Październikowe Chamonix – relacja
Okolice października/listopada to nierzadko dobry czas na rozpoczęcie sezonu mikstowego wspinania w Alpach. Korzystając jeszcze z względnie długiego dnia, możemy doświadczyć pełni uroków, jakie oferuje nam wspinaczkowa jesień w Masywie Mont Blanc.
W wybranych kuluarach tworzą się już ciekawe lodowe warunki. Wstrzelenie się w warun nie zawsze jest jednak oczywiste. Jednego sezonu może być on kapitalny i bliski temu, czego możemy oczekiwać na alpejską wiosnę, a w innym roku o tej samej porze może być zupełnie sucho. Śniegu nie ma jeszcze za dużo, jednak mieszanka mrozu, słońca i korzystnych wystaw potrafi wylać żleby w sposób, o którym alpiniści śnią cały rok 😉.
Zapraszamy do relacji Maćka z wyjazdu > > >
Wspólnie z Arturem obsesyjnie sprawdzając warunki na kamerkach, prognozach, relacjach i „chamoniadzie”, co chwila konsultując je telefonicznie, zdecydowaliśmy się na wyjazd do francuskiego Chamonix.
Pełni optymizmu bujnęliśmy się w 1300-kilometrową podróż samochodem. Start wcześnie rano ze Szczecina, na miejscu byliśmy zaś wczesnym wieczorem.
Dla poszukiwaczy noclegów poza sezonem w samym Chamonix polecić możemy hostel Vert Lodge lub też hotelik La Verticale.
Dla świetnego drytoolowo (D10 w Eptingen) Artura był to pierwszy kontakt z wysokością powyżej 3500 m n.p.m. Planowaliśmy początkowo, że połowę naszego tygodniowego wyjazdu spędzimy w schronie Abri Simonda (otwieranym na początku października wraz z zamknięciem schroniska Cosmique), a drugą połowę – w zarezerwowanej uprzednio chacie Torino, próbując sił na wschodniej stronie Mont Blanc du Tacul czy Tour Rondzie.
Prognozy zmieniały się z godziny na godzinę jak w kalejdoskopie. Ostatecznie dzień aklimatyzacyjny okazał się kiepski pogodowo. Natomiast na kolejne dni pogodę mieliśmy wymarzoną, na powrót załamującą się jednak na koniec tygodnia.
Postawiliśmy na przepisową aklimatyzację i zamiast od razu „na ciężko” uderzać do Simonda (jak czynili to lokalni francuscy i szwajcarscy wspinacze) postanowiliśmy „działać wysoko i spać nisko”, czyli wrócić kolejką na nocleg do Chamonix.
Należy pamiętać, że jesienna kolejka na Aiguille du Midi kursuje w znacznie skróconych godzinach, co zostawia nam dość wąskie okienko na jednodniową działalność, ze startem o 8:30 w górę i ostatnim wagonikiem w dół o 16:10!
Na pierwszą akcję Artur chciał spróbować sił na już nieco technicznej drodze. Mimo że klimę powinno się łapać na łatwiejszych technicznie celach, nie chcąc zabijać jego entuzjazmu, wybór padł na popularny kuluar Chèré na Triangle du Tacul. Droga, jako że wyposażona jest w obite stany, daje możliwość szybkiego zjazdu i gonienia na kolejkę w razie potrzeby.
Jak wiadomo, dojście z Midi pod północną ścianę Tacula nie stanowi wyzwania: w niecałą godzinę ze spokojem można znaleźć się pod drogą. My natomiast natknęliśmy się na górze na warunki całkowitego „Whiteoutu”.
Śmiać nam się chciało, gdy okazało się, że pod tak charakterystyczną ścianę, w stosunkowo niewielkim oddaleniu, jesteśmy zmuszeni nawigować się, żeby znaleźć prawą stronę „trójkąta”. Na pomoc przyszły nam nieocenione mapy.cz. Po znalezieniu droga okazała się być zapełniona innymi zespołami, które też nie poruszały się w zbyt szybkim tempie ze względu na sypiące się żlebem pyłówki.
Tego dnia więcej wystaliśmy się na stanach niż wspinaliśmy. Bez jednego wyciągu do końca drogi byliśmy zmuszeni zjechać, aby zdążyć jeszcze na ostatnią kolejkę. Zjazdy, zjazdy i szybkim tempem przez lodowiec… Na ostatni kurs w dół spóźniliśmy się, jak się okazało, o klika minut… Klasyka. Nici z ciepłego spania na dole.
Na nocleg udaliśmy się do Simonda, gdzie spędziliśmy noc pod starymi kocami. Spotkani na miejscu szwajcarscy wspinacze poczęstowali nas zrobionym w jetboilu Risotto. Odwdzięczyliśmy się dwa dni później wniesieniem do schronu czerwonego wina 😉.
Kolejnego dnia planowaliśmy dotrzeć do stacji kolejki przez grań Cosmique i na wieczór być jeszcze z zapasem jedzenia i śpiworami z powrotem w Simondzie. Niestety rano okazuję się, że Artur źle zniósł nockę. Bóle głowy, nudności… wysokość daje się we znaki. Zamiast przez grań na kolejkę kierujemy się przez lodowiec. Noc spędzamy jednak na dole, tak aby Artur mógł odespać i się zregenerować.
Następnego dnia w pięknej pogodzie łapiemy pierwszą kolejkę i ciśniemy z cięższymi plecakami prosto do Simonda. Zostawiamy graty potrzebne do spędzenia w tym miejscu paru najbliższych nocy i postanawiamy wyrównać rachunki z drogą sprzed dwóch dni. Nieco późniejszy start spowodowany przystankiem w schronie okazuje się świetną szansą na zrobienie kuluaru Chèré bez ścisku. Dwa poranne zespoły są już nieco wyżej, dzięki czemu po dotarciu w górne partie drogi mamy już ją tylko dla siebie.
Przy świetnej pogodzie, w dobrym warunie i przyzwoitym tempie, udaje nam się skończyć drogę i zjechać ze szczytu Triangle. Droga ma wycenę D+ oraz trudności WI4, natomiast ze względu na swój charakter i obite stanowiska nie można jej raczej zaliczyć do klasycznych alpejskich przygód. Lodowa czwórka przy nieprzechodzonym twardym lodzie była jednak dla nas odczuwalna.
Wieczór w schronie spędziliśmy w 6-osobowej ekipie wraz ze wspinaczami z Francji i Szwajcarii. Długi wieczór wypełniony był dowcipami i czerwonym winem. Pada plan na następny dzień: Contamine-Mazeaud, piękna droga prowadząca przez centralną cześć ściany Triangle. Choć w swoich lodowych odcinkach ma mniejsze nastromienie niż kuluar Chèré, może uchodzić za poważniejszą ze względu na swój przebieg i brak stałych stanowisk.
Niestety następnego dnia rano Arturowi wysokość dalej daje się we znaki. Mimo to pozostaje twardy i nie odpuszczamy działalności całkowicie. Postanawiamy zmienić plany na kultową grań Cosmique – cel aklimatyzacyjny wielu zespołów.
Dla mnie jest to już kolejny raz na tej grani, jednak pierwszy, podczas którego jesteśmy zupełnie sami, bez innych zespołów. Mimo że na ten dzień mieliśmy zaplanowane nieco ambitniejsze przejście, sama grań przyniosła nam wiele frajdy. Śniegu nie było jeszcze na tyle, aby stanowił on jakiekolwiek utrudnienie. W idealnej pogodzie, z pięknymi widokami i bez żywej duszy poza nami, spędziliśmy kapitalne kilka godzin. Szkoda tylko, że ta grań zawsze kończy się tak szybko…
Tego dnia ekipa szwajcarsko-francuska, po 3 dniach przysłowiowej lampy, zbiera manatki i schodzi w dół, czyniąc nas jedynymi lokatorami w schronie. Ma to związek z nadchodącym załamaniem pogody.
Następnego dnia ze wschodem słońca zbieramy się na „naszą Contaminę”. Początkowe podejście idzie dobrze. Szpeimy się u podstawy ściany. Pierwsze kilkadziesiąt metrów po przekroczeniu bergschrundu idziemy wspólnie po polu śnieżnym.
Na sztywno zaczynamy się asekurować od pojawienia się twardego lodu na drodze. W tym momencie zrywa się silny południowy wiatr, który zmiata cały śnieg z wierzchołka Triangla i daje nam popalić, powodując coraz konkretniejszych rozmiarów pyłówki. Do czasu, gdy dochodzimy do 3. wyciągu, uniemożliwiają już one zupełnie dalszą działalność. Droga prowadząc przez środek ściany, w swoim dolnym fragmencie tworzy naturalny lej dla wszystkiego, co spada w jej górnych partiach. Ze śniegiem za kołnierzem i w goglach decydujemy się na wycof. Zjeżdżamy z abołakowa. Podczas jego nawiercania w stromym lodzie cały czas muszę odgarniać śnieg, który w ekspresowym tempie gromadzi się między mną a ścianą.
Po zjazdach przez pola lodowe, docieramy w końcu do śnieżnego odcinka u podstawy. Postanawiamy po prostu zejść go przodem do stoku, podobnie jak go podchodziliśmy. W momencie, w którym po zjazdach obciążyliśmy stok, dosłownie pół metra poniżej miejsca, gdzie staliśmy, poszło potężne pęknięcie wzdłuż całego stożka śnieżnego. Cała część stoku pod nami zwyczajnie wyjechała. Deska zostawiła po sobie wyrwę i konkretne grudy u podstawy ściany. I tak oto względnie bezpieczny stok, którym podchodziliśmy chwilę wcześniej, na drodze robionej poprzedniego dnia przez dwa zespoły, zmienił się w lawinę. Wystarczyła kumulacja pozornie niewinnych pyłówek, które zaczęły spadać krótko po tym, jak weszliśmy w drogę. Nie mieliśmy też specjalnie możliwości wycofu z ominięciem tego pola śnieżnego. Całość przygody z pewnością daje do myślenia.
Kolejne dwa dni to wiercenie się w schronie i czekanie na poprawę pogody ja na zbawienie (silny wiatr, śnieg i brak widoczności). Rzecz jasna poprawa nadeszła w dniu naszego wyjazdu :P.
Jeśli chodzi o warunki wspinaczkowe, to na północnej ścianie Tacula oceniamy je jako dobre. Niestety nie udało nam się sprawdzić dróg od wschodniej strony, tamtejszy lodowiec nie napawa jednak optymizmem. Jest bardzo mocno uszczelniony, mostków jest mało i wyglądają na słabe.
Mimo dolegliwości związanych z wysokością w pierwszej części tygodnia i załamania pogody w drugiej i tak obaj cieszymy się, że udało nam się podziałać, powspinać i spędzić czas w tak fenomenalnych okolicznościach przyrody. Chwile spędzone w górach tak czy inaczej dały nam sporo satysfakcji. A nad alpejskim wykazem z pewnością przyjdzie nam jeszcze popracować na wiosnę po miejmy nadzieję owocnie spędzonej tatrzańskiej zimie 😊.
Maciek Nieścioruk“