Wilder Kaiser VII 2024 r. – RELACJA klubowiczów
W drugim tygodniu lipca, równolegle do wyjazdu na Labak – ak’a wyjazdu eksploracyjnego do Ith, miała miejsce jeszcze jedna akcja naszych klubowiczów: Zuzi, Marka, Kasi i Roberta.
Mimo mało zachęcającej prognozy w alpejskim masywie Wilder Kaiser, uznali, że silniejsze od deszczowych chmur będzie pozytywne nastawienie i uśmiechy na ich twarzach.
Jak się sprawdziło? Przekonajcie się poniżej w relacji Marka!
Marek:
„Sam wyjazd ze Szczecina rozpoczął się dla nas od tak silnej deszczowej nawałnicy, że ledwie widzieliśmy maskę własnego samochodu. Na szczęście im dalej na południe, tym deszcz padał coraz lżej.
Wieczorem dotarliśmy na parking Kaiserbachtal, koło schroniska Griesneralm, gdzie spaliśmy w namiocie i samochodzie. Jak na złość w nocy rozbudził nas deszcz, domagając się, żeby zwrócić na niego uwagę, ale zignorowaliśmy go i po obróceniu się na drugi bok, oddaliśmy się ponowne w objęcia Morfeusza.
Poranek przywitał nas przepięknym widokiem.
Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy dziarskim krokiem w kierunku schroniska Stripsenjochhaus, zatrzymując się po drodze pod ścianą z krótkimi, dobrze obitymi drogami, głównie 3-wycigowymi na Wilderangerwandl.
Już przy końcu drugiego wyciągu przywitała nas niesamowita chmura, która wlała się majestatycznie przez grań do doliny niczym powoli sunący po niebie smok (naprawdę tak wyglądała!). Na nasze szczęście w nieszczęściu nie było tam żadnego ognia, ale z tej przerażającej i jednocześnie pięknej japy spadła na nas jego ślina, czy może raczej po prostu deszcz… Pozostał nam szybki wycof i zjazd w dół, gdzie czekał na nas, z elegancką parasolką, drugi zespół wspinaczkowy w postaci Roberta i Kasi, którzy nie dali na siebie napluć temu wstrętnemu gadowi.
W akompaniamencie dudniących o nasze kaski kropel deszczu, i co rusz grzmiących tu i tam piorunów, podeszliśmy kolejne 30 minut pod górę do schroniska, gdzie poratowano nas ciepłą strawą i zimnym piwem. Niepocieszeni pogodowymi zagrywkami natury przeszliśmy do taktycznego wyczekiwania na lepszy warun: drzemki.
Taktyka okazała się skuteczna! Możliwe, że znudzony brakiem kolejnych ofiar smok poleciał gdzieś indziej, odsłaniając nam przepiękne widoki, którymi mogliśmy nacieszyć nasze, już nie tak zaspane oczy.
Dzięki rewelacyjnej widoczności, razem w przewodnikiem w ręku, mogliśmy zaplanować co chcemy zrobić następnego dnia, a także pomyśleć o celach na kolejne wizyty w tym magicznym miejscu.
Z samego rana, niczym wygłodniała banda małych dzieci jako pierwsi stawiliśmy się w jadalni, żeby napełnić brzuchy Nutellą… ehhh znaczy węglowodanami i wyruszyć na zasnuty mgłą, ale cierpliwie czekający na nas cel: Stripsenzahn na Totenkirchl.
Stripsenzahn to 8 wyciągowa droga o długości około 310 metrów z finałowym (jak straszyło nas topo) 55-metrowym kominem o wycenie 6-.
Z początku pogoda była po naszej stronie, na podejściu widoczność poprawiła się, ale okazało się, że było to tylko zwodnicze szeptanie matki natury, żeby wywabić nas z ciepłych łóżek. Im dalej w… skałę tym warunki się pogarszały. Po dojściu do punktu startowego widoczność spadła już do około 100m, ale zdawało się, że co chwilę będziemy widzieć, co rusz pojawiające się i znikające w oddali schronisko. Nic bardziej mylnego, ale o tym zaraz.
Najpierw skupmy się na drodze. Otóż, kiedy my smacznie sobie spaliśmy zawinięci w śpiwory i kocyki, myśląc o jednorożcach i odległych gwiazdozbiorach – szczególnie tych futrzanych, nasz smok (czy już też może bardziej wstrętna gadzina) przybyła w nocy i kompletnie zmoczyła nam skały. Także nie było nam do śmiechu ruszając pierwszy wyciąg za całe POTĘŻNE 4- z jednym miejscem za 5+, gdyż klamy po pachy, które tam były i zapraszały, żeby ja złapać były kompletnie mokre i wyślizgane niczym nasza polska jura (celowo z małej litery, nie pozdrawiam). Zacisnąwszy zęby i klnąc pod nosem brnąłem dalej myśląc: «Co nas do cholery podkusiło, żeby w to mokre iść, niech no ona tu na górę wejdzie i zobaczy w co się pakujemy. Gdybym wiedział, wziąłbym rękawki i płetwy, a nie friendy…». Tak też pełen optymizmu i niekończącej się radości dobrnąłem do końca pierwszego wyciągu, budując stanowisko i zapraszając do dołączenia w tej wesołej “zabawie” moją wspinaczkową partnerkę znajdującą się na drugim końcu liny. Kiedy Zuzia dotarła do mnie, tryskając ciutkę mniej pozytywną energia niż przed startem, daliśmy sobie szanse i uznaliśmy, że na górze na pewno będzie lepiej! Jak się domyślacie, było bosko…
Kolejne pokonywane wyciągi można by określić parafrazując klasyk z wielkiego ekranu – «Czasem słońce, czasem akwarium».
Skupieni na pokonywaniu mokrych trudności przestaliśmy zwracać uwagę na to, co dzieje się dookoła nas. Może po prostu nie było na co zwracać uwagi? Widoczność spadła do 30-40 metrów i zostaliśmy otoczeni przez majestatyczne mleko, niczym w baśniowej przygodzie. Tak bujając w obłokach dotarliśmy do ostatniego wyciągu. Co ciekawe, co jakiś czas słyszeliśmy bardzo blisko czyjeś śpiewy, za to hulanek i swawoli przez te chmury nie był widać. 🙁
Uznaliśmy optymistycznie, że jak dotrzemy do końcowego komina, to na pewno będzie on czekał na nas suchutki niczym to pranie, które zdejmujemy z suszarki już od tygodnia. Nie uwierzycie: nie był suchy! Z komina kapały na nas co rusz kolejne krople. Kto wie, może to ten smok czekał na końcu wyciągu śliniąc się na nasz widok?
Zuzia, jako ta odważniejsza i bardziej nieustraszona, podjęła wyzwanie i ruszyła w górę, chcąc sprawdzić czy mieliśmy racje. Smoka nie spotkała. Możliwe, że gad na jej widok szybko się stamtąd zawinął, bo któż chciałby stawić czoła głodnej Zuzi?! Najdłuższy wyciąg, który miał mieć 55 metrów, okazał się “tylko” 35 metrowym kominem. Nie wiemy jak to się stało, może ktoś źle pomierzył, może w topo był błąd, a może Coś zjadło kawałek skały?
Nie ważne! To już się dla nas nie liczyło! Chwile później mnie też udało się przebrnąć przez cieknącą gardziel i oboje wylądowaliśmy na końcu drogi. Był to już koniec naszego wspinania.
Czy widoki z góry były piękne? Czy było warto?
Oczywiście, że tak. Drogę polecamy, widoki też, pod warunkiem, że lubicie na nas patrzeć, bo nic poza nami nie widzieliśmy. Dookoła otaczała nas nieprzenikniona mgła.
Zejście z początku enigmatyczne, okazało się być dość logicznym. Myśleliśmy, że czeka nas błądzenie po trawiasto-skalnych tarasach Totenkirchl, jednak miłym zaskoczeniem była dość wyraźnie wydeptana ścieżka zejściowa. Czekał nas jeszcze zjazd w niepozorną przepaść, w kompletne mleko, gdzie nie widziałem końca liny. Zaliczam go jako jedną z najładniejszych i niepowtarzalnych operacji linowych w moim życiu. Niesamowite uczcie zjeżdżać w nicość...
Przy użyciu map.cz finalnie udało nam się dotrzeć w jednym kawałku do schroniska w zaskakująco dobry czasie. Cali, zdrowi i zmęczeni uznaliśmy, że pół sukcesu to wejść na górę, ale bez zaplanowanej dokładnie trasy zejścia i wspomagania się współczesną technologią, wrócilibyśmy dużo później i zdecydowanie bardziej głodni, a co gorsza, nie załapalibyśmy się na kolację w schronisku.
Także drogie dzieci, pamiętajcie: logistyka, plan podejścia jak i zejścia są równie ważne co przebieg samej drogi, jak nie ważniejsze! Kto będzie pamiętał, że zrobiliście drogę, jeśli z niej nie wrócicie?
Z łysymi pozdrowieniami Marek i Zuzia 🙂 ”