MIGAWKI #07, czyli rozmowa
z Marcinem „Yetim” Tomaszewskim
Przeglądając ten album, myślałem: „O kurde, tu bym się wspinał: na Eiger, na Cerro Torre!”
O tym, że w górach się liczy całokształt, o sentymencie do fakerów i niedocenianiu motoryki, o drodze, w której ważna jest intuicja – o swojej podróży wspinaczkowej opowiada w kolejnej odsłonie „Migawek” Marcin „Yeti” Tomaszewski.
Poleciałem czterdzieści metrów, wyrwałem kilka przelotów. Jako że tak naprawdę zwinąłem cały sprzęt i wylądowałem prawie na dole, wróciłem do schroniska.
Filip Kaźmierczak: Od czego zaczęła się Twoja przygoda z górami?
Marcin „Yeti” Tomaszewski: Jako dziecko byłem kiedyś z rodzicami w Sobótce. Niewiele pamiętam, miałem wtedy siedem lat. Jedyne, co przychodzi mi teraz do głowy, to zarys wzniesień, które były odległe i całkowicie niedostępne. Nie chodziliśmy wtedy po górach, moja rodzina wyjeżdżała tam czysto wypoczynkowo. I to jest moje pierwsze wspomnienie gór. Dużo później, w wieku 14 lat, zostałem wchłonięty do drużyny harcerskiej, która zorganizowała klub trekkingowy o nazwie Starszoharcerska Akademia Marzeń (w skrócie SAM). Instruktorzy w tym klubie postawili sobie za cel nauczyć młodzież poruszania się w górach i kreatywnego myślenia. Harcerze wtedy ubierali się w moro i zachowywali się trochę po wojskowemu, a tu chodziło o coś innego. Oni bardzo chcieli przekazać nam różne metody i nowinki techniczne, które wtedy wchodziły na rynek – takie materiały jak sympatex czy vertex (nie było jeszcze gore-texu) – oraz liny wspinaczkowe czy uprzęże wykonywane wtedy przez nasze rodzime firmy. Wtedy w wieku 14 lat po raz pierwszym związałem się liną i zjeżdżałem z mostu w Bieszczadach. Przeszliśmy wszystkie góry Polski: wjechaliśmy kolejką na Szrenicę i powędrowaliśmy stamtąd aż po Bieszczady, zahaczając po drodze o skałki, mosty i wiadukty, z których zjeżdżaliśmy. To był początek mojej relacji z górami.
Relacja ta była dla mnie bardzo osobista. Pomimo że byłem w drużynie harcerskiej, to często chodziłem z tymi starszymi. Kiedy trzeba było przejechać 30 kilometrów autobusem między dwoma łańcuchami górskimi, ja ten dystans szedłem z plecakiem, żeby po prostu się zmęczyć. Bardzo lubiłem wysiłek fizyczny – i nadal go lubię.
FK: Tak zaczęły się dla Ciebie góry, a jak zainteresowało Cię wspinanie?
MT: z linami i wspinaczką miałem kontakt od 1989 roku, ale dopiero później mnie to wciągnęło. Na jednym z wyjazdów zatrzymaliśmy się przy skałce, być może gdzieś w Karkonoszach. Kolega zrzucił linę z góry i razem z kolegą Szymonem wspięliśmy się kilka razy na wędkę. Wtedy coś we mnie na dobre przeskoczyło. Pykło! Pół roku po powrocie z tego obozu zapisaliśmy się do naszego Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego na klubowy kurs wspinaczki skałkowej. To było w latach 1991-1992. Mój kurs prowadził w skałach rzędkowickich Sławek Jabłoński, który wtedy akurat był na stażu instruktorskim, więc my byliśmy tak naprawdę jego materiałem egzaminacyjnym. Po tym kursie popłynąłem w góry i skały w takim totalnym pędzie.
FK: Jak to się potoczyło dalej, jak się rozwinąłeś wspinaczkowo? Na początku lat 90. zrobiłeś kurs, a pod koniec dziesięciolecia już zostałeś wyróżniony za wyjątkowe osiągnięcia – dość szybko ci poszło.
MT: To cała dekada. W tym wieku dekada to były w sensie wspinaczkowym miliony lat świetlnych. Rozwijałem się bardzo szybko – po klubowym kursie wspinaczkowym nie przechodziłem żadnego innego kursu aż do czasu, kiedy zrobiłem kurs instruktorski. Byłem samoukiem.
Kurs taternicki zdałem eksternistycznie. W uznaniu za tatrzańskie przejścia zostałem zaproszony do Centrum Szkolenia w Betlejemce, skąd wyszedłem raz w góry z instruktorem. Na drugi dzień wręczono mi stosowny papier.
Mając te podstawy, szlifowałem swoje umiejętności we wspinaczce górskiej, tatrzańskiej, wielkościanowej – na własnych błędach i od partnerów. Dużo wiedzy przekazał mi Darek Sokołowski „Łysy”, z którym początkowo dużo jeździłem latem i zimą w Tatry. Zawdzięczam mu również wiele w kwestii treningu: po roku wspinania na sztucznej ściance byłem już w stanie prowadzić drogi VI.4+ w Polsce i 8a w Hiszpanii. To był dla mnie ogromny progres. Zaczynałem też od trudnych dróg: moją pierwszą drogą zimową była najtrudniejsza droga Tatr polskich – „Wish You Were Here” na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Przeszedłem dwa pierwsze wyciągi – trochę haczyłem, a trochę klasycznie – ale na osiemdziesiątym metrze (z pięciuset) odpadłem. Poleciałem czterdzieści metrów, wyrwałem kilka przelotów. Jako że tak naprawdę zwinąłem cały sprzęt i wylądowałem prawie na dole, wróciłem do schroniska. Wiedziałem jednak, że jeszcze do tej drogi wrócę. Chcę przez to powiedzieć, że nie zaczynałem od dróg prostych. Wspinałem się samotnie i chciałem się uczyć na trudnych drogach. Moja piramida rozwoju wspinaczkowego była odwrotna, stanęła na czubku.
FK: Teraz jest już trochę później, masz za sobą wyjazdy w bardzo odległe miejsca: Ziemia Baffina, Grenlandia, Himalaje. Jak doszedłeś do tego? Jak to się działo, że lądowałeś w coraz bardziej odludnych miejscach?
MT: Wszelkim motorem moich działań było wychodzenie z poziomu serca, inspiracji. Byłem bardzo zmotywowany i wierzyłem, że mi się uda. Miałem w sobie zakodowaną wiarę w to, że jakikolwiek cel wymaga tylko dużo pracy i da się go wtedy osiągnąć. Być może wynika to z mojego wczesnego dzieciństwa, kiedy to w wieku trzech lat przechodziłem chorobę serca i przez półtorej roku czy dwa lata spędziłem w szpitalach. Był to jeszcze głęboki PRL, kiedy rodzice mogli odwiedzać swoje dzieci tylko raz na dwa tygodnie przez dwie godziny. To był doskonały sposób na to, żeby obudzić w młodym człowieku poczucie odosobnienia, wyalienowania oraz potrzebę cierpienia. Dziecko nie rozumie, dlaczego rodzice nie mogą przy nim zostać. Czuje samotność, która zostaje z nim na lata.
Z czasem udało mi się przekuć tę słabość w siłę. Aktywność korzystną społecznie. Mogłem stać się zarówno dobrym kryminalistą, jak i alpinistą. Udało mi się podświadomie pójść w tę drugą stronę.
FK: Musiałeś się też nauczyć przebywać sam ze sobą.
MT: Umysł każdego człowieka szuka sposobów, żeby uciec z opresji, żeby ratować własne ego. Moim sposobem odbudowy osłabionego poczucia wartości stał się alpinizm.
I wtedy już zazwyczaj jest za późno, żeby się wycofać.
FK: W jakie góry poszedłeś po Tatrach? Klasyczną drogą w Alpy, czy może od razu dalej?
MT: Wspinałem się w Alpach, jednym z moich pierwszych partnerów tatrzańskich i alpejskich był Grzegorz Mołczan, który obecnie jest ratownikiem GOPR w Bieszczadach. Grzesiu jest pełnowartościowym wspinaczem, ale co ciekawe nie ma pełnych palców u rąk, ma obcięte pierwsze paliczki. z Grzesiem po raz pierwszy w góry wyruszyliśmy latem w Tatry. Podczas kolejnej zimy ruszyliśmy na północną ścianę Eigeru. To był 1995 rok. Pogoda była do bani, spadło dużo śniegu. Czekaliśmy w namiocie pod ścianą trzy tygodnie, aż w końcu zdecydowaliśmy, że po prostu idziemy. Poszliśmy, doszliśmy do połowy ściany. Okazało się, że jest tyle śniegu, że nie ruszymy się ani w dół, ani do góry. I musiały nas ściągać helikopterem służby ratownicze.
FK: Dokąd Cię zawiało potem?
MT: Wspinałem się bardzo dużo w Tatrach, zimą i latem. W czasie jednego sezonu letniego z moim kolejnym partnerem, Krzyśkiem „Krzykaczem” Belczyńskim, potrafiliśmy przejść ponad 60 dróg, zimą podobnie. Po tych intensywnych latach tatrzańskich zdecydowaliśmy z Marcinem Michałkiem ruszyć z Krakowa do Kirgistanu, w rejon Aksu. Był to rok 1998. Podróż zorganizowaliśmy bardzo spontanicznie. Przygotowaliśmy się na wspinaczkę wielkościanową, zabraliśmy ze sobą cały sprzęt i portaledże. Międzylądowanie mieliśmy w Uzbekistanie. Tam też skończyła się nasza przygoda, ponieważ okazało się, że Uzbekistan wprowadził tydzień wcześniej wizę tranzytową. Nie wpuścili nas już do następnego samolotu, tylko pod lufami karabinów odeskortowali do pustego samolotu do Moskwy, którym wróciliśmy. Wyjaśnianie całej tej sytuacji zajęło nam dziesięć dni – po których wróciliśmy do domu. Nawet nie zobaczyliśmy gór.
FK: Trochę można o Tobie poczytać: wspinasz się samotnie, wspinasz się wielkościanowo. Czy spróbowałeś każdego smaku wspinaczki?
MT: Nie. Zazwyczaj wspinam się w małych zespołach dwu- lub trzyosobowych. Wyjątkiem była wyprawa na Grenlandię z tzw. „dream teamem” – tam było nas czterech. Nigdy nie wspinałem się na większych wyprawach. Mnie raczej interesowała eksploracja niż wynik sportowy. Zazwyczaj wybierałem rejony, gdzie było bardzo mało ludzi, o których nie było informacji. Czasem zobaczyłem jakieś zdjęcie w gazecie lub usłyszałem przypadkowo dwa słowa i to wystarczyło, by ruszyć na kolejną wyprawę w nieznane. Te moje inspiracje były bardzo romantyczne.
FK: Masz jakieś ulubione rejony, rodzaje skał, rodzaje wspinaczki?
MT: Mam sentyment do granitu, zapewne przez te długie lata spędzone w Tatrach i Sokolikach. Nie bardzo mi leży ten wyślizgany wapień jurajski, chociaż inne rodzaje wapieniu, bardziej chwytne, są też ciekawe. Piaskowce – na przykład na Hejszowinie – też lubię, na baldach i z liną.
FK: Jak wybierasz swoje cele wspinaczkowe?
MT: Można by powiedzieć, że to nie ja wybieram ścianę, tylko ściana wybiera mnie. Patrzę na całokształt: krajobraz, otoczenie, położenie geograficzne. Tak jak, powiedzmy, idąc ulicą, spoglądam na kobietę i widzę jej całokształt – piękną figurę, twarz – wszystko to składa się w jedną całość. Tak samo patrzę na górę. Potem dopiero przyglądam się szczegółom, jaki jest rodzaj skały, czy jest krucha. i wtedy już zazwyczaj jest za późno, żeby się wycofać. Tak zresztą też i bywa z tą kobietą… 😀😀😀
FK: Wróćmy trochę do wspomnień. Jesteś teraz instruktorem i autorem książek o wspinaczce. Pamiętasz, jak kiedyś trenowałeś?
MT: Jak wspominałem, moje pierwsze treningi odbywałem z Darkiem Sokołowskim, na jednej z pierwszych sztucznych ścianek wspinaczkowych w Polsce, która znajdowała się na Akademii Rolniczej przy ulicy Kazimierza Królewicza. Na zwykłej lamperiowej ściance były przykręcone kilkumilimetrowe chwyty, wykonane przez tatę Darka. I tak trenowaliśmy w tamtych czasach. Na tej ściance znajdowała się również taka drabinka, którą można było odchylać od pionu, podstawiając pod nią konie gimnastyczne. Nasz trening wyglądał tak, że przychodziliśmy na tę ściankę i siedzieliśmy tam po pięć, sześć godzin. Trening był morderczy, bardzo intensywny. w sumie bardzo skupialiśmy się na sile palców. Dzisiejszy trening bardziej skupia się na motoryce, ogólnym rozwoju, wspinaniu po obłych formacjach. Kiedyś najbardziej kultywowaną sztuką było łapanie się bardzo małych chwytów, najlepiej pojedynczymi palcami – fakerami. Kto miał najsilniejsze palce, ten robił najtrudniejsze drogi. Takie drogi się też wtedy układało na sztucznych ścianach, po chwytach na pojedyncze palce.
Oczywiście podciągało się też na jednej ręce. Kiedy robiło to już więcej osób, licytowaliśmy się, kto podciągnie się więcej razy lub na jednym palcu. To była świetna i motywująca do treningu zabawa.
FK: Twój trening od tego czasu dość się zmienił?
MT: Tylko trochę. Od samego początku trenowaliśmy, bulderując. Dziś też tak robię.
FK: To poplotkujmy: a kto się najwięcej podciągał na jednym palcu?
MT: Leszek Milczarek, z tego co pamiętam. Jeszcze był chyba „Fabian”. No i Łysy też był w czołówce.
FK: Dobra. Opublikujemy tę listę i zobaczymy, czy ktoś się zgłosi ze sprostowaniem.
Jak już musiałem siedzieć wieczorem w schronie, to brałem gazetę lub książkę i udawałem, że czytam.
FK: Jeżeli miałbyś całościowo spojrzeć na swoją dotychczasową historię z górami i ze wspinaczką, co cię do tych gór ciągnie?
MT: Intuicja. Zawsze podążałem za głosem serca, a nie rozumu. Na różnych etapach wiele osób mówiło mi, że czegoś nie zrobię, nie dam rady, nie będę w stanie. Nie tylko w kwestii wspinania, ale także w innych sprawach, dotyczyło to również pisania książek. a ja zawsze wierzyłem, że potrafię coś zrobić i że dam radę, jeśli tylko odpowiednio się do tego przyłożę. Mam romantyczne zacięcie – wybierałem zawsze swoje cele dlatego, że mi się podobały, a nie dlatego, że były trudne.
Dobrym przykładem może być to, że w domu rodzinnym miałem w toalecie album „Jak pokonać najpiękniejsze góry świata?”. Tam są opisanie góry od Eigeru poprzez Patagonię, Ziemię Baffina i inne. Opisane są pierwsze przejścia, jak tam dotrzeć i inne informacje praktyczne. Przeglądając ten album, myślałem: „O kurde, tu bym się wspinał: na Eiger, na Cerro Torre!”. W przyszłości rzeczywiście tam trafiłem! Kiedy teraz otwieram ten album, to na każdej niemalże stronie widzę górę, na której wyznaczyłem nową drogę, doszedłem na jej szczyt. Okazuje się, że jedną z moich inspiracji był album, który czytałem w dzieciństwie, siedząc na kiblu… 😀
FK: Ziarno zasiane w dawnych latach… Piszesz, organizujesz spotkania, tworzysz skalną wioskę w gminie Dobra, zainicjowałeś zawody wspinaczkowe – działasz na bardzo szeroką skalę. Ciekawi mnie, co cię do tego motywuje? Mógłbyś przecież tylko się wspinać lub posiedzieć trochę więcej w domu.
MT: Chyba najprostszą odpowiedzią jest to, że mogę to robić. Od dawna staram się moje myśli przekuć w czyny, od wyprawy po skalną wioskę. Przychodzi mi to z wielką łatwością, ponieważ jestem człowiekiem czynu. Odnosi się to zarówno do wielkich wypraw, jak i do spraw codziennych – tak się chyba wychowałem. Kiedy żona mówi:
– Trzeba zmyć naczynia – to ja nie siedzę i nie mówię:
– No, tak – tylko wstaję i to robię, żeby mieć to szybko z głowy. 😀
Bardzo często pracuję nad wieloma projektami naraz – i potrzebuję do tego minimalnych ilości energii. Pracuję nad książką, filmem, sztuką teatralną, skalną wioską… Ale to wszystko zajmuje mi względnie mało czasu. Jak muszę coś zrobić, to siadam do tego i załatwiam – a potem mam czas dla siebie. Udało mi się w życiu pozbyć tak zwanych „przeszkadzajek”, pustych pikseli, unikać toksycznych relacji.
Tworzy to obecnie obraz Yetiego, człowieka, którego widuje się na ściance, a potem znika.
FK: a skąd się wzięła Twoja ksywka?
MT: Jest kilka teorii. Pierwsza jest taka, że wszyscy mnie tylko pytają: „Gdzie jedziesz?” albo „Skąd wracasz?”. Yeti zawsze gdzieś jest, ale na pewno nie ma go z nami. Może nawet nie istnieje.
Druga wersja: kiedyś Darek Sokołowski zobaczył mnie w skałkach w za dużych sandałach – chyba o trzy numery większych – i powiedział:
– Ty wyglądasz jak yeti!
A trzecia wynika z tego, że przed laty byłem zupełnie innym człowiekiem. Niewiele mówiłem, za to dużo się wspinałem – i wyłącznie samotnie. Dziś odpuściłem trochę solowanie w wysokich górach i na trudnych ścianach, czuję się spełniony. Gdy przyjeżdżałem w Tatry, wychodziłem w góry o godzinie 22 i wracałem w południe. Nie lubiłem spędzać czasu z ludźmi w schroniskach, rozmawiać o niczym. Wolałem wyjść i się wspinać. Te wieczorne rozmowy, szczególnie te dotyczące wspinania, mnie męczyły. Jak już musiałem siedzieć wieczorem w schronie, to brałem gazetę lub książkę i udawałem, że czytam. Kiedy gapiłem się w ścianę – co też lubiłem robić – to zdarzało się, że ludzie do mnie podchodzili i mówili:
– Ty się smucisz. Dlaczego jesteś smutny?
Trochę mnie to wkurzało i wybijało z rozmyślań, więc udawałem, że czytam. Zdarzało mi się też trzymać książkę do góry nogami lub za długo nie przewracać kartek… Uciekałem od ludzi. i stąd się wzięła ta ksywka.
„Mi na dzisiaj tego wspinania wystarczy”
FK: Pamiętasz jakiś moment, kiedy szczególnie się bałeś?
MT: Tak. Kiedyś nie myślałem o strachu. Teraz boję się bardzo często z uwagi na moich bliskich. Jeden z momentów, który zapadł mi w pamięci miał miejsce na drodze „Bushido” na Kazalnicy. Wytyczałem ją samotnie w stylu tradycyjnym, czyli podszedłem pod ścianę z całym sprzętem i doszedłem na szczyt bez wcześniejszej znajomości terenu. Było to w drugiej połowie lat 90. Pamiętam, że były tam dwa trudne wyciągi – jeden bulderowy, gdzie trzeba się złapać małych chwytów i strzelić do chwytu końcowego. Problemem tej sekwencji przechwytów było to, że wykonywało się ją osiem metrów nad przelotem z poziomo wbitych jedynek. Pod tym przelotem była półka skalna z odspojonymi od ściany blokami, stojącymi jak kolce. Kiedy już przyszło do tego, że miałem strzelić do tego chwytu, to zacząłem się zastanawiać. Bałem się, że może nawet zginę. Był to moment krótki, ale intensywny, kilka sekund.
Dwa wyciągi dalej był drugi trudny wyciąg – wyceniłem go wtedy hakowo na A3, potem zmieniłem na A4, a dziś dałbym mu A4+. A3 to wycena „bezpieczna” dla zdrowia. Znajduje się tam dość długa sekwencja wspinaczki na skyhookach. Do pierwszego pewnego przelotu, gdzie mogłem włożyć frienda, było z 12-15 metrów. Miałem dwa, trzy skyhooki i przewieszałem je na takich klamkach w przewieszonej ścianie. W połowie tej sekwencji, kiedy wiedziałem, że mam około 7 metrów do stanowiska, spojrzałem pod siebie i zobaczyłem pod sobą półkę i znów pomyślałem, że jak spadnę, to w nią uderzę. Wisiałem na tym skyhooku i myślałem o wezwaniu TOPR-u. Nie miałem telefonu, więc chciałem rozłożyć ręce w znaku „tak” i czekać, aż ktoś mnie zobaczy i stamtąd ściągnie. Bałem się, jednak w końcu zacisnąłem zęby i ruszyłem do góry. Doszedłem do tego frienda i ostatecznie stanowiska, które zbudowałem z jedynki i V-ki. Zjeżdżając z niego, usłyszałem brzdęk: V-ka wyleciała. Wisiałem już tylko na jedynce… Dziś bym tej drogi już nie robił – i każdemu odradzam powtarzanie jej w takim stylu, jak ja.
FK: Bardzo się chyba zmieniłeś od tego czasu.
MT: Tak. Moment przełomowy przyszedł w czasie wyprawy na Alaskę w 2009 roku. Pojechałem się wspinać samotnie, ale miałem w bazie kompana, Bogusia Magrela. Wspinałem się solo na Mount Barrill i na Mount Johnson, nie za trudne drogi mikstowe, może M5. Ta druga ściana miała 1100 m. Po wyjściu z niej wyszedłem na grań, która z jednej strony opadała prosto w dół. Wisiały z niej ogromne nawisy. Pomimo że trzymałem się bezpiecznej odległości do krawędzi, to w pewnej chwili usłyszałem pod sobą głuche pęknięcie… Nawis się oberwał. Puściłem czekany, krzyknąłem: „Nie!” i rzuciłem się rękami na pozostałą krawędź. Ten odruch chyba zawdzięczam wspinaczce skałkowej i monostrzałom w czasie bulderingu. Miałem dużo szczęścia. Okazało się, że skała się w tym miejscu cofała i zacząłem obciążać wiszący nad przepaścią śnieg.
Kiedy po chwili usiadłem przy szczycie, pomyślałem, że to koniec wspinaczki solowej w warunkach alpejskich. Miałem już wtedy córkę. W czasie zejścia wpadłem jeszcze do lodowej szczeliny, z której na szczęście udało mi się samodzielnie wydostać. Miałem dużo szczęścia. Gdy doszedłem do namiotu, gdzie czekał kolega, powiedziałem:
– Mnie na dzisiaj tego wspinania wystarczy.
Przez dziesięć lat nikomu o tym nie opowiadałem, ale po tamtym wydarzeniu zdecydowałem, że nie będę robił dróg alpejskich samotnie, nie będę sam podchodził po uszczelinionym lodowcu. To jest zbyt niebezpieczne.
FK: Czy zdarzyło Ci się w tych wczesnych latach coś zabawnego?
MT: Oj, tak! Raz siedzieliśmy w portaledżu w czasie złej pogody. w takich warunkach robi się kupę do pojemnika, a potem zawartość wyrzuca na zewnątrz. Pewnego razu mój partner, śp. Krzysiek Krzykacz Belczyński, zapomniał otworzyć przed tą czynnością zamek wejściowy portaledża… i tak, zawieszeni 500 metrów nad ziemią, musieliśmy zużyć jeden litr racjonowanej wody na czyszczenie wnętrza naszego wiszącego namiociku, z którego nijak nie udało się uciec. 😀
FK: Nie wiem, czy masz takie skłonności. Czy jakieś konkretne piosenki, jakiś rodzaj muzyki kojarzy Ci się ze wspinaniem?
MT: w górach zawsze towarzyszyła mi muzyka. Zaczynałem od walkmana, potem pojawił się discman, następnie empetrójki, a teraz telefon – oczywiście na podejściach. Kiedyś słuchałem Janice Joplin, Edyty Bartosiewicz, Stanisława Sojki, Dead Can Dance, Killers, Queen… Bywały lata, które kojarzyły mi się z konkretnym zespołem lub nawet utworem muzycznym. Przykładowo rok 1993 kojarzy mi się z U2 oraz utworem „With or without you”. Przed wyjściem na moją pierwszą drogę na Kazalnicy miałem straszną gorączkę. Wziąłem chyba siedem aspiryn i pół nocy „umierałem” na twardym drewnianym stole. Byłem mokry, pociłem się, jakbym brał kąpiel. Słuchałem wtedy U2, wydawało mi się, że oni śpiewają gdzieś obok mnie i tylko dla mnie. Wstałem o szóstej rano i o dziwo byłem świeżutki jak skowronek. Poszliśmy się wspinać i zrobiliśmy drogę. Generalnie muzyka zawsze była moim najwierniejszym partnerem.
FK: Kiedy się wspinasz w górach, jakimi zmysłami postrzegasz rzeczywistość?
MT: Wszystkimi. Organizacja wyprawy, podejście, baza, trudności, sprzęt, technika wspinania – wszystko, co muszę zrobić, żeby dojść na szczyt, wymaga ode mnie całkowitego zaangażowania i skupienia na detalach, przewidywania. To jest moja orkiestra, jestem jej dyrygentem i twórcą zarazem.
FK: Pięknie to ująłeś! Czekam z niecierpliwością na wieści z kolejnej wyprawy i dziękuję za rozmowę.
Marcin „Yeti” Tomaszewski – rocznik 1975, alpinista, z wykształcenia geodeta, ojciec trójki dzieci. Instruktor wspinaczki AWF, autor książek i scenariuszy filmowych. Znany z odważnych, samotnych przejść wielkościanowych i wielokrotnie nagradzany.
Filip Kaźmierczak – szczecinianin, członek SKW od 2020 r., wspinacz-amator, tłumacz arabskiego. Lubi słuchać doświadczeń innych ludzi i wydobywać je na światło dzienne.
Cykl rozmów „Migawki” zgłębia początki fascynacji górami i rozwój wspinaczkowy bardziej doświadczonych członków i członkiń Szczecińskiego Klubu Wysokogórskiego. Rozpatruje przy tym różne formy działalności górskiej i wspinaczkowej.