewiem poleciałem i wpadłem w śnieg. Moment lotu był wypełniony przerażeniem, nie było czasu myśleć. Najlepsze było to, że jak wpadłem w tę poduszkę śnieżną, to śnieg zaczął powoli zjeżdżać w dół i wywołał lawinę. Miałem szczęście, że zatrzymałem się na jakimś elemencie i mnie nie porwało.

Dlatego teraz wspinam się bardzo bezpiecznie. Obiecałem żonie, że będę na siebie uważał.

Pod ścianą Petit Dru, 1998 r.

We wspinaniu muszę użyć zarówno ciała, jak i umysłu, żeby rozwiązać pewną zagadkę logiczną, którą stworzyła mi natura

FK: Masz jakieś górskie marzenia, których nie udało ci się spełnić?

RP: Jest takich rzeczy masa, ja jestem niespełniony! Chciałem jeszcze zrobić 8b i jeszcze mam – mimo wieku – szansę. Parę lat temu udało mi się zrobić 8a. Ale do takich trudności muszą być sprzyjające warunki, na przykład musiałbym się przenieść do Kalymnos lub innego dobrego rejonu pod trening.

Poza cyfrą mam też cele górskie. Nigdy nie miałem ambicji „wejść” na coś, bo interesuje mnie bardziej droga niż szczyt, samo wspinanie. Tylko nie wiem, czy tu otwarcie o tym opowiedzieć, żeby nie było samospełniającej się przepowiedni…

FK: Wiesz, zastanawiam się po prostu, co człowiekowi z twoją historią wspinaczkową łechta fantazję, co jest może cierniem w ego.

RP: Dobra. Chciałbym zrobić w Alpach drogę „Divine Providence” na Wielkim Filarze Narożnym, która kończy się na szczycie Mont Blanc. Najpierw masz 800 m filara skalnego po trudnościach 6a-7b, a potem kończysz granią Pueterey na szczyt. Grań kończy się zimowo, w rakach i z czekanem, więc trzeba ze sobą zawlec cały szpej zimowy. Są tego przejścia w ciągu, bez biwaku, ale do tego trzeba mieć pancerną formę, zrobić kilka dróg w rejonie Chamonix, tam potrenować. Nie ma tak, że siedzisz sobie przy komputerze w Szczecinie, jedziesz tam na weekend, aklimatyzujesz się na Midi i robisz Wielki Filar Narożny. To jest ekstremalny wysiłek.

FK: Bałeś się, męczyłeś – ale po co to wszystko? Co ciągnęło cię do wspinania i do gór?

RP: Kiedyś powiedziałbym, że wspinałem się po to, żeby podobać się dziewczynom… Wielokrotnie rozmyślałem nad tym, ale nie mam jasnej odpowiedzi. Trochę szedłbym w stronę tego, co już powiedziałem do tej medytacji w ruchu. Podoba mi się w tym sporcie to, że muszę się skrajnie skupić i ogarnąć się ze sobą samym, żeby skończyć tę drogę. Może ktoś powiedziałby, ze można to osiągnąć w każdym sporcie czy na ściance wspinaczkowej. Jednak mając poczucie, że przechodzisz coś, co ukształtowała natura, inaczej to odczuwasz.

Podoba mi się też to, że we wspinaniu muszę użyć zarówno ciała, jak i umysłu, żeby rozwiązać pewną zagadkę logiczną, którą stworzyła mi natura. Dotyczy to szczególnie wspinania onsajtem. Dlatego dużo większą satysfakcję miałem zawsze z tego stylu. Zawsze preferowałem wspinanie bez znajomości, ten czysty styl, kiedy podchodzisz pod drogę i musisz wszystko ogarnąć sam. W czasie wspinaczki musisz swój plan ciągle weryfikować, dopasowywać. Może dlatego mój poziom OS jest bardzo bliski do RP.

FK: Można by powiedzieć, że interesuje cię styczność z nieznanym?

RP: W pewnym sensie tak. Ale nie wiem sam, co to jest. Może kiedy odpowiem sobie na to pytanie, przestanę się wspinać? Może robię to, dopóki to pytanie mnie jeszcze pcha, dopóki mam ochotę szukać na nie odpowiedzi?

FK: Wspominałeś, że muzyka była dla ciebie ważna. Powiedz, jaka muzyka kojarzy ci się ze wspinem?

RP: Rage Against The Machine, oczywiście! Pamiętam, że na studiach była to podstawowa płyta na wyjazdach w skały, słuchaliśmy tego non stop w samochodzie. Związana jest z tym ciekawa sytuacja. Płyta wyszła w 1992 r., kiedy byłem młodym punkiem. Rage przyjechało też na koncert do Polski, miałem na niego jechać do Warszawy, było to w 1993 lub 1994 r. Już nie wiem, czemu nie pojechałem. W każdym razie kilka lat później przyjechał do Polski nasz kolega, Paweł Janowski. Paweł mieszkał w Stanach i przyjechał do swojego wujka, Łukasza Jezierskiego, również wspinacza i członka SKW, na roczne wakacje. Wiesz, jesteś młodym lewakiem, punkowcem, słuchasz tych wszystkich kapel. Rage to też kapela lewacka, ale poza muzyką my nic nie rozumieliśmy – niby trochę angielskiego znasz, ale ten kalifornijski slang nic ci nie mówi. Rozkładasz harmonijkę z kasety, czytasz te teksty –  dalej nic. I przyjeżdża koleś ze Stanów, puszczasz to w samochodzie, a on ci na bieżąco tłumaczy, o czym oni śpiewają. I nagle pojęliśmy, o co w tym wszystkim chodzi! I dlatego tak mi się ten zespół kojarzy z wyjazdami wspinaczkowymi.

FK: Wielkie dzięki za fascynujące opowieści!


Robert „Bobek” Paluch – wspina się od 1993 roku. Członek SKW od 1994 r.

Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.


Cykl rozmów „Migawki zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej. 


1,5% na KW Szczecin ❤️

1,5% na KW Szczecin ❤️

Klubowicze, Sympatycy: jak co roku zachęcamy Was do wsparcia Klubu podczas rozliczeń PIT-ów. 

Wasze 1.5% jest dla nas bardzo ważne❗️

👉 Uzyskane pieniądze zostaną przeznaczone wyłącznie na cele związane z działalnością Klubu, organizację szkoleń i warsztatów, a także cyklicznych spotkań klubowych. Dzięki tym środkom możemy się rozwijać, kupować sprzęty do wypożyczalni, przewodniki do biblioteki.

Jeśli chcielibyście wesprzeć działalność Klubu, jest to wyjątkowo łatwe: w zeznaniu podatkowym wpisujemy numer Organizacji Pożytku Publicznego

✅ KRS: 0000084062
w pole Cel szczegółowy 1,5% wpisujemy: 
KW SZCZECIN

W zbieraniu pieniędzy wspiera nas: Fundacja Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki, 00-087 Warszawa, ul. Corazziego 5/24 (KRS 0000084062).

Za wsparcie naszej działaności serdecznie dziękujemy wszystkim darczyńcom.

❤️❤️❤️❤️

Zarząd SKW


ZŁOTY HAK 2023: Zapraszamy do zgłaszania nominacji!

ZŁOTY HAK 2023
Zapraszamy do zgłaszania nominacji!

Ogłaszamy kolejną edycję naszej klubowej nagrody Złoty Hak za działalność wspinaczkową.

Nagroda, jako forma wyróżnienia najlepszych przejść dokonanych w klubie. Ma na celu ogólne zwiększenie świadomości na temat wspinaczy z naszej rodzimej społeczności.  Jest wyrazem uznania wspinaczy dla wspinaczy, sposobem na promowanie wartościowych przejść i rozwój życia klubowego.

Nagroda obejmuje okres od 1 stycznia 2023 roku do 31 grudnia 2023 roku.

Szczegółowe informacje znajdziecie tutaj: 
https://kwszczecin.pl/wspinanie/zloty-hak/

ZGŁOSZENIA!
do 29.02.2024 r.

Zgłoszenia może dokonać dowolna osoba, musi to jednak nastąpić za wiedzą i zgodą Kandydata do Nagrody.

1) za pośrednictwem poczty elektronicznej, na adres: info@kwszczecin.pl;
2) bezpośrednio do Kanclerza Nagrody:
Roberta Narolewskiego;

Zgłoszenie powinno obejmować:
– imię i nazwisko kandydata,
– datę przejścia,
– nazwę drogi,
– lokalizację,
– wskazanie trudności i stylu,
– imię i nazwisko partnera
– opis przejścia.
Przejścia o walorze eksploracyjnym powinny być udokumentowane (zdjęcia lub video).


LEGITYMACJE 2024 // Odbiór

LEGITYMACJE 2024: odbiór

Zapraszamy członków Klubu, którzy opłacili składkę za ubiegły rok, po odbiór legitymacji klubowych do centrum wspinaczkowego Big Wall przy ul. Staszica 1 w:

  • poniedziałek 22.01, w godz. 17.00 – 19.30
  • czwartek 25.01, w godz. 17.00 – 19.30

ℹ️ Osoba odpowiedzialna za legitymacje: Anna Dziel-Jasek.


Lodospady w rejonie Innsbruck/Brenner – Relacja

Lodospady w rejonie Innsbruck/Brenner – Relacja

W weekend 12 – 14.01 klubowa ekipa: Paweł Głasek, Maciek Nieścioruk i Paweł Harasimowicz wybrali się koleżeńsko do Austrii. Cel był jeden: lodospady w rejonie Innsbruck/Brenner

Wspin bardzo udany, były nawet pierwsze prowadzenia w lodzie (gratulacje Paweł!). Za filmiki i zdjęcia dziękujemy❣️

Paweł Głosek tak pisze o rejonie, warunie i wspinaniu:

“Dzień 1 to lodospad Zeischfall (WI4), w dolinie Valsertal. Szukaliśmy lodu na dużej wysokości, bo jeszcze sezon wczesny. Mieliśmy mieć podejścia 30 minut. A okazało się, że były 2 godziny….. bo śniegu po 🥚. Lodospad bardzo fajny. Skitury to must have dla mnie na podejściu.

Dzień 2: poszliśmy na lód w Rejonie Zillertal, w poddolince Zillergrund. Z dołu wydawało się, że będą to 2 parchate wyciągi, a okazało się, że wyżej mamy mnóstwo wspinania. Wyszły nam 4 bardzo ładne wyciągi. 
O 15 byliśmy w aucie, na noc wróciliśmy do Szczecina
.”

Intensywny wyjazd! Ale jak to mówią: jeśli się lubi, TO MOŻNA!